Eliza Orzeszkowa
W klatce
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę. W klatce niéma wyboru pożywienia; zgłodniały bierze taki pokarm, jaki znajduje, a jeśli pokarm ten jest trucizną, żyje nią czas jakiś, a potém… umiera, i tém się kończy jedna z tragi-komedyi ludzkiego istnienia na świecie.”
Część I. Kameleon
„Jeden uśmiech spod małego kapelusika wprowadza duszę w świat marzeń.”
(Wiktor Hugo: Nędznicy.)
I. W podróży
Było to w miesiącu Wrześniu, przy schyłku krótkiego jesiennego dnia.
Przed jedną z największych stacyi kolei żelaznéj, wiodącéj z Wilna do Warszawy, stał długi szereg wagonów, a w jednym z nich, zasunięta w głąb powozu, z książką w ręku i gęstą zasłoną z czarnéj koronki na twarzy, siedziała kobieta.
Zmrok zapadał coraz ciemniejszy. Pod dużym gmachem stacyi błyskały latarnie, chodzili i gwarzyli ludzie, — w górze między chmurami wypływały gdzieniegdzie gwiazdy, a w dali ciemniał las, szerokim i nieruchomym pasem łącząc szare niebo z szarą ziemią.
Zadzwoniono po raz piérwszy.
Do wagonu, w którym siedziała kobieta z zasłoną, lekko i zręcznie wskoczył młody mężczyzna. Postać jego zgrabna i smukła, mimo zmroku, wdzięcznie zarysowała się na otaczającém ją ciemném tle; błysnęły stalowe ozdoby przewieszonéj przez ramię jego podróżnéj torebki i widać było wymykające się z pod czapeczki gęste i bardzo jasne włosy. Wskoczył do wagonu, stanął przy drzwiczkach i obejrzał się, jakby pytając losów, jakie towarzystwo zsyłają mu na długą może podróż.
Kobieta zwróciła twarz na wchodzącego i z po-za zasłony swojéj patrzyła na młodego człowieka.
I on patrzył na nią, ale, niestety! nic nie widział, oprócz niewyraźnéj postaci kobiecéj. Byłaż ona młoda czy stara, piękna czy brzydka? — nie mógł dojrzéć, bo siedziała w głębi powozu, a cienie były za nią, przed nią, wkoło niéj.
Znowu rozległ się głos dzwonka.
Na stopniu, prowadzącym do wagonu, w którego drzwiach rysowała się postać młodego mężczyzny, ukazała się otyła kobieta, od chłodu jesiennéj nocy zaopatrzona w futro z ogromnym lisim kołnierzem i w kaptur watowy z czarnego atłasu, zasłaniający część jéj czoła i twarzy. W ręku trzymała niemałéj objętości wór podróżny, dwa dosyć spore pudełka i drugi mniejszy worek, z którego sterczały, jak się zdawało, rogi oprawnych książek. Bagaże te i niepomierna tusza utrudniały jéj dźwignięcie się na wysoki stopień wagonu.
Młody człowiek nie zwracał uwagi na mozolne wspinanie się podróżnéj, gdy nagle słuch jego uderzyły słowa, dość ostrym wymówione głosem:
— Mój panie kochany! a bądź-że łaskaw podać mi rękę!
Odwrócił się, spojrzał, lekki, ledwie dojrzany uśmiech przebiegł mu po ustach; ale z grzecznością człowieka, należącego do oświeconych towarzystw, schylił się, jedną ręką ujął wór podróżny zakłopotanéj pani, drugą jéj pudła i, postawiwszy to wszystko w głębi wagonu, podał jéj obie dłonie.
Podróżna dźwignęła się z ciężkiém westchnieniem; po chwili cała masa podniosła się do wysokości drzwiczek, a zawsze wsparta na silnych i usłużnych dłoniach młodego człowieka, wtoczyła się do wagonu.
W czasie téj operacyi, kobieta z zasłoną na twarzy siedziała ciągle nieruchoma, przez szybę powozu patrząc gdzieś daleko, może na wielką złotą gwiazdę, która sama jedna wypłynęła z pod chmury i zawisła nad pasem dalekich lasów, jakby świecić chciała ciemnym ich głębiom.
Zadzwoniono po raz trzeci.
Ze stukiem zaczęły zamykać się drzwi wagonów, rozległy się dwa ostre, przeciągłe gwizdnięcia i po chwili poważna, wspaniała, niby królowa, wojsko na bój wiodąca, ruszyła się lokomotywa i, coraz szybsza, coraz silniejsza, żelazną piersią poczęła pruć gęste i mgliste powietrze, rzucając pod obłoki kłęby dymu, jakby słane ku niebu potęgi ziemskiéj świadectwa.
W wagonach zapalono lampy. Przy jednéj z nich młody człowiek, o jasnych, kędzierzawych włosach, z ciekawością patrzył na siedzącą w głębi powozu kobietę, któréj twarz kryła gęsta czarna koronka. A tak gęstą była ta zasłona, że przez nią dojrzéć mógł tylko wielką białość gładkiego, wysokiego czoła kobiety i, przeciskający się przez tkankę koronki, blask jéj oczu. Ale kolor tych oczu, ich kształt, wielkość, ale reszta twarzy, usta, nosek i, co ważniejsze od tego wszystkiego, wyraz fizyognomii, zostawały dla ciekawie przypatrującego się tajemnicą. Widział tylko jeszcze grube warkocze ciemno — kasztanowatych włosów, wypływające z pod czarnego kapelusika, drobną, bardzo kształtną, zamkniętą w rękawiczce rękę i niedbale, a zarazem wdzięcznie, o poduszki powozu opartą postać.
Kobieta z po-za zasłony swojéj patrzyła na towarzysza podróży, a ponieważ on zasłony takiéj nie miał, z łatwością więc widziéć mogła świeżą, o regularnych rysach twarz jego, z pełnym młodzieńczéj swobody wyrazem, mały, jasny wąsik, ocieniający łagodne usta, i duże błękitne oczy, które zdawały się patrzéć na świat z młodą, niczém niezawiedzioną jeszcze, nadzieją, i z młodą, nigdy jeszcze niezłamaną, a ufną w swoję potęgę, wolą.
Trzecia obecna w wagonie osoba, otyła pani z lisim kołnierzem, z ciekawością przyglądała się i kobiecie, i mężczyźnie, i zdawało się, że się namyślała, jak ma z nimi rozpocząć rozmowę.
Przez kilka minut w wagonie panowała cisza, przerywana tylko jednostajnym szmerem kół, uderzających o żelazne szyny…
Po chwili, kobieta z zasłoną na twarzy usiadła bliżéj lampy, otworzyła książkę i zaczęła czytać; młody człowiek miał bardzo dobry wzrok i dojrzał na okładce książki tytuł: Poezye Słowackiego.
Otyła pani ujęła także swój mniejszy woreczek, rozsunęła zamykające go sznurki włóczkowe z ponsowemi kutasikami na końcach i wydobyła książkę. Młody człowiek dostrzegł mimowoli, że był to „Złoty Ołtarzyk”.
Zasłona gęsta utrudniała snać czytanie, a może i lampa za słabe dawała światło, bo kobieta zamknęła książkę, zasunęła się znowu w swój kącik i siedziała cicha, nieruchoma.
Pani w kapturku wydobyła z worka drugą jeszcze książkę do nabożeństwa, i trzecią, i czwartą, a uszykowawszy je wszystkie na kolanach, nie zaczynała jednak się modlić. Przenosiła wzrok z kobiety na mężczyznę; widocznie trawiona była żądzą dowiedzenia się, co to za jedni. Myślała więc nad tém, jakby zaspokoić swoję ciekawość, a „Złoty Ołtarzyk”, „Łza Chrześcijanina”, „Westchnienie Duszy” i t. d., czekały sobie tymczasem na jéj kolanach.
Młody człowiek z torebki podróżnéj wyjął cygaro i, grzecznie zwracając się do otyłéj pani, zapytał:
— Czy pani nie zaszkodzi dym cygara?
— A gdzież-by tam miał mi szkodzić, mój panie kochany! — odpowiedziała z widoczną radością, iż rozmowa się zaczyna. — A gdzież-by tam — powtórzyła — miały mi szkodzić cygara! Nieboszczyk mąż, świéć Panie nad jego duszą (tu złożyła pobożnie ręce), codzień kilkanaście faj wypalił, to się przyzwyczaiłam do dymu tytuniu, panie mój kochany! Pal-że sobie, pal z Bogiem!
Młody człowiek zwrócił się do drugiéj kobiety i powtórzył:
— A pani nie szkodzi dym cygara?
— Nie, panie — odpowiedziała krótko z po-za zasłony swojéj i znowu zapadła w milczenie.
Ale tym razem pani w kapturku nie pozwoliła ciszy zakrólować w wagonie. Spojrzała bystro na młodego człowieka, potém na zasłonioną kobietę i, uznawszy ją snadź za ciekawy przedmiot badania, zwróciła się ku niéj i, poprawiając kapturek, ozwała się z rodzajem przymilenia:
— A pani dobrodziejka, czy z daleka?
Kobieta powoli zwróciła ku niéj głowę i, po chwilce milczenia, zawsze z po-za zasłony swojéj, odrzekła:
— Z daleka, pani.
— Pewno do Warszawy? — spytała otyła pani, obydwiema już rękoma zsuwając z czoła kapturek.
— Tak, pani — była znowu odpowiedź.
— Czy pani dobrodziejka z okolic Warszawy może?
— Nie, pani.
— A z jakich? czy wolno spytać?
— Z dalekich.
Interlokutorka, widocznie zniecierpliwiona lakonicznemi odpowiedziami, poruszyła się tak żywo, że aż z kolan jéj spadł „Złoty Ołtarzyk”, a młody człowiek ze zdwojoną ciekawością wpatrywał się w zasłonioną kobietę. Uderzył go młody i świeży dźwięk jéj głosu i zaciekawiły krótkie odpowiedzi.
— Pani dobrodziéjka dawno już w podróży? — rozpoczęła się na-nowo indagacya.
— Od dnia wczorajszego.
— Pewno na zimę do miasta… dla zabawy?
— Tak, pani.
Tą razą „Łza Chrześcijanina” poszła śladem „Złotego Ołtarzyka” i w drodze rozsypała tuzin obrazków i przepisanych modlitewek.
Młody człowiek grzecznie się schylił i pomógł właścicielce w zebraniu rozsypanych skarbów pobożnych.
— A, dziękuję, panie mój kochany, dziękuję ślicznie! — mówiła otyła pani — grzeczny z pana kawaler! To rychtyk jak nieboszczyk mąż, świéć Panie nad jego duszą. Bywało, jak robię pończochę, to niech mi tylko kłębek upadnie, zaraz mi go podniesie, choćby się pod samiuteńką kanapę potoczył. Pan dobrodziéj kubek w kubek będziesz taki, jak mój nieboszczyk Wicuś, świéć Panie nad jego duszą. Zaraz znać po grzeczności, żeś pan dobrodziéj z Warszawy. Czy zgadłam, jeżeli wolno spytać?
— Tak, pani, jestem w Warszawy — odpowiedział młody człowiek.
— A dokąd-że to pan dobrodziéj podróżował?
— Byłem w okolicach Wilna.
— A w jakiém miejscu, czy wolno spytać?
— W miasteczku N.
— Ach, panie mój kochany, toć ja ztamtąd jadę i tam mieszkam; że téż nie zobaczyłam tak ślicznego kawalera! A u kogoż tam był pan dobrodziéj, czy wolno spytać?
— Jeździłem do mego kolegi i przyjaciela, doktora Dolewskiego.
— Ach, panie mój kochany! znam, znam jak własne oko. No, proszę! Lucyś Dolewski, to pana dobrodzieja kolega! na ręku go nosiłam! Ależ on, panie mój kochany, sam w Warszawie jest teraz.
— Tak; to téż, nie wiedząc o tém, wybrałem się do niego i rozminęliśmy się w drodze.
— Pewno pan dobrodziéj krótko bawił w N.
— Parę godzin tylko. Na stacyi pocztowéj dowiedziałem się o wyjeździe Lucyana i zaraz wróciłem, aby go choć w Warszawie znaléźć.
— No, proszę! — powtórzyła raz jeszcze otyła pani — Lucyś Dolewski, to przyjaciel pana dobrodzieja, no proszę!
— Złoty to chłopiec — ciągnęła daléj — anioł-stróż wszystkich biednych ludzi w N. i całéj okolicy. Bo to głowa, panie mój kochany, co się nazywa. Nieboszczyk mój mąż, świéć Panie nad jego duszą, bywało, mówi: z tego chłopca będzie *ministyr*, a serce u niego, to, panie mój kochny, lepsze jeszcze od głowy. Czy-by to on nie mógł, jak i drugi jaki, rozsiąść się w wielkiém mieście, nie mówię już o Warszawie, ale w Wilnie naprzykład a choć-by w Grodnie, albo w Mińsku, i brać pieniądze, i królować, i hulać sobie, panie mój kochany. Ale on, biedaczysko, pracuje i haruje i tyra swoje młode lata między nami biednymi i, za pozwoleniem, głupimi ludziskami; a wszystko to dlatego, żeby staréj matki nie porzucać, bo-by umarła chyba z tęsknoty za swoim jedynakiem, któremu dała edukacyą, panie mój kochany, kawałek chleba od własnéj gęby odrywając.
Ostatnie słowa wymówiła z rozrzewnieniem, wydobyła chustkę do nosa, otarła oczy i spocone pod kapturem czoło i w zapale wydobyła z worka jeszcze jednę książkę do nabożeństwa, podobno „Cichą łzę”.
— Cieszę się — po krótkiéj chwili ozwał się młody człowiek — słysząc tak pochlebne słowa o moim przyjacielu.
— Ach, panie mój kochany — odpowiedziała pani — to-żem ja na rękach jego nosiła. Nieboszczyk mąż, świéć Panie nad jego duszą, był komisarzem u hrabiego S., o wiorstę od N., a nieboszczyk ojciec Lucysia był w N. aptekarzem. To, panie mój kochany, w przyjaźni żyli z sobą, jak bracia. Jestem Anna Owsicka, do usług pana dobrodzieja.
Młody człowiek skłonił się w milczeniu.
— A pana dobrodzieja godność, czy wolno spytać? — podchwyciła pani Anna.
— Cypryan Karłowski — odrzekł z lekkim ukłonem i uśmiechem mężczyzna.
Na dźwięk tego imienia, kobieta z zasłoną na twarzy poruszyła się lekko i, mimo koronki, znać było jak błyszczące oczy zwróciła na młodego człowieka. Nic jednak nie rzekła i na chwilę umilki wszyscy.
— Która téż to godzina, panie mój kochany? — spytała znowu pani Owsicka.
— Dziewiąta — odpowiedział pan Karłowski, patrząc na zegarek.
