Józef Ignacy Kraszewski
Wieczór czyli przypadki peruki
Już w pałacu Belindy otwarte podwoje.
Wyszkowski.
— Zapalajcie świéce — mówił pan Talarko do sług swoich, chodząc po przygotowanych na wieczór pokojach. — Lichtarze stawić rzadko, to lepiéj oświeca, a przytém oszczędniéj. Ten stolik umieścić w kąciku, krzesła w półkole.
— I, nie kole! — odpowiedział sługa — to owszem bardzo miękkie krzesła.
— Ja ci mówię, ustawić w pół koła.
— Rozumiem, panie, rozumiem, to się znaczy koło ściany.
— Mówię ci przecie nie po niemiecku, czy mnie nie rozumiesz? tak, jak garki koło komina.
— Koło komina! a to co innego — odpowiedział służący i już zabierał się stawić krzesła koło komina, gdy pan Talarko zniecierpliwiony ruszył ramionami i z nową burzą tłómaczyć mu zaczął swoje żądanie.
— Już to, dobrodzieju — rzekł, namyśliwszy się potém stary sługa — któryś z nas dwóch musiał się pokropić; bo albo pan mówi bez sensu, albo ja nie mam sensu do zrozumienia. Bóg wié, co mi tam pan dysponuje, i kole i nie kole i koło ściany i koło komina; a co zrobisz, to źle. Już chyba jegomość będzie łaskaw, pozwoli mi pójść spać, bo mi się we łbie kręci, jakgdybym się upił.
— Marnotrawca! — zawołał z mimowolnym na ustach uśmiechem pan Talarko — idźże spać, a przyślij tu drugiego, żeby służył za ciebie. No proszę! — mówił potém gospodarz do siebie — ręczę, iż go pan Mączka upoił, kiedy chodził prosić go do mnie na wieczór. Poczciwy to człowiek. Hej! komodę wynieść do drugiego pokoju. Ale nieszczęśliwy z synem, któremu we łbie świta! Na piecu dosyć trzech lichtarzy. Już i goście pewno przyjdą niedługo.
— Witam! witam! — rzekł potém do wchodzącego wysmukłego panicza.
— Jak się pan miewa! cóż to? widzę, jeszcze nikogo niéma?
— Niedługo, mam nadzieję, iż się schodzić zaczną; posłuchaj-no pan tylko, czy nie słyszysz turkotu zajeżdżającego pojazdu?
— Tak! ktoś przyjechał, pośpieszajmy na spotkanie.
To mówiąc ów szarmant, wybiegł spojrzawszy jeszcze nawiasem w źwierciadło, a pan Talarko z miną poważną i trochę dumną, poprawił mankietki, perukę, guziczki u kamizelki, dewizki i zdmuchnął pył z sukni, posunął stolik, utarł świécę i udawał wielce zatrudnionego.
— Trzeba — myślał sobie w duchu — udawać coś większego niż zazwyczaj; ten kto wydaje wieczory, ma prawo trochę wysoko głowę nosić. Ale… ale.. nuż się tém goście obrażą? — myślał znowu. — O nie! owszem kontenci, że od tak wysokiego i bogatego człowieka, jakim ja jestem, mają honor być zaproszeni na tańcujący wieczór! Nastrójmy dobrą minę, już idą. Co za niegrzeczny kawaler z tego… fi! rozmawia z panną Benigną! z moją kochanką! bo zdaje mi się, że ją kocham? tak, kocham, serdecznie miłuję. Jéj ojciec niezły ma mająteczek, będzie miała ze sto tysięcy posagu, trzeba być grzecznym, trzeba być bardzo nadskakującym, panie Talarko! — Tak mówił gospodarz sam do siebie i mile do wchodzących gości się uśmiechał.