— O Chryste Panie! to-żem ja jeszcze nie zmówiła godzinek do Opatrzności Bozkiéj. A jadę do Częstochowy, panie mój kochany; grzechem duszy obciążać nie można, w takie święte miejsce jadąc. Całe życie wybierałam się do Częstochowy, aż, chwała Bogu, postawili koléj żelazną i teraz człowiek jak siądzie sobie na maszynę, to tak frrrrrr… i poleci, gdzie tylko zamyśli. Daj Boże zdrowie tym ludziom, co to mają rozum i takie piękne rzeczy robią, panie mój kochany!
To powiedziawszy, otworzyła Złoty Ołtarzyk, przeżegnała się i z głębokiém westchnieniem poczęła się modlić półgłosem.
Znowu cisza zapanowała w wagonie. Młody człowiek spojrzał na kobietę, siedzącą w głębi i jednę tylko dostrzegł w niéj zmianę: zdjęła rękawiczkę, a na kształtnéj i niezmiernie białéj jéj ręce lśnił pierścień z wielkim brylantem. Rączkę tę podnosiła niekiedy do ust, jedząc karmelek, a rzutem tym odkrywała nieco zasłonę, tyle jednak tylko, że młody człowiek ujrzał parę razy białą, okrągłą bródkę. W myśli złorzeczył temu, kto piérwszy fabrykować zaczął gęste zasłony dla kobiet i błagał losy, aby Poezye Słowackiego zrzuciły z kolan nieznajoméj, bo grzeczność nakazywała-by mu je podnieść, a przy téj sposobności podjęła-by się może zasłona kobiety. Niestety! książka leżała spokojnie na kolanach swéj właścicielki, a zaciekawiony młodzieniec pytał myślą losów, dla czego przed chwilą z kolan pani Owsickiéj spadł „Złoty Ołtarzyk”, a Poezye Słowackiego leżały spokojnie? Ale los nie uznaje nigdy potrzeby tłómaczenia się z niesprawiedliwości i nielogiczności swoich.
Blada lampa drżała, niepewne światło rzucając w kąty wagonu, a milczenie przerywane było tylko pobożnemi westchnieniami pani Owsickiéj i chrzęstem karmelka, odzywającym się niekiedy w ząbkach nieznajoméj.
O prozo XIX wieku! Kobieta ubrana w czerni, z zasłoną na twarzy, milcząca, zamyślona, zamiast wzdychać, jé karmelki. Niegdyś tak wyglądająca kobieta bywała istotą z mgły i zefiru, za pokarm jéj służyły marzenia, a ziemskie jadło odtrącała drżącą dłonią, gwiazdom się skarżąc na prozę żywota. Dziś jé ona karmelki! Gdzież poezya? gdzie tajemniczość? gdzie tragiczność awantury? gdzie czysty, brzydzący się materyą idealizm?! Młody podróżnik wszakże nie żałował tajemnicą owianych zjawisk dawnych czasów i z miłém wrażeniem słuchał chrzęstu karmelków w ustach nieznajoméj, bo był mu on świadectwem jéj młodych i zdrowych ząbków, które, sądząc podług przedziwnie białéj rączki, jaką widział, przedziwnie téż białemi być musiały.
Pani Owsicka skończyła godzinki do Opatrzności Bozkiéj, wycałowała wszystkie obrazki, przeżegnała się krzyżem różańca i, na worku podróżnym złożywszy głowę, głęboko usnęła.
W ustach nieznajoméj kobiety ustał po chwili chrzęst karmelków, ale znać było, że nie spała, bo niekiedy białemi paluszkami machinalnie przewracała karty książki.
I pan Karłowski téż nie spał, czoło oparł na dłoni i myślał.
I pogrążeni w milczeniu, kołysani jednostajnym ruchem wagonu, oboje młodzi ludzie utonęli w zamyśleniu. O czém oni myśleli? Niech odpowiedzią na to będzie wyraz: byli młodzi! A młode myśli, to orły szerokoskrzydłe, co lecą nad ziemią i orlim wzrokiem szukają kwiatu wesela i owocu szczęścia. I któż je zliczy, i któż je opowié, gdy rojami wylatują z głowy młodością wrzącéj, gdy jedném ich skrzydłem wiara, drugiém nadzieja, a atmosferą, w któréj się unoszą… miłość. Z ognia stworzone, w pragnieniu skąpane, wiarą w przyszłość strojne, gdzie-żeście wtedy, o myśli młode, kiedy czoło człowieka pochyli się smutne pod wspomnieniami doznanych zawodów? gdzie-żeście wtedy, gdy w sercu jego tchnienie życia zmrozi młodzieńcze zapały i porywy, gdy, po dniach minionych chodząc, jak po grobach, i myśl swą, i czoło chyli on ku ziemi?…
Ale, jadący z Wilna do Warszawy, młodzi ludzie nie mieli skroni smutnie schylonych pod ciężarem dni już przebytych i nie chodzili jeszcze po wspomnieniach, jak po grobach. To téż młodzi oboje, piękni pewno oboje, myślami pobiegli w świat szeroki, a oczyma często spoglądali z zajęciem na siebie, dopóki… dopóki… nie usnęli.
Usnęli? i któż odważy się twierdzić, że oni spali? Młody człowiek siedział wprawdzie nieruchomy, ale czy spał, czy snuł wątek różanych myśli, nie wiadomo; a młoda kobieta bodaj mało téż spała, bo z poza czarnéj koronki często błyskały wyraźnie otwarte jéj oczy. Trudno téż ręczyć, czy pan Karłowski nie zapytywał sam siebie, co bardziéj silnym lśniło blaskiem, czy przysłonięte, a jednak tak błyszczące oczy, kobiety, czy wielki na jéj palcu brylant.
Na świecie zaczęło szarzéć, cienie nocy zwolna ustępowały przed wschodzącym dniem. Na bladobłękitném niebie gasły jedna po drugiéj gwiazdy, i w wagonie zgasła blada lampa. Parę razy gwizdnęła lokomotywa i pociąg stanął.
— Stacya Tłuszcz! pięć minut! — wołał posługujący, otwierając drzwi wagonów.
Pani Owsicka ocknęła się i zaczęła prędko mówić:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech… czy daleko jeszcze do Warszawy, panie mój kochany?
— Jednę już tylko stacyą przebyć mamy — odpowiedział pan Karłowski.
— Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja… — szeptała znowu pani Owsicka i, otworzywszy jedno z pudełek, zaczęła, modląc się i wzdychając ciągle, przekładać w niém i układać różne drobiazgi, wypłowiałe wstążeczki, pomięte koronki, nici, szpilki i t. d.
Nieznajoma kobieta ujęła téż niewielki i piękny woreczek podróżny, otworzyła go kluczykiem, wyjętym z kieszeni okrycia, i zaczęła czegoś szukać, lub cóś układać. Młody człowiek zauważył, że ruchy jéj były bardzo wdzięczne i harmonijne.
— Prześliczna być musi! — pomyślał — bodaj tę zasłonę! Byłaż-by Turczynką? — I uśmiechnął się sam z przypuszczenia swojego a uśmiech jego był taki swobodny, taki młodzieńczy, tak mu twarz rozświecił, błysnął w oczach i na białém czole zajaśniał, że aż pani Owsicka, mówiąc litanią, zamiast: „zmiłuj się nad nami”, dwa razy powtórzyła: panie mój kochany! a gdyby jaki drobny sylf zakradł się był pod koronkową zasłonę milczącéj kobiety, ujrzał-by i na jéj ustach rozkwitający uśmiech. O uśmiechy młode! wy, akordy wtórujące pieśniom młodych myśli! rozkwitajcie i ulatujcie w świat, póki wam pora nie minie; bo życie wasze, to żywot motylka… radosny, ale krótki!
Długo nieznajoma układała w woreczku jakieś małe pudełka, papiery i książki, a gdy nakoniec zamknęła go i kluczyk do kieszonki schowała, młody człowiek spostrzegł, że na palcu nie miała brylantowego pierścienia.
— Musiała go schować — pomyślał — i w istocie nie potrzebuje ona brylantów na palcach, mając dwa, przez naturę dane, a tak, przez gęstą nawet koronkę, żywo błyszczące brylanty oczu.
I znowu się uśmiechnął i, uśmiechając się, dostrzegł, że blaski tych dwóch brylantów, o których myślał, wyraźnie skierowane były ku jego twarzy.
Znowu gwizdnęła lokomotywa, znowu pociąg stanął.
— Warszawa! — ozwał się głos donośny, i ze stukiem poczęły otwierać się drzwi wagonów.
Pani Owsicka wstała najpiérwsza, choć nieco z trudnością, i jęła zabierać swoje wory i pudła.
— Niech pani wysiada — grzecznie rzekł pan Karłowski, — ja pani podam wszystkie te rzeczy.
— Dziękuję, dziękuję ślicznie, panie mój kochany — mówiła, sapiąc i wysiadając, pani Anna. — Grzeczny, bardzo grzeczny z pana kawaler. Powiem Lucysiowi Dolewskiemu, że grzecznego ma kolegę, panie mój kochany.
To mówiąc, wygramoliła się z trudnością z wagonu, wzięła z rąk „grzecznego kawalera” swoje manatki i, obciążona niemi, powoli zmieszała się z tłumem ludzi, zalegających platformę.
Ujrzawszy przejście już wolne, nieznajoma kobieta powstała, owinęła się okryciem i, ująwszy swój woreczek, zręcznie zeskoczyła na ziemię.
Młody człowiek, rozciekawiony, zachwycony jéj ruchami, patrzył na nią i, gdy zstępowała ze stopnia, wiódł oczyma za długiemi i ciężkiemi fałdami jéj sukni ciemno-brunatnego koloru. I ujrzał, jak fałdami temi pociągnięty, ze stopnia wagonu na ziemię zsunął się brylantowy pierścionek, przed chwilą błyszczący na ręku kobiety, a ona poszła daléj, nie wiedząc, że go zgubiła.
Karłowski w jedném mgnieniu oka wyskoczył z wagonu, podjął pierścień i w kilku skokach dobiegł do piérwszéj sali dworca. Niedaleko drzwi stała nieznajoma kobieta i podawała urzędnikowi jakąś kartkę.
— Przepraszam panią! — rzekł młody człowiek, obok niéj stojąc.
Z lekkiém zdziwieniem i jakby pytająco, zwróciła ku niemu warkoczami obciążoną głowę.
— Zdaje mi się, że ten pierścionek do pani należy. Znalazłem go u stopni wagonu.
Lekki wykrzyk wydobył się z ust kobiety; końcem paluszków wzięła z ręki młodego człowieka pierścionek i rzekła:
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję! Tak jest, to mój pierścionek. Musiał mi spaść z palca wtedy, gdym układała rzeczy w woreczku. Bardzo dziękuję!
Mówiąc to, parę razy wdzięcznie skinęła głową, a zarazem podniosła rękę i odrzuciła z twarzy zasłonę.
Młody człowiek stanął olśniony, urokiem do miejsca przykuty.
Piękna téż była ta twarz, która nagle zajaśniała przed nim, a piękna nie posągową pięknością klasycznych, regularnych rysów, ale ogniem, który z niéj tryskał, ale życiem na niéj rozlaném. Czoło miała gładkie i białe, jak marmur greckich posągów; po skroni jéj wiła się siatka żyłek i znać było, jak te błękitne niteczki pulsowały szybko, poruszane wrzącém tętnem młodego życia. Usta jéj, dość duże i wydatne, ponsowe, wilgotne, były nieco otwarte, jakby im ciągle braknęło powietrza; pod ciemnemi, w regularny łuk zagiętemi brwiami, blaskiem żaru płonęły wielkie oczy a takie dziwne były to oczy, że w jednej chwili zmieniały wyraz i barwę, ale jakkolwiek się ukazywały, płonęły ciągle wewnętrznym ogniem niezmordowanego, pełnego sił, życia.
Młody człowiek stał i patrzył, i kobieta patrzyła na niego przez chwilę.
— Niech-że wiem — ozwała się w końcu, swoim srebrnym, miękkim głosem — komu jestem winna znalezienie mojego pierścionka.
I dodała szybko:
— Słyszałam już pana nazwisko, ale radabym wiedziéć, czy jesteś pan synem pana Michała Karłowskiego, właściciela ziemskiego z okolic Warszawy, który tak zaszczytnie dał się poznać na polu przemysłu naszego.
— Tak pani — odpowiedział młody człowiek; — jestem synem Michała Karłowskiego. Ale pozwoli pani zapytać siebie… — i zawahał się z dokończeniem swojéj myśli.
— Pan chcesz pewnie dowiedziéć się o mojém nazwisku — z uśmiechem rzekła kobieta.
— Tak pani — odpowiedział pan Karłowski — byłbym bardzo szczęśliwy…
Po twarzy kobiety przemknął się dziwny wyraz, a raczéj zaigrały tysiące odcieni, śród których wprawne oko mogło-by dostrzedz i figlarność młodzieńczą, i smutek jakiś, i nieco szyderstwa. Tak stała przez chwilę, jedną ręką podtrzymując opadającą jéj na twarz zasłonę, drugą z wdziękiem podnosząc fałdy ciężkiéj sukni; aż wreszcie spojrzała w twarz młodego człowieka i rzekła:
— Nazywam się… nazywam… *Kameleon*.
Potém ukłoniła się lekko i, zostawiając pana Karłowskiego w osłupieniu, oddaliła się szybkim krokiem.
Młody człowiek, jakby magnetycznym wiedziony pociągiem, bezwiednie poszedł za nią, wyszedł na wschody, wznoszące się nad szerokiém podwórzem stacyi, stanął śród tłumu i obejrzał się. Na najniższym stopniu stała piękna towarzyszka jego podróży, a przed nią z kapeluszem w ręku, w pełnéj uszanowania postawie, wysoki, w bogatą liberyą ubrany lokaj. Po chwili podjechała mała, zaprzężona dwoma siwemi końmi karetka, lokaj otworzył drzwiczki powozu, kobieta doń wskoczyła, powóz potoczył się szybko i… wszystko zniknęło.
II. Doktor
W popołudniowych godzinach, tego samego dnia, w którym pan Karłowski wrócił z wycieczki swojéj w wileńskie okolice, w niewielkim pokoju jednego z warszawskich hotelów, stał przed oknem młody mężczyzna. Wyglądał na lat dwadzieścia siedm, wzrost miał dość wysoki, pierś szeroką, a cała jego postać, choć nie nacechowana wytworną elegancyą, jaką nadaje ciągły pobyt w wielkiém mieście, miała przecież pełne męzkiéj piękności kształty. Twarz jego, o ściągłych i regularnych rysach, bladą była tą gorącą, namiętną bladością, jaka pokrywa zwykle ogniste, a ciągle zwalczane uczucie. Gęste, czarne włosy opadały nieco na gładkie czoło, a z pod brwi, gęstych także i czarnych, duże, ale głęboko osadzone, ciemno-szafirowe oczy myślącém i łagodném spojrzeniem zgadzały się z wyrazem kształtnie zarysowanych ust. Niewielki czarny zarost otaczał to męzkie i piękne oblicze.
Po-za oknem, na szerokiéj ulicy wielkiego miasta, wrzał tłum różnorodny; z głuchym turkotem przesuwały się powozy, pełne niekiedy pięknych twarzy kobiecych. Nagle, nawpół stłumiona ulicznym gwarem, ale niedaleka, zabrzmiała muzyka ulicznego instrumentu, grająca aryą z opery. Na odgłos ten, patrzący oknem mężczyzna, jakby się ze snu obudził; brwi lekko mu drgnęły, a w miarę jak instrument śpiéwał coraz boleśniéj, z pod powiek jego i długich rzęs coraz żywsze i gorętsze błyskały promienie. W chwili owéj twarz jego nabrała wyrazu namiętnéj wrażliwości, i kto-by nań wówczas spojrzał, bardziéj niż kiedy musiał-by się w nim domyślić natury gwałtownéj, tłumionéj wprawdzie wolą, ale za lada dźwiękiem, za lada dotknięciem wybuchnąć gotowéj pożarem pragnień i porywów. Widząc go tak bladym, wsłuchanym w muzykę, ze ściągniętemi brwiami i oczyma pałającemi w głębi, można było odgadnąć, że jest to jeden z ludzi, co we własnéj piersi noszą zarody fatalizmu, dla których w życiu niéma środka między rajem i piekłem, i którzy, ulegając prądowi namiętności, znajdują śmierć tam, zkąd inni czerpią zaledwie drobną, przelotną łezkę.
Otworzyły się drzwi i stanął w nich, z wytworną miejską elegancyą ubrany, Cypryan Karłowski.
Odwrócił się od okna zamyślony mężczyzna i, postępując kilka kroków, zawołał:
— Cypryan!
— A! nareszcie znalazłem cię, Lucyanie, — wołał Karłowski — z otwartemi rękoma idąc do przyjaciela.
— Wracam z N., — mówił daléj Cypryan, po przywitaniu. — Chciałem skorzystać z niedawno w tych stronach ułatwionego podróżowania i odwiedzić cię. Ale powiedz, jak mogliśmy tak nieszczęśliwie się rozminąć?
— Nie byłem uwiadomiony o twoich dobrych chęciach — odpowiedział Lucyan Dolewski — i przyjechałem tu w sprawie mojéj matki, która poleciła mi odebrać od jednego z tutejszych mieszkańców, pożyczoną mu przez ojca mego, sumę pieniężną. Serdecznie żałuję, żem nie mógł przyjąć cię, ale rad jestem, że się choć tutaj spotykamy nareszcie.
Dwaj młodzi ludzie usiedli obok siebie. Sprzeczność między nimi zachodziła wielka. Młody syn bogatego właściciela i przemysłowca był obrazem swobodnéj, pełnéj wiary w przyszłość i w siebie, niczém jeszcze nie zawiedzionéj młodości. Znać było, że życie słało mu dotąd drogę kwiatami tylko, że patrzył na świat okiem Cezara, biorąc za dewizę przyszłości swojéj: veni, vidi, vici. Młody doktor, zaledwie może o rok starszy od kolegi i przyjaciela swojego, miał na sobie cechę przebytych walk i zapowiedź przyszłych burz. On także czuł się silnym; ale gdy w samego siebie spojrzał, zdawało mu się, że w piersi własnéj czyta ręką ciemnego anioła kreślone wyrazy: Mane, Tekel, Phares. Mimo téj sprzeczności jednak, wiązała ich ścisła przyjaźń, oparta na wspólnéj miłości dla piękna i światła, na wspólnych wspomnieniach dziecięcych i młodzieńczych zabaw i prac. Połączeni byli ze sobą braterstwem przeszłości i wyrazem: czy pamiętasz? którym wzajemnie tę przeszłość wywoływać mogli.
— No, mój poczciwy Lucyanie — mówił Cypryan — powiédz mi, jak ty żyć możesz w téj mieścinie N.? Nigdym sobie nie wyobrażał podobnie szkaradnego miejsca. Samo żydostwo włóczy się po błotnistych ulicach. Nie macie tam chyba ani koncertów, ani teatru, ani księgarni, ani żadnych zebrań publicznych, bo nie widziałem nawet budynków, które-by mogły ku tym celom służyć. Jak ty tam żyć możesz, biedny mój Lucyanie?
Uśmiechnął się Lucyan swoim łagodnym, poważnym uśmiechem.
— Nie jestem ja tak biedny, jak ci się zdaje — odpowiedział zwolna. — Prawda, że N. jest bardzo nędzną mieściną, że o koncertach i teatrze nikomu się tam nie śni, że założenia księgarni spodziewać się możemy, chyba za lat sto; ale czyż nie przypuszczasz, nawet śród pustyni takiéj, spokojnego i użytecznego życia, dla ludzi, którzy mają tam do spełnienia jakieś zadanie?
— Zapewne, zapewne — żywo przerwał Cypryan — przypuszczam, że niejeden Lejba lub Szymel prowadzić może w téj błotnistéj dziurze byt spokojny i po swojemu użyteczny; że niejedna Sura lub Leja, świętobliwie i ku zadowoleniu swemu, przepędza tam życie, robiąc czarne pończochy z szafirowemi klinami i hodując izraelską progeniturę; stara nawet dewotka jaka może tam przebyć długie lata, klepiąc pacierze i nie jedząc mięsa przez trzy czwarte części roku, bo ryby na ulicach musicie tam poławiać. To wszystko przypuszczam; ale ty, mój Lucyanie, ty, rozkochany zawsze we wszelkich objawach piękności ducha i formy, ty, oświecony, ze smakiem wykształconym, jak ty tam żyć możesz?
Wesołość zniknęła na chwilę z twarzy Cypryana.
— Pisałeś mi wprawdzie o tém — mówił daléj Lucyan — że mieszkasz w małém i biedném miasteczku: ale rzeczywistości nigdym sobie wyobrazić nie mógł. Dziecię okolic Warszawy, tu wzrosłem, tu żyłem i nigdy nie widziałem nic podobnego; a nie widząc, trzeba miéć chyba wyobraźnią romansopisarzy francuzkich, aby stworzyć sobie obraz twego siedliska. Powiadam ci, Lucyanie, że gdybym tam rok przemieszkał, albo-bym umarł, albo z rozpaczy przyjął żydowską wiarę i pojął za małżonkę najpiękniejszą z całego miasta Surę.
— Otóż widzisz — śmiejąc się, odpowiedział Lucyan — że, choć mieszkam w N. od lat trzech, anim umarł, anim się zapisał pod izraelski sztandar. Nie powiem zapewne, że mi tam jest jak w raju, i nie uwierzył-byś nawet, gdybym ci mówił, że nie mam pragnień, przekraczających ciasny zakres, w którym się zamknąłem. Wszakże zostanę w N., długo może, bo mam do spłacenia dług serca, w przekonaniu mojém święty.
— Chcesz mówić pewnie o twojéj matce?
— Tak, Cypryanie. W dzieciństwie nieraz mawiałem tobie o téj mężnéj, z mało oświeconym umysłem, ale bohaterskiém sercem, kobiecie; nie potrzebuję ci więc wszystkiego, co wiész, powtarzać. Powiem ci tylko, że jeżeli dziś w hierarchii społecznéj należę do rzędu stojących na wyższym szczeblu oświaty, jéj to winieniem; rozum mój — jéj łzami zdobyty, moja wiedza — okupiona jéj pracą. Kiedy ojciec mój umarł i zostawił mnie kilkoletniém dzieckiem, matka stała się silną swojém macierzyńskiém uczuciem. Jak pracowała? co robiła? nie wiem i niepodobna zapewne zliczyć wszystkich jéj nocy, bez snu, i dni, bez wytchnienia spędzonych. Aż wreszcie miłość matki dokonała cudu: jak Chrystus chleb na pustyni, tak ona tysiąckrotnie pomnożyła pracę swoję i wychowała mnie takim, jakim jestem. Dziś na mnie przyszła koléj…
— Ależ, mój drogi — przerwał Cypryan — nie widzę w tém wszystkiém powodu, dla czego-byś z nią razem nie miał opuścić N., i posiąść w świecie stanowiska właściwszego dla twych usposobień i zdolności.
— Ha, kochany mój — odparł doktor — probowałem już parę razy myśl podobną nasuwać mojéj matce. Raz nawet, — było to w rok po przyjeździe moim z uniwersytetu, — matka sama mi powiedziała, że pragnie, abym, dla dalszych studyów nad medycyną i dla otrzymania szerszéj drogi, na któréj mógłbym postępować z większym pożytkiem dla innych i dla siebie, wyjechał gdzie w świat dalszy. Przytém powiedziała mi także, iż nie chce rozłączać się ze mną i będzie mi towarzyszyła. Mówiąc to, wydawała się zupełnie spokojną i tak zawładnęła sobą, że zdołała wprowadzić w błąd moje synowskie oko. Cieszyłem się z tego jéj usposobienia, myśl moja rwała się z całym popędem piérwszéj młodości w sferę światła, szerszego czynu. Wszakże okoliczności materyalne, w których zostawaliśmy, wymagały kilkunastu dni zwłoki, a w przeciągu ich, kilka razy zwrócił uwagę moję dziwny jakiś wyraz twarzy mojéj matki, jakiś żal tajony, nie mogący jednak ukryć się całkiem przede mną, przywykłym do jéj jednostajnéj, spokojnéj dobroci. Stawałem się niespokojny, ale zmianę jéj twarzy przypisywałem jeszcze przez chwilę trudom, towarzyszącym wybieraniu się w daleką podróż. Aż pewnego dnia zobaczyłem scenę, która nigdy nie zatrze się w pamięci mojéj. Było to w lecie: jechałem do jednego z pacyentów konno i sam jeden obok cmentarza, leżącego w oddaleniu wiorsty od miasteczka. Na godzinę przed moim wyjazdem, matka opuściła mieszkanie. Dokąd poszła, nie wiedziałem. Gdym mijał cmentarz, przyszło mi na myśl wejść tam na chwilę. Lubię niekiedy rozmawiać z umarłymi. Tam zresztą jest mogiła mojego ojca: chciałem ją pożegnać. Zsiadłszy z konia, przeszedłem nizką furtkę, zamykającą ogrodzenie, i w pobliżu grobu mojego ojca posłyszałem tłumione łkanie. Zbliżyłem się śpiesznie i ujrzałem matkę moję, stojącą obok krzyża i obejmującą go ramionami. Była tak pogrążona w rozmyślaniu i łzach, że nie usłyszała szelestu moich kroków. Po bladéj jéj twarzy toczyły się dwa strumienie łez, wzrok miała utkwiony w murawę mogiły, ramiona z całém wytężeniem obejmowały drzewo krzyża, a usta poruszały się szeptem. Stanąłem za nią niepostrzeżony, przerażony. Patrzyłem i słuchałem, i posłyszałem — cóż? posłyszałem, że się żegnała z ukochnym grobem. Matka moja kochała mego ojca jedyną miłością swego życia. Byli oni jedném z tych małżeństw o cichéj pracy i cichém szczęściu, których miłości nie tłumi i związku nie rozrywa żaden hałas, żaden gorączkowy zachód życia. Po śmierci mego ojca, matka poślubiła grób jego; i miałże-bym od niego ją oderwać?!… Nigdy! — odrzekłem sam sobie i wróciłem do domu niepostrzeżony, z sercem pełném uroczystego wzruszenia. Wieczorem ukląkłem u stóp jéj i powiedziałem: Matko! ja ztąd nie wyjadę, mnie tu dobrze, zostańmy!… I zostaliśmy, i nie żałuję tego, i próby nie powtórzę nigdy.
— Dziwna rzecz… — zaczął Cypryan.
— O, nie tak dziwna, jak się zdawać może — przerwał Lucyan. — Dla starych, mój drogi, wspomnienia są całą treścią życia; niemi karmią się oni wtedy, gdy wszelkie ziemskie nadzieje przyświecać im przestają. A matka moja jest już starą; do miejsca, w którém urodziła się, żyła, kochała i cierpiała, przyrosła, jak kamień do gruntu, w którym mchem się okryje. W N. stoi dom, do którego po raz piérwszy weszła, jako młoda i szczęśliwa żona mego ojca; w domu tym jest kącik, w którym długie godziny przesiadywała nad kołyską moją. Tuż za miasteczkiem jest mogiła mojego ojca, a w kościele ołtarz, przed którym modliła się całe życie. Ma ona tam dawnych znajomych swoich, którzy znali ją młodą i z którymi przez długie lata dolę i niedolę dzieliła; słowem, po-za tém nieznośném dla innych miasteczkiem dla niéj niéma życia. A gdybym ja ruszył w świat, ona-by nie została, bo bardziéj, niż do wszystkiego na ziemi, sercem przykuta jest do mnie. Osądź więc sam, Cypryanie, czy mnie należy niepokojem zatruwać ostatnie dni matki, któréj tyle wienienem? Czy nie powinieniem raczéj zwyciężyć i stłumić własnych porywów, zwalczyć własnych bólów, aby ją spokojną i ufną we mnie doprowadzić do mogiły?
W jasném oku Cypryana błysnęła szybko powściągnięta łza; wyciągnął rękę do przyjaciela i rzekł:
— Jesteś najpoczciwszy z ludzi, Lucyanie. Ale żebyś się tam dla rozrywki choć zakochał w kimkolwiek — dodał — wracając do dawnéj wesołości.
— Jestem już zakochany — z uśmiechem odpowiedział Lucyan.
— W kimże? w kim? mów prędzéj, mój drogi.
— W pracy — odpowiedział doktor.
— Hm! poważną masz kochankę! Ale wiész, sprobuj wielożeństwa, pozostań wierny pracy, a par dessus le marché, zakochaj się w jakim ładnym buziaczku. Ale à propos zakochania i buziaczków — zawołał nagle, zrywając się z krzesła — mam zapytać cię o rzecz wielkiéj wagi. Bywają u was niekiedy dziwne nazwiska. Macie naprzykład Komara, Mola, Żabę, Koziełła. Czyś nie słyszał kiedy o nazwisku: Kameleon?
— Nie, o takiém nazwisku nigdym jeszcze nie słyszał — śmiejąc się, odpowiedział Lucyan.
— Mój Boże! jedna już tylko zostaje rada. Ztąd prosto idę do księgarni i kupuję herbarz Niesieckiego. Jeżeli w nim nie znajdę tego nazwiska, to chyba ona jest cudzoziemką.