Nie jest powinnością żadnego pisarza powieści, ani téż moją, wyliczać cały szereg ludzi i ich nazwisk, gdy się oni zdaleka tylko pokazują czytelnikom. Nie myślę więc przerywać uwagi opisem przybyłych gości. Ze wszystkich osób, zgromadzonych w sali, najwięcéj hołdów i czułych oświadczeń odbierała znajoma już panna Benigna, o któréj myślał, jak to mówią, pan Talarko.
Miała ona tego wieczora ubiór cale piękny i modny; włosy jéj długie przepięto kilką strzałami pozłocistemi; kapelusz, na którym dowód zręczności dała pierwsza modniarka, kapelusz ten, mówię, wisiał na jéj ręku, a szal przepyszny spływał po ramionach. Może się kto zadziwi, iż ta sama Benisia, która niedawno siedziała w piekarskim sklepie przy bułeczkach, dziś jak bogata występuje pani? Nic w tém niéma szczególnego, bo zasady i sposób myślenia pana Mączki wszystko wytłómaczyć potrafią. Zacny ten piekarz chciał, żeby w domu była piekarką, a na wieczorach i tańcach żądał od niéj wielkiéj pani. To było upodobanie ojca, a że rodzice mają prawo nad dziećmi, cóż dziwnego, że panna Benigna miała szal kaszmirowy i przedawała bułeczki?
Stanęło koło do mazura, a pan Talarko, który przed piętnastą laty brał przez dwa tygodnie lekcye skoków, prosił z sobą panny Benigny. Nogi jego, poruszające się tam i sam, zdawały się przygotowywać do tańca, spoglądał po sobie, i od pół godziny stanąwszy w pierwszéj pozycyi, mocno ściskał rękę obranéj panny.
Zabrzmiała kapela; z zapałem w środek koła rzucił się gospodarz, ciągnąc za sobą ledwie zdążyć mogącą pannę. Ktoby go choć raz w życiu widział tańcującego, — ręczę, do śmierci-by nie zapomniał; głowę podnosił do góry, nogi stawiał prosto i sztywnie; a ręką, wlewo i prawo, kreślił w powietrzu koła, zagrażając bliżéj stojącym nosom i głowom. Przytomni powiadają, iż żywość charakteru i wino wypite przez pana gospodarza były przepowiednią strasznego jakiegoś wypadku, i utrzymują, że się w tym tańcu bez kozery obejść nie mogło. Za pierwszą jednak figurą, nic się nie stało, a pan Talarko był zupełnie kontent z siebie. W drugiéj, gdy ogień życia prędzéj popędził krew w żyłach tańcującego, gdy coraz gwałtowniéj, coraz silniéj cały jego korpus się poruszał; peruka spadła pod nogi panny Benigny i omało nie była przyczyną strasznego upadku tancerki.
Zagrzany tańcem, winem i radością, nie czuł gospodarz, iż głowa jego pozostała bez ochrony, łysa i połyskująca, kończył daléj figurę, a gdy własna jego ozdoba pod nogami mu się zaplątała, podrzucił ją ze śmiechem przytomnych, a peruka po gładkiéj posadzce wyśliznęła się za koło tańcujących.
Przytomni goście polegali od śmiechu, którego sobie gospodarz wytłómaczyć nie mógł, uważając go jedynie za oznakę wesołości.
Pan Talarko starannie do téj pory ukrywał, że nosił cudze włosy na głowie: do jakiego więc stopnia doszła zapalczywość marcowego kawalera, gdy mijając źwierciadło, ujrzał w niém postać swoję, utratą drogiego pokrycia zeszpeconą. W pierwszym gniewu zapale miał już straszne na ustach przekleństwo, i pięść na stłuczenie nieprzyjaznéj tafii zwróconą; ale go od tego przytomność wielu osób wstrzymała. Poszedł tedy krokiem niepewnym ku miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, musiała leżéć jego zguba. Udawał, że chodzi tylko dla odpoczynku po tańcu, ale mocno się zarumienił, gdy ujrzał w ciemnym kątku dwa pieski szarpiące drogą, fryzowaną perukę. Ażeby większego nie wzbudzić śmiechu, z sercem pełném goryczy i niesmaku, udał się w kąt i zaczął odbierać należność swoję od natarczywych rabusiów.