— I któż-to, ta *ona?* — poważnie spytał Lucyan, zapalając cygaro, i dodał: — a raczéj powinieniem-bym powiedziéć, ta dziesiąta, czy dwudziesta twoja *ona?*
— Piérwsza w życiu, tak powabna! — zawołał Cypryan, cały rozpromieniony wspomnieniem porannego zjawiska. — Wiész co, Lucyanie, ani w Paryżu tak zgrabnéj, ani we Włoszech tak ognistéj nie widziałem kobiety. Nie nazwę jéj piękną, bo to wyraz oklepany, przedstawiający głównie regularność rysów, a u niéj rysy spostrzegają się ostatnie, znikają przed dziwnym wyrazem twarzy. Tę kobietę nie z gliny, ale z płomieni, Bóg utworzył; to téż zwyczajnego glinianego człowieka pali, jak istny płomień.
— Ale w każdym razie — odezwał się znowu Lucyan — powiedz-że mi nareszcie, kto to ta *ona?*
— Ba! gdybym sam wiedział! Wczoraj wieczorem o kilka stacyi od Warszawy, przesiadając się dla rozmaitości z jednego wagonu do drugiego, znalazłem ją w głębi powozu, zamyśloną, z zasłoną na twarzy, nie tak jednak gęstą, abym nie mógł dojrzéć, że jest prześliczna. Przez całą drogę nie mówiliśmy do siebie ani słowa i skończyło-by się może na milczącéj mojéj admiracyi, gdyby nie karmelki, tak, mówię wyraźnie: gdyby nie karmelki! Nie darmo ktoś mądry powiedział, że małe przyczyny rodzą często wielkie skutki; bo i tą razą jadła ona karmelki i dla téj czynności uznała widać za potrzebne zdjąć rękawiczkę; potém układała sobie różne graciki i przy tém zajęciu musiał zsunąć się z jéj palca piękny brylantowy pierścionek. Wysiadając, pociągnęła go fałdami sukni: ja zobaczyłem, podniosłem, oddałem i fakt ten doprowadził moje interesa do tego pomyślnego stanu, że raczyła mnie zapytać, czy jestem synem mojego ojca, to jest Michała Karłowskiego, o którym musiała słyszéć. Pytanie to ośmieliło mnie zapytać o jéj nazwisko. Pomyślała chwilkę, i odpowiedziała: nazywam się Kameleon! Sądzę, że gdy odeszła, zostałem niemniéj zgłupiały i zdumiony, jak nieszczęsny Papkin, skazany na wyszukanie krokodyla. Gdybym wierzył w metempsychozę, a raczéj w migracyą dusz zwierzęcych w ludzkie ciała, mógłbym zaprawdę uwierzyć, że Kameleon oblókł się w formy téj kobiety; bo wyraz jéj twarzy mieni się, jak barwy tego zwierzęcia. Zdaje mi się, że oczy jéj w mgnieniu oka kilka razy zmieniły kolor: były i piwne, i ciemno-zielone, i czarne jak węgiel. Kameleon! Kameleon! czy słyszałeś kiedy, aby się tak kto nazywał? Przecież myślałem sobie: jeżeli można nazywać się Żabą, dla czegóż-by nie można nazywać się Kameleonem? Miałem więc nadzieję, że dowiem się czego od ciebie.
— Nigdym nie słyszał o tém nazwisku — odrzekł Lucyan — i wątpię, czy ktokolwiek w świecie mógł o niém słyszéć, bo myślę, że musi w tém być jakaś mistyfikacya. Ale powiédz mi, mój drogi, jak możesz zaprzątać sobie głowę kobietą, którą raz tylko widziałeś i z którą ledwie kilka słów zamieniłeś?
— O, poważny medyku! — odparł patetycznie, stając przed Lucyanem, Cypryan; — alboż dla ciebie niezrozumiałe są takie wrażenia, co to uderzają jak gromy, jak błyskawice wdzierają się w samę głąb’ istoty człowieczéj? Spojrzysz w białą twarz, wpatrzysz się w błyszczące oczy, dotkniesz drobnych paluszków i, ani się spostrzeżesz, jak w tém jedném mgnieniu oka wkradnie się do serca twego miłość.
— Miłostka, Cypryanie — zarzucił Lucyan.
— Czemuż nie miłość?
— Tak, miłostka tylko: bo miłość ma szersze podstawy, niż rzut oka na białą twarzyczkę i błyszczące oczy, niż dotknięcie drobnych paluszków. Za piękną twarz i białą rączkę kochać możesz dziś pannę Helenę, jutro pannę Klarę, pojutrze panią Zofią, Maryą lub Adelę; a jeśli każde z tych uczuć o motylowym żywocie zwać będziesz miłością, cóż będzie miłostką?…
— Surowo sądzisz młode i tak zwyczajne u ludzi porywy, mój Lucyanie. Ale, mówiąc na seryo, wyznaję, że, i według mojego zdania, niegodną człowieka jest rzeczą robić ciągłą zabawę z tego, co ma być jedną ze składowych części poważnéj treści całego życia. Nie sądzę, aby dobrze było rzucać serce na wszystkie wichry i, w téj kosztownéj igraszce, tracić fizyczne i moralne siły. Lecz, mój Lucyanie, grzechy i wady pojedynczych ludzi biorą źródło z ogólnego ustroju społeczeństwa. I czyż nie widzisz, że wielu z nas pije ambrozyą łatwych miłostek, jako antydot przeciw poczuciu wielkich bólów, którym zapobiedz nie jesteśmy w mocy? że gdy przed nami zamykają się szranki, w których moglibyśmy w ruch i czynność wprawić żywotne siły nasze, składamy skarby myśli i serca na bank pięknych oczu i drażniących wrażeń, aby nie udusić się własném wewnętrzném bogactwem i nie zmartwiéć całkiem przy jedzeniu obiadów i paleniu cygar, dwóch działaniach, jakie ze wszelką swobodą wykonywać możemy?
— To jest — odpowiedział Lucyan — aby rozerwać próżnowanie i zapomniéć o rzeczywistości, upajacie się miłością, jak, śród próżniactwa haremu i pod groźbą jedwabnego stryczka, Turek upaja się narkotykiem. Ale strzeżcie się! bo jak Turcy po zażyciu opium usypiają ze skrzyżowanemi nogami, tak wy, pijąc ciągle słodką truciznę, możecie usnąć z założonemi rękoma, a wtedy biada wam, bo na długo zamienicie się w Turków, i jedyném szczęściem, jedyną nagrodą, o jakiéj wam marzyć będzie wolno, będą czarne oczy hurysek.
— O mój ty filozofie, czyżeś nigdy nie kochał? — śmiejąc się, zapytał Cypryan.
— Dotąd nie miałem na to czasu ani sposobności.
— Tém gorzéj dla ciebie. Przyjdzie kréska na Matyska. Rozkochasz się kiedy okropnie.
— Więc czemuż tém gorzéj?…
— Ha! bo to widzisz, mój drogi, należymy podobno w tym względzie do dwóch przeciwnych biegunów świata. Ja, w mojém swobodném i hulaszczém życiu, niejednę już ogniową przebyłem próbę i żadna jakoś nie oparzyła mnie bardzo. Kochałem, szalałem, zalecałem się, porzucałem, mnie porzucano, a z tego wszystkiego wyszedłem, jak widzisz, zdrów i cały, i gotów znowu jak motyl leciéć w płomień. Ale z tobą inaczéj być musi.
— Zkąd to wnosisz?…
— Primo ztąd, żeś dotąd nigdy nie kochał, a wybuch materyi palnych, im dłużéj wstrzymywany, tém silniejszy; secundo, że ci z oczu Werter patrzy; tertio, że, siedząc tam w swojéj mieścinie, zakochasz się z rozpaczy, a wierz mi, że niéma straszniejszéj miłości, jak ta, któréj się człowiek uchwyci, wedle poetów, jak deski zbawienia, a według energicznego wyrażenia ludu, jak pijany płotu.
— A wola i rozum od czego?
— A namiętności i młodość od czego?
— W imię zdrowego rozsądku, odejdź ode mnie, szatanie, z dyabelską mową twoich przepowiedni! — zaśmiał się wesoło Lucyan. — Szkoda, że niéma tu wody święconéj, abym cię mógł odżegnać.
— A może jeszcze i wierzby święconéj, co? to śliczna perspektywa. Ale wolę nie czekać, abyś mię jak złego ducha ztąd wypędził i sam umknę. Mam wiele do załatwienia na mieście, a około wieczoru przyjdę po ciebie i pójdziemy razem do Teatru Wielkiego; dają dziś Trubadura. Do zobaczenia, stoiku, medyku, filozofie, a nadewszystko przyjacielu!…
Kiedy zamknęły się drzwi za Cypryanem, Lucyan usiadł przy stole i zaczął pisać list, na którego początku były słowa: „Moja droga matko!”
Skończył, ale nie wypuszczał z ręki pióra; przez chwilę bawił się niém machinalnie, pogrążony w myślach, aż nakoniec z kieszeni surduta wydobył czarno oprawną, wpół zapisaną książeczkę i począł w niéj pisać drobném i szybkiém pismem, te słowa:
„Cypryan mówił, że ludzie, mający dla władz swoich zbyt ciasny zakres działania, umieszczają żywotne siły swoje na banku łatwych miłostek, dla tego, aby uzewnętrznić cośkolwiek ze swéj treści wewnętrznéj, aby się nie udusić wewnętrzném, własném bogactwem. Nie, on nie ma słuszności, w ten sposób usprawiedliwiając to trucie się powolne i bezużyteczne. Z wolą i wytrwałością każdy pole działania wynaléźć sobie może i powinien. Tak, powinien; ale znowu z drugiéj strony, czyż może być sroższa męczarnia, jak żyć w sferze za ciasnéj dla myśli swojéj i siły, jak widziéć marnujące się bez użytku skarby działalności swojéj? I czy wówczas, gdy zewnętrzne okoliczności krępują rozwój człowieczego ducha, niby w żelazną klatkę okuwając lot jego, czy wówczas duch ten nie zawrze zgubnemi namiętnościami i nie zbuntuje się przeciw woli, która zechce go poddać spokojnym warunkom codziennych spraw i tak zwanych codziennych cnót? Bodaj i tą razą, jak zawsze, potępić należy tylko źródło, z którego grzech płynie, a o grzesznikach rzec słowa Chrystusa: «kto z was bez grzechu, niechaj rzuci kamieniem». Bo któż, niewinny i silny wczoraj i dziś, zaręczyć może w sumieniu własném, że takim zostanie jutro, jeśli go zgubne okoliczności ku téj saméj, co innych, otchłani pociągać będą?
Ileż razy w bezbarwném, ciemném, gorzéj niż to, bo w brudném otoczeniu, w jakiém postawiła mnie powinność, ileż razy, śród odgłosów i widoków tak bardzo rażących wszystkie sympatye i pragnienia moje, czułem wrzącą w piersi głuchą niecierpliwość. Ileż razy myślą wychodziłem po-za ciasny obręb mojego działania i w marzeniu widziałem otwierające się przede mną pole szerokiego czynu, pole działania, pełne zapór i trudów, ale w których końcu był cel, zrodzony z wielkiéj jakiéjś idei. Ileż razy, w długich marzeniach takich, podnosiłem myślą zasłonę przeszłości i widziałem, jak na krańcu widnokręgu każdego dziesiątka lat niebo coraz bliżéj było ziemi, dobro i prawda coraz bliższe ludzi. I drżałem cały żądzą oddania sił moich wszystkich dla zbliżenia błogosławionéj chwili, którą widziałem oczyma proroczego ducha, i obejmowało mnie pragnienie pójścia w świat, wzmożenia się wolą i wiedzą i torowania sobie drogi śród tłumów. I pragnąłem wówczas walczyć i cierpiéć, choćby wszystkiemi mękami potępieńca, byle żyć całą pełnią myśli i czynu, byle działać! działać!…
Pytałem nieraz samego siebie, dla czego inni spokojnie, szczęśliwie nawet żyją, w tych samych warunkach, w których mnie tak duszno i ciasno? Wszak i tam, gdzie jestem, czuję się użytecznym i potrzebnym, czas mój nie mija marnie w próżniactwie, bieda materyalna mnie nie dotyka. Połowa tego, co posiadam, moralnie i materyalnie, zadowoliła-by wielu ludzi; czemuż więc mnie dziwna jakaś siła gna w szersze przestrzenie? Niejeden gdyby znał moje myśli i targania się wewnętrzne, nazwał-by mnie szaleńcem, marzycielem. A jednak, nie jestem ani jednym, ani drugim; wiem, czego pragnę, znam właściwe dla siebie drogi, i dla tego, że te drogi zamknięte są przede mną, duszę się, jak w klatce. Każdy, kto badał otchłanie, jakie natura ludzka zawiera w sobie, pojmie, co to jest męka skrępowanego ducha, męka energii, która, nie znajdując pola dla siebie, jak rdza żelazo, najhartowniejsze nawet serce przejada.
Niekiedy czuję, jak mi w piersi rwie się coś i jęczy, jak niezaspokojone pragnienia obejmują mi szyję krogulczemi szpony, jak cała moc mojéj istoty domaga się jakiegoś wielkiego czynu, albo jakiéjś wielkiéj miłości.
I w chwilach owych, opanowany szałem, z głową rozsadzoną płomieńmi, z piersią pełną burz, pragnąłem znaleźć antydot przeciw truciźnie własnych myśli i ponieść do ust czarę choć-by z mętem i żółcią, aby tylko uciec od straszniejszéj nad wszelkie inne żądze, żądzy czynu i światła.
Wtedy tyś przechodziła koło mnie, matko moja, poważna twemi srebrnemi włosy, święta cierpieniem dla mnie poniesioném; patrzyłem na ciebie i nakazywałem milczenie burzom moim, i stawałem się znowu silnym i mężnym.
Tak dotąd bywało; ale czy zawsze tak będzie? czy, na synowskiéj miłości wsparty, zawsze zwyciężać będę?
Patrzę w siebie! Tam, w saméj głębi piersi, czuję ciągle niezużytą jakąś siłę. Zgaśnież ta siła, czy pierś mi rozsadzi i serce mi pęknie?…
O, matko moja!”
III. W teatrze
W sali Wielkiego Teatru Warszawy, śród ciszy wsłuchanych w melodyą tłumów, rozległ się śpiew ulubionéj śpiewaczki. Na scenie Cyganka, matka, z rozwianym włosem, z oczyma pałającemi rozpaczą i żądzą zemsty, opiewała nieprzebolałą stratę ukochanego dziecięcia. Pomiędzy tłumem słuchaczów i widzów, ze skronią opartą na dłoni, z oczyma utkwionemi w przestrzeń, siedział Lucyan Dolewski. Nie patrzył on, ale słuchał, słuchał i znać było, że śpiew przenikał go do głębi, tysiącznym uściskiem owijając mu serce. Z pod czarnych jego włosów na czoło mu wystąpiły silnie pulsujące żyły; z głębokich oczu, z pod wpół przymkniętych powiek, wymykał się niekiedy tłumiony ogień; pierś mu się podnosiła szybkim i nierównym oddechem. Boleśnie snać wstrząsnęły nim namiętne tony śpiewu, ale snać téż lubował się on tym bólem, jak cierpką, gorączkową rozkoszą.
Obok niego Cypryan, odwrócony od sceny, nie słuchał, nie patrzył, zachwyconém okiem spoglądając w lożę, w któréj siedziały trzy kobiety. Dwie z nich, młode dzieweczki, w białych sukniach i z kwiatami w jasnych włosach, wyglądały jak Rafaelowskie ideały, obok siedzącéj między niemi kobiety. Ta ostatnia ubrana była w suknią z ciemnego aksamitu, odkrywającą ramiona jéj i szyję, zdobną w dwa sznury, wielkim brylantem zamkniętych, pereł. Na obnażonych jéj rękach, godnych Fidyaszowego dłuta, niby na kararyjskim marmurze wschodnie arabeski, wiły się węże złotych bransolet. Niedbale wsparta o poręcz krzesła, głowę, obciążoną warkoczami ciemno-kasztanowatych włosów, nieco w tył odrzuciła i wielkiemi błyszczącemi oczyma patrzyła na Cypryana. W ręku trzymała bukiet białych róż i takiż kwiat błyszczał nad jéj czołem, migocąc, przytrzymującym go we włosach, szmaragdem. Cała postać téj kobiety wyrażała świetną, pewną siebie piękność; bogactwo form i bogactwo brylantów wiązało się w niéj w całość, z któréj wiało rozkoszne jakieś, drażniące i wabne tchnienie.
Przebrzmiały śpiewy; skończył się akt przedostatni. Lucyan obudził się z zamyślenia i rozglądał po teatralnéj sali. Cypryan dotknął jego ręki i rzekł z cicha:
— Lucyanie, spójrz w lożę piątą od sceny na prawo: kobieta w aksamitnéj sukni — to ona.
— Kto? — spytał roztargniony jeszcze doktor.
— Kameleon — odpowiedział Cypryan.
I obadwaj zwrócili się ku piątéj loży od sceny. Ale, niestety! w chwili, gdy zamieniali ze sobą powyższe wyrazy, piękna kobieta wstała i, owinięta już szalem, opuściła lożę. Za nią wyszły dwie towarzyszące jéj panienki i Lucyan nie zobaczył nic więcéj, prócz trzech białych szalów. Cypryan jednak spostrzegł, że siedzący obok niego, nieznajomy mu młodzieniec, przesłał ukłon ku owéj loży i tak był pogrążony w zachwycie, że kłaniał się i wtedy jeszcze, gdy loża była już pustą. Cypryan patrzył na niego, parę razy otworzył usta i wahał się, aż wreszcie, z grzecznością zwracając się ku niemu, rzekł:
— Przepraszam pana, że nieznajomy przemawiam do niego; ale czy nie chciałbyś mi pan powiedziéć, kto jest ta pani, któréj się przed chwilą kłaniałeś, a która opuściła lożę?
Nieznajomy młodzieniec zwrócił ku mówiącemu łzawe spojrzenie, przetarł ręką czoło, wstrząsnął długiemi włosami i odpowiedział głosem, w którym drgało najwyższe politowanie:
— Jak-to! pan jéj nie znasz?!
— Właśnie… — zaczął Cypryan.
Ale nieznajomy przerwał mu, wznosząc oczy ku płonącemu w górze świecznikowi:
— Jak-to? pan jéj nie znasz? — powtórzył. — I na jakież pustkowie, nierozświecone jéj bozkiém obliczem, rzuciły pana zawistne losy?
— Nie znam téj pani z prostéj przyczyny — odparł Cypryan — żem rok prawie cały przebył za granicą, a przed wyjazdem moim nie mieszkała tu ona zapewne.
Młodzieniec słuchał go, zawsze z wyrazem najwyższego zdumienia, a gdy skończył mówić, pochylił się ku niemu i rzekł z tajemniczą miną:
— Wiész pan, kto ona jest?
— Jest to właśnie wszystko, czego dowiedziéć się pragnę.
— Sfinx — szeptał nieznajomy — tajemnica…. anioł i szatan…
— Ale chciałbym się dowiedziéć, jak się nazywa.
— Ułożyłem na cześć jéj trzy tysiące wierszy; ona mnie podniosła na sam szczyt Parnasu.
— Niczego się nie dowiem — szepnął Cypryan do Lucyana.
— Wiek nasz — rozpoczął znowu poeta — przeznaczony jest dla szczytnych polotów ducha…
— Ależ panie, chciéj mi powiedziéć nazwisko téj pani, bo wnet rozpocznie się akt ostatni.
— Tłum zwie ją Kameleonem, ja nazywam ją bóztwem.
I uderzył się wskazującym palcem w piersi, jakby chciał tym gestem uwydatnić to swoje poetyckie *ja*.
— Czy słyszysz — szepnął Cypryan do Lucyana — wyraźnie nazywa się Kameleon.
Po skończeniu ostatniego aktu opery, dwaj przyjaciele mieli się ku wyjściu, gdy poeta zagrodził im drogę wysoką, cienką i długo-włosą swoją postacią.
— Panie — rzekł, zwracając się do Cypryana — z oblicza twego czytam, że jesteś zwolennikiem muz, że nie należysz do synów ciemności i materyi, którzy świętokradzką nogą odpychają perły poezyi.
— Panie… — zaczął Cypryan.
— Tak — mówił daléj poeta, podnosząc głos i nie zważając, iż potrącali go wychodzący z teatru ludzie — tak, przeczuwam w panu mojego duchowego brata i dla tego nie chcę, abyś pozostał w niewiadomości co do mojego nazwiska. Jestem Pantaleon Kwiatkowski, poeta.
Cypryan ukłonił się lekko.
— A idąc za przykładem dawnego wieszcza naszego, Acerna, który nieśmiertelne imię swoje wziął z państwa roślinnego, nazwałem siebie: Convalius Convaliorum.
— Asinus Asinorum — szepnął Cypryan do Lucyana.
— To imię znajdziesz, bracie duchowy, na piérwszéj karcie każdego z utworów moich. Mieszkam przy ulicy Ptasiéj, w domu N.
Cypryan ukłonił się znowu w milczeniu.
— Teraz ty, bracie duchowy, powiedz mi swoje doczesne zwanie i kędy obrałeś sobie siedlisko, abym mógł przybywać niekiedy w progi twoje i zasilać cię owocami swojego ducha.
— A to plaga! — szepnął znowu Cypryan do przyjaciela i głośno dodał: — Jestem Karłowski, mieszkania stałego nie mam, bom przed chwilą dopiéro przyjechał do Warszawy.
— A więc nawiedź kiedy moje progi, abym ci mógł ukazać wszystkie moje skarby.
— Nie zaniedbam tego uczynić. Tymczasem żegnam pana, bo zaczynają gasić światło w teatrze.
Przemocą prawie usunąwszy barykadę, złożoną z ciała poety, żywo postąpił ku drzwiom.
— Dyabli rzucili na moję drogę tego poetę! — rzekł, uszedłszy kilka kroków — niczego się porządnie dowiedziéć nie mogłem, oprócz, że istotnie nazywa się ona Kameleonem.
— Dziwaczne nazwisko — rzekł Lucyan.
— Niezmiernie dziwne, ależ dziwna téż to być musi kobieta! Co za wyraz twarzy, jakie oczy! Dziwi mię, żeś nie zwrócił na nią uwagi.
— Nie patrzyłem dziś na kobiety; śpiew pochłonął mnie zupełnie.
— Zimny jesteś, Lucyanie.
— Tak, zimny jestem — krótko odpowiedział Lucyan.
Ale światło latarni, spływające nań w chwili, gdy to mówił, zadało fałsz jego słowom, bo odkryło twarz, zalaną rumieńcem wzruszenia i oko, płonące ogniem rozkołysanéj muzyką wyobraźni. Szli w milczeniu, tylko niekiedy Cypryan nucił pół-głosem francuzką piosenkę:
Mon Dieu, mon Dieu,
Comme elle est belle!
Avec ses yeux
Noirs si doux.
IV. Z dziennika kobiety
Lata już minęły, jak po rozlicznych drogach blasku i rozkoszy unoszę się niby motyl, wysysając miód ze wszystkich kwiatów życia, a jednak… jednak… o! jak samotną, jak nieszczęśliwą jestem niekiedy!
Nie piérwszy to już raz, gdy zrzucam z siebie bogate suknie a z włosów wyjmuję kwiaty i brylanty, gdy zostaję sam na sam z sobą, pytam siebie zdziwioną myślą: kim jestem? jakiemi chodzę drogami i dokąd wiodą mię one? I według słów poety: na płacz mi się zbiera, gdy snuję nitki mojego żywota!
Dziwię się saméj sobie, dla czego mi tak smutno i źle? Natura moja dwoista jest jakaś: anioły i szatany kłócą się w mojéj piersi; miewam chwile szału i upojenia, w których zapominam o wszystkiém, a jednak najczęściéj jestem w niezgodzie z samą sobą. Kiedy wrażenie jakie mnie ogarnia, lecę za jego popędem na oślep; kiedy znowu potém myślę o tém, co uczyniłam, płaczę i czołem w proch uderzam. Wiem, że drogi moje są złe, a zejść z nich nie mogę, bo w piersi méj płoną ognie namiętności zgubnych, a w oczach mam iskry wiodącéj ku mnie pokusy.
I nie dziw, że ludzie nazwali mnie Kameleonem, bo to imię zwierzęcia, coraz inną migocącego barwą, jest w istocie najlepszém określeniem kobiety, któréj każda chwila inne przynosi wrażenie, któréj miłości mają trwałość motylowego życia, któréj łzy, spędzając z ust uśmiech, gotowe są natychmiast przed uśmiechem znów ustąpić.
Niegdyś matka moja, oblekając mię białą chrztu sukienką, inném mnie nazwała imieniem; dziś od świata i ludzi otrzymałam nową nazwę, jako wyraz zmienności i zepsucia.
Dziwna, straszna jestem! Rozdzieliłam się na dwie istoty, z których jedna usuwa się z pod panowania drugiéj; jedna szaleje, druga, walcząc z nią, kaleczy się, upada i płacze. Z całą piekielną mocą swoją wcieliło się we mnie odwieczne pojęcie walki żywiołu złego z dobrym żywiołem. Anioł przed szatanem ulatuje wciąż ze mnie i powraca, aby znowu zajęczéć w piersi mojéj i znowu odleciéć.
Pamiętam, że kiedy byłam bardzo jeszcze młoda, złe głosy ciche we mnie były i słabe. Potém, niestłumione pracą ni wolą, potężniały, moc ich porywała mnie gwałtowniéj coraz, aż porwała wreszcie w uścisk szatańskiego wiru i, upojoną, ogarniętą płomieńmi, położyła na posłaniu z róż.
Lata płynęły… i milczały we mnie wszystkie wspomnienia i natchnienia dobre… gdy raz, było to na wsi, śród pól szerokich, śród pól moich rodzinnych, po długiéj, burzliwéj podróży, ujrzałam znowu miejsce, w którém się urodziłam, w którém byłam niegdyś młoda sercem i nieskalana. Zmrok zapadł, niebo pogodne było, choć blade, a ja sama jedna szłam drogą, wiodącą śród zboża i kwiatów polnych, ku wzgórzom i lasom. Szłam bez celu; pełną piersią oddychałam wiejskiém, rodzinném powietrzem, okiem błądziłam po szerokiéj przestrzeni pól, a uchem ścigałam dalekie, przeciągłe echa pastuszych pieśni.
Smutna byłam, nie wiedząc sama czego: tęskniłam za czémś, ale nie za gwarem, którego-bym w owéj chwili znieść nie mogła; pragnęłam czegoś, ale nie owych wrażeń, od których do ciszy wiejskiéj uciekłam. Idąc, myślałam, że chciała-bym jeszcze być dzieckiem małém, albo stracić pamięć przeszłości, albo zamienić się w ptaszynę, która się obok mnie w zbożu poruszyła. I myślałam jeszcze: dla czego tak wcześnie umarła matka moja? dla czego nie mam siostry? i myśląc o tém wszystkiém, szłam długo, powoli, aż stanęłam przy wzgórzu, u którego stóp była chatka jednego z moich sług. Cicho było wkoło niéj; pod otwartemi oknami kwitły na grządkach nagietki i maki, a w ogródku brzmiało buczenie chrząszczów i świerkanie koników polnych. Nagle, z wnętrza chaty doleciał uszu moich śpiew cichy, monotonny, taki, jakim matki usypiają dzieci w kołysce. „Luli dziecię, luli, śpij dziecinko moja, luli, luli!” śpiewał głos kobiecy, płynął przez otwarte okna, drżał w cichém powietrzu, a z pod krańca widnokręgu odpowiadać mu się zdawały smętne, dalekie akordy surm.
Stałam, słuchałam i budziły się we mnie odległe, odległe jakieś wspomnienia… Wbiegłam na wzgórze, na którém, między płaczącemi brzozami, stał krzyż wysoki, i obejrzałam się wkoło. Przede mną, za szeroką przestrzenią pól i łąk, pomiędzy gęstą zielenią ogrodów, stał cichy dom mój rodzinny. Otaczały go ciemne, wysokie jodły i jedna wielka gwiazda zawisła nad nim na niebie. Za mną milcząca i nieruchoma stała ściana lasów, a z innéj jeszcze strony, daleko, daleko, na tle mroku, błyszczały srebrzyste krzyże cmentarza i bielał pomnik mojéj matki. Patrzyłam… i coraz bardziéj budziły się we mnie wspomnienia; żal mię jakiś ogarniał. Zapragnęłam wtedy przytulić się do kogoś, wyspowiadać komuś najskrytsze głębie ducha, wesprzéć się na kimś; ale, niestety! wielu na świecie ludzi mnie wielbiło, wielu mi pochlebiało, ale nikt mnie wyłącznie, serdecznie nie kochał. I robiło mi się coraz rzewniéj i smutniéj; nogi pode mną drżały, łzy napływały do oczu; osunęłam się na murawę, ramionami objęłam drzewo krzyża i czołem uderzyłam o ziemię, a śpiew z chaty dochodził mnie ciągle, cichy i jednostajny, aż póki nie zagłuszyły go łkania moje.
W owéj chwili zbudziłam się, spojrzałam w przeszłość moję, w teraźniejszość i w przyszłość, i zadrżałam zgryzotą i obawą. Od owéj chwili poczęły się dla mnie walki; chcę powstać i ciągle upadam; ścigam ideał dobra, a jednak, jak z otchłani w otchłań, z grzechu w grzech lecę; zawsze szczęśliwa na pozór, a w duszy rozżalona, świetna na zewnątrz, wewnętrznie posępna, drżąca rozkoszą niby, a w istocie niezaspokojona nigdy, nigdy nie nasycona, jak pokutnica dantejskiego piekła, ze skały na skałę wściekłym miotana wichrem.