— A fuj! a puść, ha! a nie pójdziesz! — mówił półgłosem, żeby go nie usłyszano.
Piesek odwrócił się, pokazał zęby i darł daléj. Gospodarz zaś nieśmiałą rękę posunął ku przedmiotowi poszukiwania i prędko ją cofnął, gdy pies trzymając silnie zdobycz, zawarczał przeraźliwie.
— Otóż to pożytek wieczorów — myślał zasmucony gospodarz — koszt, wydatek, wstyd i nic więcéj.
— Pójdź tu, Filon tu! — dał się słyszéć głos w blizkości, a pan gospodarz szybko psa zasłonił od wołającéj.
— Niech się sobie bawi! — rzekł drżącym głosem.
— Ach! — zawołała czule pani eksaktorowa — on podobno coś psuje.
— Ej nie — odparł gospodarz, nie chcąc na śmiech peruki wystawić — niech się bawi.
— Filon! pójdź tu! Filuś — i Filon wybiegł podskakując z za krzesła, z peruką w zębach.
— Co ja widzę! — rzekła z tragicznym przestrachem pani eksaktorowa — on psuje czyjąś perukę!
— Perukę! — mruknął gospodarz, unikając tłómaczenia — bodajby licho, ciebie i twego psa i peruki i wieczory!
Są niektóre tak upartéj natury stworzenia, że niełatwo dadzą sobie odebrać to, co się im raz w pyszczek dostanie, a z tego rodzaju było pieścidełko pani eksaktorowéj. Na żadne wołania, groźby i prośby nieczułe, spokojnie pobiegło po pokojach ze swoim łupem. Pani jego równie upartego musiała być humoru, bo za nim pobiegła; mąż jéj, chcąc się dowiedziéć, o co chodzi, zaczął ją gonić, gospodarz niespokojny pobiegł za eksaktorem, za nim pogonił się gagatek, kilkoro ciekawych dzieci poszło za tym ostatnim, za niemi znowu matki troskliwe i lękliwe niańki, a ciekawi, których, chwała Bogu, nigdy na świecie nie brakło, dopełnili rzędu, i cała ta procesya, poprzedzana od psa z peruką w zębach, ze śmiechem i gwarem wkoło pokojów obiegać zaczęła.
Jestto pewną cechą zwierząt, a czasem i ludzi, że tém prędzéj uciekają, im kto lepiéj goni, i Filuś téż miał dobre nogi, i zmykał jak najęty.
— Łapaj! goń! — krzyczano zewsząd, wśród śmiechów, a gospodarzowi tchu i mowy brakło.
Ale los uparty, nie wyczerpał był jeszcze wszystkich ciosów, któremi miał starego skępca obsypać; postanowił jeszcze jednego zrobić figla, a że jest słownym, więc swego dokonał. Na drodze tych gonitw, stał piękny stolik mahoniowy, na nim dwie świéce i cały porządek do herbaty. W tłumie i zamięszaniu, trącił ktoś stolik, nie wiem umyślnie czy przypadkiem, a wszystko, co na nim było, runęło pod nogi przechodzących. Woda z samowaru płynęła strumieniem po podłodze; cały serwis porcelanowy okrył szczątkami swemi miejsce pogoni, a świéce połamane leżały gorząc na ziemi. Co za straszny i poruszający widok! Krzyk, wrzask, zamięszanie, tumult, rozlegały się po pokojach. Pan Talarko znieść tego daléj nie mógł i mimo nóg będących w pewnych ścisłych stosunkach z podagrą, skoczył z okna w ogród i uciekł. Filuś zaś, korzystając z chwili, wymknął się na ulicę, unosząc drogą perukę.
1830.