Dla czego dziś głośniéj, niż kiedy, sumienie woła na mnie, abym zdała mu sprawę z mojego życia? Może dla tego, żem dziś właśnie skończyła lat dwadzieścia pięć, że więc znowu jeden rok młodości mojéj przeminął. Zdaje się, że nadchodzi już dla mnie ta pora zmęczenia, w któréj człowiek, długo za rozkoszą i wrażeniami goniący, spostrzega, iż one otoczyły go pustką tylko i poczyna szukać cienia, który-by ochłodził jego, spalone gorączką użycia, czoło.
Skończyłam dziś lat dwadzieścia pięć. Jakże czas szybko leci! a podobno każdy rok upłyniony zbliża człowieka ku starości. Starość! o, straszna to rzecz! Miéć pomarszczoną twarz, siwe włosy, zagasłe oczy, to coś przerażającego! A jednak, dziś jeszcze widziałam starą kobietę, wspierającą się na ramieniu syna swojego, i widziałam szczęście na jéj twarzy, i niezawodnie piękna była powagą macierzyństwa i zasług swoich. Ale mnie każdy rok upłyniony nie do takiéj spokojnéj i poważnéj zbliża starości. Kiedy czoło moje straci białość, usta zbledną, oczy zagasną, wtedy odstąpią mnie wszyscy, dla których dziś jestem cackiem, albo przyjemném przepędzeniem czasu, i zostanę na świecie, jak śród pustyni… żadném sercem nie kochana, nie czczona przez nikogo, bez zasługi, bez pracy dokonanéj, z pustą piersią i pustemi dłońmi. I cóż mi zostanie na te długie lata, dzielące młodość od grobu, na tę szarą godzinę życia? Może ukocham papugę jaką i nauczę ją, aby mówiła mi: „piękna jesteś!” gdy ludzie mówić mi to już przestaną; albo na kolanach piastować będę parę wiernych piesków, pudelków długouchych; albo pójdę przed ołtarze skarżyć się Bogu, żółci pełnemi usty, na świat, który mię odstąpił.
Ha, dziwne myśli! zkąd mi one przychodzą? Wszak tylu ludzi mówiło mi dziś, że jestem piękna, coraz piękniejsza… a jednak nudzi mnie już to wszystko.
Przyjechałam tutaj, sądząc, że się będę jak dawniéj bawiła, a dwóch dni dosyć było, abym się znudziła śmiertelnie. Im więcéj wpatruję się w świat, im starsza jestem, tém wyraźniéj widzę, że to, za czém gonię, jest śmieszne i głupie. Poklask ludzi, zdobyty blaskiem piękności zewnętrznéj i bogactwa, owe hołdy salonów, słowa najwyszukańszéj grzeczności, to są niby podeszłe w latach zalotnice, u których, pod świetnym strojem, szpetność i próżnią znajdziesz. Zaczynam postrzegać, że ludzie wyrazy uwielbienia i miłości, jak tuzinkowe towary, bez myśli rzucają na woskowane posadzki salonów, że mówią oni o miłości, gdy za chwilę zapomniéć mają, o uwielbieniu, gdy za chwilę błotem obrzucą.
Widzę to wszystko i dla tego świat błyszczący, gwarny, traci dla mnie powab, dla tego coraz bardziéj zasłona opada mi z oczu. Nieraz, gdy patrzę na otaczających mnie ludzi, wydaje mi się, że jestem na maskaradzie: pod maskami dopatruję rzeczywistych twarzy i często przed badawczym moim wzrokiem dzwonki brzmiących wyrazów i błyskotki pożyczanych blasków opadają z arlekinów i ukazują mi nagie szkielety głupstwa i nicości.
Widzę więc jasno ten świat, który mię otacza, a jednak oderwać się odeń nie mogę. W latach szału i swawoli rozkołysała się wola moja i nie może teraz odnaleźć swego punktu ciążenia, aby się na nim, jak na kotwicy, raz już zatrzymać.
Zmęczoną się czuję, smutną a bezsilną. Powiadają, że nieraz miłość prawdziwa podnosi z upadku. O, gdyby miłość taka przyszła ku mnie!
Nieraz już w życiu, pod wpływem wrażeń, którym, jak wiotka trzcina, poddawać się zwykłam, gorącą rękę składałam w ręku mężczyzny i drżącemi usty szeptałam wyraz: „kocham!” Ale czym istotnie kochała? Sądzę, że wyobraźnią tylko i krwią, nigdy sercem; bo jeden podmuch wiatru, jedno nic, dostateczne było, aby myśli moje, wrażenia i pragnienia w inną stronę zwrócić a po tém, co minęło, zostawał mi albo niesmak głęboki, albo przelotne zaledwie wspomnienie. Ale poddając się tak uniesieniom chwilowym, oblekając w formy uczucia to, co wrażeniem tylko było, musiałam zapewne wiele serc skaleczyć, wiele bólów sprawić. Chociaż znowu z drugiéj strony wiem najpewniéj, że nikt z mojego powodu nie zastrzelił się i nie zwaryował. Alboż ludzie umierają dziś z miłości, a nawet alboż umierali z niéj kiedykolwiek?!…
Możem już tak rozproszyła wszystkie siły mojego serca, że inaczéj niż dotąd kochać nie potrafię. Alboż ja wiem?… O mój Boże, tak źle chyba nie będzie! czuję, że mam jeszcze gorące, bardzo gorące pragnienie dobra; a jeśli nie omyje mię chrzest miłości, nigdy dosięgnąć tego dobra siły mi nie stanie!
V. W kościele
Lucyan Dolewski siedział w swoim hotelowym pokoju, przeglądając nabyte przed chwilą książki, gdy we drzwiach ukazał się Cypryan Karłowski.
— Cypryanie! — wpół żartem, wpół seryo powitał go Lucyan — zdaje mi się, żeś zmizerniał od dnia wczorajszego. Byłżebyś już naprawdę zakochany?…
— No, zakochany jeszcze niezupełnie, ale widzisz, Lucyanie, ciekawość mię dręczy. W całém spotkaniu mojém z tą kobietą jest coś niezwykłego, coś, co zakrawa na awanturę: a możeż być rzecz bardziéj drażniąca i powabna nad awanturę i tajemnicę w naszym wieku, którego realizm ze wszystkiego uroku dawnéj romantyczności odarł towarzyskie stosunki ludzi?
— Może żałujesz, żeś się nie urodził w średnich wiekach? — zaśmiał się Lucyan — dzielnie-byś kruszył, zaprawdę, kopie za damę swoich myśli… ach, omyliłem się, swoich marzeń!…
— Mów, co chcesz, a ja wiem, że dałbym kilka lat życia, aby się dowiedziéć szczegółów o téj kobiecie, aby módz ją poznać.
Po półgodzinnéj rozmowie, Cypryan oddalił się niespokojny, rozdrażniony spotykaném niepowodzeniem, a Lucyan bez celu wyszedł na ulicę. Mijając jeden z wielkich i pięknych kościołów, przypomniał sobie, że, jako o arcydziele sztuki rzeźbiarskiéj, słyszał i czytał o złożonym tam, a wyszłym z pod dłuta znakomitego artysty, posągu Chrystusa. Rozmiłowany w pięknie, młody doktor kochał sztukę i lubił ją badać w różnych jéj przejawach. Wszedł więc do kościoła. Świątynia, w godzinach owych otwarta dla pobożnych, chcących odmawiać wieczorne modlitwy, pustą jednak była; głąb’ jéj cicha, wspaniała, tonęła w mroku, na którego tle lśniły tylko białe u ołtarzy posągi i złociste skrzydła zawieszonych nad niemi aniołów
Lucyan wiedział, że posąg, który go tam sprowadzał, znajdował się w jednéj z bocznych kaplic; dążąc więc ku niéj, szedł zwolna przez kościoł, a kroki jego, uderzając o kamienną posadzkę, głuchém i przeciągłém echem rozlegały się śród milczenia wysokich sklepień. Ta cisza głęboka, po gwarze, jakim przed chwilą otoczony był na ulicy, uderzając go swą sprzecznością, uroczyście nastroiła poetyczną i wrażliwą myśl młodego człowieka. Wszedł do kaplicy.
Światło kończącego się dnia padało słabo przez wysokie i wązkie okna; u stropu drżała lampa, jakby lecący ku niebu płomyk ofiarny. Powietrze pełne jeszcze było woni palonych tam zrana kościelnych kadzideł, owéj woni, która nasuwa myśl o jakiéjś bladéj, leżącéj w trumnie twarzy umarłéj. W głębi kaplicy, w pół-mroku, na szaréj kamiennéj posadzce, bielał marmur posągu; między nizkiém żelazném otoczeniem, biała i nieruchoma, dłutem mistrza urobiona, leżała postać złożonego w grobie Chrystusa. Nad głową posągu, szczytami tonąc w ciemnéj głębi sklepienia, stały dwa białe filary, jak-by skamienieli stróżowie, strzegący niegdyś świętéj mogiły.
Lucyan stanął nad posągiem, wpatrzył się w doskonale wyrobione kształty i w twarz Chrystusa, z któréj śmierć nie zdjęła wyrazu boleści konania i świętości Bozkiéj natury. Powoli z posągu oczy jego przeniosły się w górę, utonęły w mrocznéj głębi sklepienia i spoczęły na lampie, drżącéj gdzieś wysoko światłem białawém.
Tak stał dość długo, objęty uroczystością ciszy i cieniów kościelnych, gdy nagle o słuch jego uderzył jakiś odgłos, którego z razu nie zrozumiał dobrze: byłto jakby jęk, wychodzący z za jednego ze stojących nad głową posągu filarów. Lucyan wsłuchał się pilnie i po chwili rozpoznał wyraźnie, iż było to łkanie.
Stał, słuchał i nie wiedział sam, co ma uczynić: odejść, lub zobaczyć, czy kto nie potrzebuje pomocy? Gdy tak się namyślał, z za filaru wyszła kobieta; czarna jéj suknia długa i ciężka, z szelestem sunęła się po posadzce. Smukła i ze schyloną głową, postąpiła kilka kroków, profilem zwrócona do młodego człowieka, stanęła obok jednego z filarów, załamała białe, obnażone z rękawiczek ręce i nad posągiem, śmierć przedstawiającym, stała jak posąg smutku, pogrążona w zamyśleniu i łzach, nie widząc stojącego o kilka kroków od niéj mężczyzny. Czarna koronkowa zasłona spadała tylko na jéj czoło, nie zasłaniając dużych, w posąg wpatrzonych oczu i łez, które po białéj twarzy staczały się w napół otwarte, lekko drżące usta. Stała tak rozpłakana, lecz cicha, i tylko niekiedy tłumione łkanie piersi jéj podnosiło. Lucyan patrzył… i przejmowało go dziwne uczucie litości, sympatyi, gdy nagłym ruchem kobieta osunęła się na kolana, objęła ramionami filar, pochyliła się aż ku jego podstawie, czołem uderzyła o kamień posadzki i znów zapłakała gwałtowném, ale cichém, łkaniem.
Lucyan czuł ogarniające go dziwne wzruszenie. Ta postać kobiety, ugięta pod ciężarem wielkiéj jakiéjś boleści, to uderzenie białego czoła o kamienną posadzkę, ten cichy jęk, śród ciszy otaczającéj białą i nieruchomą postać Chrystusa, — wszystko to rozpalało mu wyobraźnią i napełniało głowę dziwacznemi obrazy. Przypomniał sobie, płaczące niegdyś u grobu Chrystusa, czystą Maryą i grzeszną Magdalenę, i zapytywał myślą, czy kobieta, którą widział przed sobą, do piérwszéj podobna jest, czy do drugiéj?
Chciał odejść, ale nie podobném mu się wydało zostawienie téj kobiety saméj jednéj, w stanie, w jakim ją widział. Stał więc i patrzył na nią ciągle i po chwili zobaczył, że postać jéj stała się całkiem już nieruchomą i niemą. Może zemdlała, myślał, i po niejakiém wahaniu się postąpił i schylił się nad nią. Kobieta nie słyszała jego kroków.
— Może pani potrzebuje pomocy? — rzekł z cicha, a w słowie jego drżało łagodne spółczucie.
Kobieta drgnęła, ręce jéj rozplotły się i od filaru odpadły, jakby bezwładne; podniosła zwolna głowę i utkwiła spojrzenie w pytającego.
— Co pan mówi? — spytała, a słowa te wypłynęły z jéj ust bladych, ledwie dosłyszanym szeptem.
— Pytałem — odrzekł Lucyan — czy nie potrzebuje pani pomocy. Widząc panią schyloną i nieruchomą, myślałem, że pani może zemdlała.
— O! nie, mam się zupełnie dobrze — głośniéj już odpowiedziała kobieta. — Dziękuję panu, bardzo dziękuję!
I mówiąc to, utkwiła w twarzy młodego człowieka łzą zaszłe spojrzenie dwojga wielkich, ciemnych oczu. Po twarzy jéj biegły dwa wilgotne ślady świeżych łez; z czoła zsunęła się zasłona i spadała z tyłu głowy, jak przezroczysta tkanka, jaką malarze zdobią głowę Madonny; skronie ocieniały rozwiane, ciemno-kasztanowate włosy. Klęcząca i cała jeszcze drżąca, niewypowiedzianie była piękną, jakąś smutną a magnetyczną pięknością. Lucyan patrzył na nią, serce mu biło gwałtownie i nie miał siły odstąpić od niéj. Ona sama powstała zwolna, raz jeszcze, patrząc na niego, powiedziała: — dziękuję! — i, zarzuciwszy zasłonę na twarz, wyszła z kaplicy.
I Lucyan wyszedł za nią i patrzył, jak powoli przechodziła przez kościoł. Smukła jéj postać lekkim cieniem przesuwała się pomiędzy białemi filarami, a ciężka suknia szelestem wtórowała cichym i jednostajnym odgłosom jéj stąpań.
Zniknęła za szerokiemi, na ulicę wiodącemi, drzwiami kościoła, a Lucyan stał jeszcze długo, zasunięty we framugę od drzwi kaplicznych, wzruszony, bezwiednie ścigając okiem łamanie się świateł i cieni pod stropem sklepienia.
Wyszedł w końcu na ulicę, znalazł się znowu śród gwaru i tłumu, i szedł jak senny, mimowoli, przy świetle zapalających się latarni, szukając między mijającemi go kobietami téj, którą przed chwilą widział w kościele.
VI. Nie mów hoc, póki nie przeskoczysz
— Co ci jest, Cypryanie? — pytał Lucyan Dolewski, przygotowując się do blizkiéj podróży i spoglądając na przyjaciela swego, który siedział przy oknie z głową na ręku wspartą i patrzył na ulicę oczyma, które wyraźnie patrzyły na daleki jakiś a nieobecny w téj chwili przedmiot.
— Co mi jest? — odparł Cypryan. — Nic, nic — a po chwili dodał: — ot wiész, dręczy mię to, że nie mogę dowiedziéć się, kto jest ta kobieta?
— Cierpliwości trochę, mój drogi — mówił Lucyan, zajęty staranném obwiązywaniem paki z książkami; — Warszawa nie jest przecie tak wielkim miastem, aby nie można było w niéj dowiedziéć się o mieszkaniu osoby, którą się spotyka. A gdy będziesz wiedział, gdzie ona mieszka, łatwo ci już przyjdzie zabrać z nią znajomość. I jam ciekawy bardzo, kto jest ta pani.
Wymawiając ostatnie słowa, Lucyan, nie myśląc o tém, użył jezuickiego wybiegu, bo mniéj daleko stosowały się one do damy myśli Cypryana, niż do kobiety, którą on sam widział płaczącą w kościele.
— Bo gdybym ja tę kobietę — mówił daléj Cypryan, po dość długiéj chwili milczenia — gdybym tę kobietę spotkał poprostu w jakim salonie, został jéj przedstawiony według wszelkich prawideł konwenansowego kodeksu i nawzajem dowiedział się o jéj nazwisku, położeniu, miejscu urodzenia, zamieszkania i t. d., możebym się tak żywo nią i nie zajął. Ale tajemnica, która ją otacza, która dla mnie tylko może jest tajemnicą, to dziwne nazwisko, to pojawienie się jéj i znikanie, drażni mię i pociąga ku niéj siłą nowości, a szczególniéj jakiéjś sympatyi. Czuję, że nie będę spokojny, aż ją znajdę i poznam, aż się przekonam, czy odpowiada wyobrażeniom, jakie sobie o niéj stworzyłem.
— Zepsute jesteś dziecko, Cypryanie — z uśmiechem rzekł doktor.
— Tak, to prawda — odparł Karłowski, białą swą rękę topiąc w gęstych, wijących się w pierścienie, jasnych włosach, — tak, jestem rozpieszczony przez los, to prawda. Syn najlepszego ojca i namiętnie mię kochającéj matki, od dzieciństwa bogaty, kochany przez jedyną siostrę, kochany przez krewnych i przyjaciół domu, wzrosłem wśród dostatku i miłości. Wszystko mi przyszło łatwo: nauka, stanowisko w świecie, wszystko zawsze uśmiechało się do mnie: przyszłość, przyjaciele, kobiety. Byłem w główniejszych stolicach Europy, bawiłem się, uczyłem, używałem. Jestem więc rzeczywiście dzieckiem szczęścia, Lucyanie. Ale ty, mój najdawniejszy i najlepszy przyjacielu, zanadto mnie znasz, abyś sądził, że, pod lekką powierzchownością, niéma we mnie myśli i pragnień, przekraczających granice łatwego użycia. Nad wielu rzeczami boleję nieraz szczerze, może trochę i nad sobą… mimo całego mojego szczęścia. Mais il faut faire bonne mine au mauvais jeu; w braku więc czego innego, zalecam się do panny Heleny, panny Julii, panny Klary i t. d. Powiem ci jednak, mój drogi, że od pewnego czasu przestają mnie już bawić te łatwo zrywane kwiatki, i niekiedy, gdy przyjeżdżam do rodziców i widzę ich święte, zgodne, zacne życie domowe, bierze mię chęć wstąpienia w ślady praojców i, ni mniéj ni więcéj, poprowadzenia do stopni ołtarza jakiéj pięknéj osóbki, z serduszkiem mnie wyłącznie oddaném. Lucyanie, i cóż ty myślisz o tych moich matrymonialnych zapędach?
— Myślę, żeś do nich wcale niestosownie przygotowany, ze swojém amatorstwem wszystkich na świecie czarnych i błękitnych oczu.
— Do licha, nudzi mnie już ta mieszanina czarnych i błękitnych oczu! — zawołał Cypryan. — Powiadam ci, że nie na żart przychodzi mi często zachcianka, żeby miéć jednę tylko parę oczu, ale wyłącznie moich; jedno tylko dobre kobiece serduszko, ale wyłącznie moje; a wyobraźnią widzę już siebie szanownym patryarchą, otoczonym rodzinném gronem, palącym popołudniową fajkę i słuchającym czytania żony o sprzeczkach lorda Palmerstona z lordem Russelem i o owym nieodgadniętym Sfinksie (jak go dzienniki nazywają), cesarzu Napoleonie.
— A jednak, mimo tych patryarchalnych marzeń, z młodzieńczym zapałem i swawolą nieledwie, gonisz kobietę nieznaną… i kto wié, jaką? — zarzucił Lucyan, który końca mowy swego przyjaciela słuchał z pełnym niedowierzania uśmiechem.
— I cóż ztąd? — zawołał Cypryan. — Podobała mi się bardzo, i dla tego chcę ją poznać. Nie jesteś tak naiwnym, przypuszczam, abyś myślał, że podobała mi się tylko z piękności, bo napatrzyłem się już niemało na piękne kobiety; ale uderzył mnie wyraz jéj twarzy, kameleonowa gra jéj oczu, ogień, który zda się tryskać z całéj jéj osoby, to cóś, jedném słowem, nieokreślone, które przemawia niekiedy i do zmysłów, i do myśli naszéj zarazem, harmonią jakąś nieujętą, a jednak magnetycznie pociągającą. Przypatrywałem się jéj tak w teatrze, że gdybym nie znał opery Trubadura, nie mógłbym powiedziéć, czy miserere, owę według mnie pieśń nad pieśniami, na początku przedstawienia, czy przy końcu śpiewają. Przypatrywałem się jéj i dojrzałem, iż jest ona jedną z tych istot, u których więcéj się jeszcze domyślać można, niż widziéć. Ile tam ognia w oczach, gry w fizyognomii! Kto wié, może ona będzie właśnie tą, o któréj mówi przysłowie: śmierć i żona od Boga przeznaczona.
— Więc czém-że ma być ona? śmiercią, czy żoną?
— No, już, że nie śmiercią, to pewno, bo z miłości nie umrę; podobniejsze to do ciebie, stoiku o werterowskich oczach.
— A więc żoną — najspokojniéj ciągnął daléj Lucyan. — Zaczynam doprawdy spostrzegać, że gotów jesteś choćby dziś przed ołtarzem stanąć. Ale jeżeli kobieta, która cię tak żywo zajęła, jest lekka, zalotna, rzucająca serce na wszystkie wichry?
— A gdyby i tak było — odpowiedział Cypryan. — Jeśli tylko znajdę w niéj umysł jasny i zdrowy, jeśli rozbudzę w niéj przywiązanie ku sobie, czyż nie przypuszczasz, że własnym rozumem i miłością będę mógł ją uzacnić, wzmocnić jéj wolą, wyrwać z koła złych uniesień lub próżności? A sam czy nie rzucałem także serca mego na wszystkie wichry i gdy, miłostkami znudzony, zapragnąłem nareszcie miłości, mamże prawo za nieodzowny warunek wymagać od kobiety niepokalanéj czystości serca i myśli, któréj sam już nie posiadam? Wierzysz-że ty w to, że mężczyzna może podnieść się i spoważniéć w uczuciach swoich, a kobieta nie może? że mężczyźnie wolno rozrzucać po świecie najświętsze uczucia i najświętsze myśli, a potém śmiało sięgać po poczciwe szczęście; lecz gdy kobieta uczyni to samo, już ją tylko zdeptać należy i odepchnąć na zawsze od rodzinnego życia, albo pobawić się z nią i wyrzucić, jak cacko zepsute? Ja myślę, Lucyanie, że zło dla kobiety jest również złem dla mężczyzny, i że w piérwszéj jak w drugim, mimo zboczeń i błędów, może być jeszcze wiele dobrego, które, poruszone żywém i poczciwém uczuciem, wypłynie w życiu ponad wszelkie skazy, rozbudzi i w ruch wprawi wszystkie dobre sprężyny natury. Jeżeli oboje zło popełnili, dla obojga równie winna być otwartą droga pokuty i przebaczenia, a że droga ta trudna, zamiast pogardzać sobą, powinni sobie wzajem przebaczać i pomagać.
Cypryan był pięknym, gdy to mówił; w owéj chwili przestał być wesołym motylem i eleganckim salonowcem; oczy błysnęły mu zapałem poważnéj i zacnéj myśli.
Lucyan nic nie odpowiedział i zamyślił się; przed wyobraźnią stanęła mu znowu kobieta płacząca w kościele. Zdało mu się, że usłyszał uderzenie pięknego czoła o kamienną posadzkę, że zobaczył duże, załzawione oczy, wpatrzone w niego z wyrazem boleści i słodyczy. I pomyślał, że może kobieta owa była właśnie jedną z tych istot, które płaczą nad własnym upadkiem i powstać zeń pragną, które, uniesione na rozdroża szałem i burzami życia, potrzebują tylko dłoni opiekuńczéj i silnéj, aby wejść na takie wyżyny, jakich dosięgnąć często nie mogą najczystsze nawet, ale mniéj żywotną i bogatą naturą obdarzone istoty.
I myślał, coby było, jeśliby on pokochał tę rozpłakaną kobietę, którą widział w kościele, i gdyby w jéj przeszłości zobaczył skazy i plamy. Myślał o tém dość długo, aż spostrzegł, że szczególniéj jakoś zajmuje się kobietą, raz tylko widzianą i, zapomniawszy o obecności Cypryana, zaśmiał się głośno z samego siebie. W śmiechu tym była ostra nuta: poznał, że w namiętny uścisk pochwycić może widmo, i zaśmiał się ostrym dźwiękiem rozdrażnionego serca.
— Co to jest? — zawołał Cypryan. — Lucyanie, czego się śmiejesz?
— Myślałem o tém, co mówiłeś — odpowiedział doktor — i choć przyznaję ci zupełną słuszność, jednak, co do siebie, jestem pewny, że byłbym szalenie zazdrośny o przeszłość kobiety, którą-bym kochał.
— Ba, mój drogi, z tobą rzecz inna, a ze mną inna; tyś nigdy nie kochał jeszcze, siły twoich uczuć dziewicze są świeże zupełnie, naturę masz nierównie wrażliwszą i namiętniejszą od mojéj. Dla ciebie potrzeba jakiegoś szerokiego pola działania, na którém mógłbyś w ruch wprawiać i zużywać całą energią, któréj jesteś pełen, inaczéj wszystkie te siły swoje włożysz kiedyś w miłość dla kobiety i zobaczysz, przepowiadam ci to, że rozkochasz się szalenie, strasznie!
Lucyan, w miejsce odpowiedzi, wydobył zegarek i rzekł:
— Komu w drogę, temu czas.
— Prawda — odpowiedział Karłowski — lokomotywa nie czeka nawet na doktorów medycyny. Siadaj do mego powoziku, który stoi przed bramą, odwiozę cię na stacyą kolei.
W niespełna godzinę po téj rozmowie, pociąg kolei żelaznéj uwoził Lucyana Dolewskiego z Warszawy ku wileńskim stronom. Ale losy nie dały mu tak miłéj towarzyszki podróży, jaką w ostatniéj wycieczce swojéj miał pan Karłowski. W wagonie, w którym jechał, siedziały same zaspane i bezbarwne fizyognomie; miał więc możność oddania się swobodnie swoim myślom. Myśli te przywodziły mu często na pamięć słowa przyjaciela: — zakochasz się kiedyś szalenie, strasznie, — i uśmiechał się, odpowiadając sam sobie: — alboż nie mam silnéj woli, zdrowego rozsądku? — Ale wówczas koła wagonów, tocząc się po żelaznych szynach, jednostajnym swoim turkotem zdawały się powtarzać: nie mów hoc, póki nie przeskoczysz! nie mów hoc, póki nie przeskoczysz!…
VII. W miasteczku
Jak o wszystkiém na świecie, tak i o wielkości miast, różne bywają pojęcia. Dumny syn mglistego Albionu, wjeżdżając do Paryża, z lekceważeniem prawie spogląda na wspaniałą stolicę Francuzów i, porównując ją ze swym olbrzymim Londynem, rodzinną mową swoją, jakby stworzoną do wygwizdywania wszystkiego na ziemi, mówi: miasteczko! Paryżanin zwie może tak naszę Warszawę, a Warszawianin wszelkie prowincyalne miasta. Lecz są to tylko zachcianki i wybrédzania przywykłych do blasku mieszkańców stolic. Istotnego prototypu małych miasteczek szukać należy między tym rojem pół-żydowskich, pół-chłopskich osad, których pełno jest w naszym kraju, a które dla czego noszą nazwę miasteczek, trudno odgadnąć. Są karczmy i sklepy — odpowiada żyd; — jest kościół i co niedziela bywają targi — odpowiadają chłopi. I oto cała kwalifikacya miejsc owych na dostojeństwo miasteczek, bo w gruncie nie są ani miastem, ani wsią, ale gromadą nędznych mieszkań i nędzniejszéj jeszcze ludności, zakopanéj w błocie, w drobnym i brudnym handlu i w najzupełniejszéj umysłowéj ciemnocie.
Jedném z miejsc takich było miasteczko N., leżące na szerokiéj pocztowéj drodze. Miało ono jednę tylko ulicę, szeroką wprawdzie, ale wiekuiście błotnistą. Z obu jéj stron stały domki szare i białawe, nierówne, z małemi okienkami, gdzieniegdzie z gankami, wspartemi na pochyłych słupach. W środku miasteczka był plac, zarzucony słomą, sianem i różném śmieciem, przeznaczony na coniedzielne targowisko. Dwie strony placu tego otaczały małe sklepiki, w których sprzedawały się świece łojowe, mydło, paciorki dla kobiet wiejskich, perkale dla żydówek i t. p. piękne rzeczy. Z trzeciéj strony stała długa biała karczma, z krytym, na słupach opartym, podjazdem, wspaniałą swoją budową królując domkom „na kurzéj łapie”, które, jakby przejęte pokorą, chyliły się pokłonami każdy w swoję stronę. Naprzeciw karczmy, z za żółtego ogrodzenia, żółtéj dzwonnicy i grupy dzikich grusz, wyglądał nie wielki, szary, o jednéj wieżyczce kościołek. Na ulicy i placu, w rozkoszném, nigdy nie wysychającém błocie, w niebogłosy krzycząc, bawiły się pół nagie żydzięta; na progu każdego niemal domku siedziały żydówki, w lecie robiąc pończochy, zimą grzejąc ręce nad garnkami, napełnionemi gorącym popiołem. Przed karczmą od rana do wieczora snuły się wozy i gwarzyli ludzie, ku wielkiéj radości arendarza, który częstował chłopów tabaką i gorzałką, a ku większemu jeszcze osłupieniu kilku nieustannie we wrotach karczmy z otwartemi gębami stojących żydów, którzy, bezmyślnemi oczyma wodząc wkoło siebie, zdawali się, według słów jednego ze swych rabinów, rozmyślać nad tém, gdzie się podzieją te wróble, co na dachu siedzą, jak się ten dach spali?
Kiedy podróżny, przywykły do widoku względnéj przynajmniéj cywilizacyi, przejeżdżał przez N., odwracał spojrzenie od kąpiących się w błocie żydziaków i zapytywał siebie: jak na podobne widoki codziennie patrzéć można? Niekiedy elegancka jaka pani, któréj droga szła tamtędy, wyglądała przez okna karety, ale wnet zasuwała się w głąb’ powozu, szeptając quelle horreur! i podnosząc do twarzy flakonik z perfumą. A jeżeli czasem poeta, lub artysta jaki, wypadkiem wjechał do tego nieznanego Dantemu piekielnego kręgu, wołał na furmana: na Boga! jedź prędzéj! a zmysł jego artystyczny wzdrygał się, przejęty wstrętem. I wszyscy ci ludzie zapytywali, jak tu żyć można?
A jednak w miejscach podobnych żyją ludzie i nietylko tacy, których umysł nigdy nie otworzył się na światło Boże, ale, dziwną ironią losu, żyją tam niekiedy i tacy, których myśl żądną jest wiedzy, a serce rozkochane w pięknie.
Bo alboż każdy według wartości swojéj wyznaczone ma miejsce na ziemi? Wszak nieprzeparte potęgi porywają często jednostkę w żelazne objęcia konieczności, ustawiając ją tak dowolnie na pozór, jak mechanik umieszcza kółko, mające dopomódz ruchowi jego machiny. Daremnie przeciwko losowi buntuje się myśl i serce człowieka; to, co nim rządzi, mówi mu: będziesz tu stał, dumny Prometeuszu, do skały przeznaczeń swoich przykuty! poczujesz się wielkim, a na zawsze zostaniesz małym; zechcesz być silnym, a będziesz musiał być słabym; zerwiesz się do walki jak olbrzym, a upadniesz pokonany jak dziecię; bo włada tobą owo społeczne fatum, przykuwające cię do miejsca, na którém się rzucasz, jak na łożu tortur!
I ileż razy się zdarza, że człowiek tłumi w sobie poczucie wielkości i siły, a nie może ich wydać na świat w słowie lub czynie; ileż razy widzi, jak godzina po godzinie, dzień po dniu, marnują się bez użytku zasoby jego energii i ducha, a on, skrępowany tém, czego skruszyć nie może, na życie całe staje się conajwięcéj… wielkim człowiekiem miasteczka lub parafii.
Było to w zimie, w jednym z ostatnich dni Grudnia. Miasteczko N. pokryło się szarawym, wpół na błoto przemienionym śniegiem; na ulicy i placu skakały wrony, kracząc i podlatując, i bawiły się krzykliwe, nie lękające się chłodu żydziaki. W popołudniowych godzinach otworzyły się na ulicę drzwi nędznego domku i, schylając się, aby przejść nizką sień, stąpił na próg Lucyan Dolewski. Wyszedł na ulicę, odwrócił się i rzekł, jakby do kogoś stojącego po-za nim w sieni:
— Pamiętajcie tylko, pani Chaimowo, ażeby, jak przyjdę jutro, czyściéj było w domu, niż dzisiaj. Inaczéj matka twoja nie wyzdrowieje. Ja nic nie pomogę, jeśli nie postaracie się dla niéj o czyste i zdrowe powietrze.
Gdy wymawiał te wyrazy, przed sień domu wyszła żydówka. Postać jéj okrywała krótka suknia bez barwy i kroju, a raczéj zszyty, poplamiony i połatany łachman; na głowie miała perukę z niegdyś brunatnéj, zasmolonéj materyi, a na nogach szafirowe pończochy i przydeptane a zabłocone trzewiki. Twarz jéj pokryta była taką warstwą brudu, że zniknął z niéj wszelki wyraz ludzki. Stała o parę kroków od doktora i patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
— Jeżeli nie wymieciesz izb i nie odmienisz bielizny choréj — mówił daléj Lucyan — ja nic nie poradzę i matka twoja niezawodnie umrze.
— Ny, wielmożny panie — odezwała się żydówka — ja wczoraj wymiatała stancye.
— Nie prawda! — odrzekł doktor z pewną surowością — dla czego kłamiesz? Byłem u ciebie wczoraj i zastałem brudy, jak zwykle. Matka twoja z tego właśnie powodu gorzéj się ma i coraz będzie gorzéj, jeżeli nie uczynisz tego, co ci zalecam. Ileż razy mówię wam o tém, że czystość potrzebna jest koniecznie do zdrowia i że właśnie dla tego tak często chorujecie i umieracie, że nie chcecie jéj utrzymywać w waszych domach.
Żydówka uważnie słuchała mowy doktora i, przy ostatnich jego wyrazach, zaczęła żałośnie kiwać głową, jakby potwierdzając tę smutną, o częstych między niemi chorobach, prawdę.
— Widzisz — mówił daléj młody apostoł sanitarnych idei — sama czujesz słuszność słów moich, a nie chcesz zastosować się do nich.
— To prawda, wielmożny panie, ny, ale cóż robić! u nas biédnych gospodarka, a tyle dzieciów!
— Alboż Lejba, krawiec, nie ma dzieci? a jednak u niego w izbach czysto, i dla tego już rok minął, jak nikt z jego rodziny nie chorował.
— Dziękować wielmożnemu panu, co ich nauczył tego, żeby u nich czysto było — ozwał się stojący we drzwiach domu i słuchający rozmowy nizki, ryży, w długim surducie żyd.
— Otóż, bardzo mię martwi — odpowiedział Lucyan — że was tego samego nauczyć nie mogę. Jesteś porządnym rzemieślnikiem, Chaimie; najlepszy z ciebie stolarz w N. i w okolicy całéj, a nie możesz nakłonić do tego żony, żeby codzień izby wymiatała, otwiérała okna na kilka minut i zmieniała ubranie choréj matce i małym dzieciom.
— Ny, Sure! Czy słyszysz, co wielmożny pan doktor gada? — odezwał się ryży żydek, patrząc na żonę. — Idź wymiatać stancyą, zaraz!
— Bądźcie zdrowi, moi kochani — z łagodną życzliwością rzekł Lucyan, podnosząc rękę do futrzanéj czapki. — Nie gniewajcie się na mnie za moje przestrogi, ale widzicie, ja wam dla waszego dobra radzę.
— Aj waj! co to wielmożny pan doktor gada — zawołał żyd, chwytając się za ryże pejsy — my za pana doktora co Sobota modlim się w szkole, za to, że od tego czasu, jak pan doktor przyjechał, połowa ludzi choruje co dawniéj. Daj Boże panu sto lat życia!
— Dziękuję, dziękuję — z uśmiechem odrzekł Lucyan. — Jutro znowu do was przyjdę.
Żyd pokłonił się i zniknął w nizkiém wnętrzu chaty, a po chwili z mieszkania Chaima wyjeżdżała kupa wymiecionego śmiecia i rozlegał się krzyk broniących się od czesania i mycia żydziaków.
Lucyan przebył wszerz szeroką ulicę, w środku któréj stały mętne kałuże roztopionego śniegu, i wszedł do innego domku. Po chwili wychodził zeń w towarzystwie jakiéjś mieszczanki, która z czerwoną chustką na głowie, z wrzecionem w ogorzałéj ręce, żegnała „wielmożnego doktora“ nizkiemi pokłonami i prosiła, aby jutro przyszedł znowu do jéj chorego męża.
— Nie dawaj wódki mężowi — odpowiedział doktor — inaczéj nigdy nie wyzdrowieje.
— A cóż robić, kiedy pije i pije! — zajęczała kobieta.
— Narzekaj na samę siebie, Jakubowo — z lekkiém napomnieniem odezwał się Lucyan — bo ile razy lepiéj już było mężowi twemu, tyleś razy przyniosła mu z karczmy wódki. Cud to prawdziwy, że jeszcze żyje dotąd; ale jeżeli będziesz daléj robiła to samo, przestanę przychodzić do was, bo widzę, że nic nie poradzę.
— Ach panoczku, gołąbku! — zawołała kobieta, plaskając rękoma — nie opuszczaj-że nas biednych ludzi! Toć mój stary dawno-by umarł, żeby nie ty, panoczku.
I odrzuciła baba wrzeciono w sień, a obydwiema rękoma pochwyciła rękę Lucyana i ustami przylgnęła do niéj.
Doktor łagodnie usunął rękę z energicznego uścisku mieszczanki i rzekł:
— No, któżby chciał was w biédzie opuszczać, moja Jakubowo. Tylko widzicie — dodał surowiéj — kiedy nie spełniacie moich zaleceń, to nie widzę potrzeby przychodzić do was.
— Panoczku, rybko! już ani kropelki nie dam staremu!
Uśmiechnął się Lucyan.
— No, pamiętajcie — odpowiedział — a tymczasem bądźcie zdrowi.
Znowu podniósł rękę do czapki, która mu piękne czoło ocieniała i odszedł, a baba podniosła wrzeciono i przez chwilę jeszcze stała we drzwiach domu, patrząc za odchodzącym i kiwając głową. Poczém westchnęła, przełożyła wrzeciono w lewą rękę, a prawą zakreśliła w powietrzu wielki krzyż za Lucyanem, szepcąc:
— Daj jemu, Boże, zdrowie i Najświętsza Panno! taki rozumny, a rozmawia z każdym, niby to z równym sobie.
Tak mrucząc, weszła do chaty, a Lucyan znikł znowu we drzwiach innego domu.
Ale dom, do którego wszedł tą razą, znacznie porządniejszą miał powierzchowność, niż dwa poprzednie. Mały on był, o czterech tylko, ale czysto wymytych okienkach; ganeczek miał oparty o dwa białe i prosto stojące słupy, z dwoma wschodkami i z dwiema drewnianemi ławeczkami bez poręczy.
Lucyan wszedł najprzód do dość obszernéj sieni, w któréj stały różne gospodarskie naczynia. Zdjął futro, położył je na przewróconych dnem do góry nieckach i z czapeczką w ręku wszedł do pokoiku na prawo. W pokoiku tym smutno było i ubogo, ale chędogo i porządnie. Stało tam łóżko czysto zasłane, za wykrzywionym trochę parawanikiem; parę starych, jak świat, komódek, duży, czerwono malowany stół pod oknem i kilka podobnych-że stołków pod ścianami. Na ścianach wisiało kilka lichych sztychów, także w czerwonych, drewnianych ramach.
Na widok wchodzącego Lucyana, powstała siedząca przy stole kobieta i śpiesznie złożyła z kolan kilka sztuk grubéj bielizny, któréj cerowaniem była zajęta. Kobieta ta wyglądała na lat czterdzieści; słuszna była i chuda, z żółtą twarzą i małemi oczkami. Miała na sobie wązką czarną spodnicę i takiż kaftan, oszyty starym wytartym aksamitem; na głowie jéj z pod czarnego czepka, który wyglądał już na ciemno-szary, wychodziły dwa pasma siwiejących, gładko przyczesanych włosów, które na skroniach tworzyły dwa esy, zwane niegdyś filutkami. Była to pani Grodzicka, bardzo przez tameczną publiczność poważana mieszkanka N., a poważana głównie dla tego, iż była niegdyś obywatelką, a nawet nieboszczyk mąż jéj piastował w mieście powiatowém urząd sędziego, zkąd téż i jego podupadłą wdowę nazywano ogólnie sędziną. Pani sędzina atoli w smutném znalazła się położeniu po śmierci pana sędziego, który, jak ludzie mówili, lubił z buteleczki pociągnąć i dla tego zrujnował swoje gospodarstwo i interesa. To-téż po jego śmierci, wierzyciele sprzedali majątek, a wdowie, pozostałéj z dwojgiem dzieci, zaledwie okroiła się sumka na kupienie małego domku w N. Osiadła téż stale w miasteczku i częścią pracą rąk, częścią z darów zamożniejszych sąsiadów w okolicy, utrzymywała siebie i dzieci. Ale Napoleon I-szy na wyspie świętéj Heleny nie tyle pamiętał świetną przeszłość swoję i nie tyle bolał nad jéj utratą, co pani sędzina Grodzicka. Podobnie, jak ów sławny monarcha na odludnéj wyspie chorował na Waterloo, tak ona chorowała na swoję utraconą Wólkę; a że wszystko, co się utraciło, wydaje się zwykle stokroć droższém i piękniejszém, niż było w istocie, więc i pani Grodzicka wyobrażała sobie, iż była niegdyś bardzo, bardzo bogatą. Skromny, choć wygodny dom w Wólce, zamienił się w jéj wyobraźni w pałac, nejtyczanka w karetę, chłopak, wyrostek z przedpokoju, w kamerdynera, a sypialny pokój, w którym niekiedy uprzędzione motki wisiały na ścianach, w budoar. To samo stało się z jéj minioną pięknością, która, obok pałacu i karety, stanęła w jéj wyobraźni, otoczona aureolą jakiegoś czarodziejskiego uroku i ukazywała jéj w przeszłości mnóztwo rycerzy, podbitych jéj wdziękami.
Stosunki familijne nie mniéj olbrzymie przybrały rozmiary i mało brakło, aby z któréjkolwiek strony nie zaczepiły Burbonów lub Habsburgów. Wielka to podobno prawda, że każdy prawie człowiek ma swego konika, na którym jeździ; ale pani Grodzicka miała aż trzy koniki, na których tak galopowała, że nikt inny dopędzić-by jéj nie mógł i w każdéj rozmowie umieszczała niezawodnie swój budoar, swoję płeć alabastrową i siostrzenicę, marszałkową X. Mimo to wszystko, była to sobie kobiecina poczciwa, kochająca swoje biedne dzieci nad życie. Miała téż i tę zaletę, że, mimo ogólnego współczucia, jakie wzbudzała, udawała się do jałmużny tylko w ostateczności i wyszukiwała wszelkich środków zapracowania sobie jakiego grosza praniem, szyciem, cerowaniem; ale, że potrzeby miasteczka były małe, nie zawsze dostawała robotę i nieraz była zmuszoną do przyjęcia drobnych darów, smutnie nad tém rozmyślając, że gdy miała budoar, płeć alabastrową i siostrzenicę marszałkową, sama innym podobnych udzielała darów.
Na widok wchodzącego Lucyana, szybko położyła na stole swoję grubą robotę, nieznacznie poprawiła na skroniach filutki, ociągnęła starym aksamitem oszyty kaftan i bardzo uprzejmym dygiem powitała doktora.
— Jakże się ma chora? — spytał Lucyan, po wzajemnie wymienionych wyrazach powitania.
— Już odra przechodzi — odpowiedziała pani Grodzicka — ale gorączkę biedne dziecko ma jeszcze silną. Niech pan Lucyan zobaczy.
I przez wązkie, nizkie drzwiczki wprowadziła doktora do malutkiego pokoiku, w którym leżała chora na odrę dwunastoletnia dziewczynka.
— Jakże się dzisiaj czuje moja mała pacyentka? — z uśmiechem spytał Lucyan, siadając przy łóżku choréj i borąc jéj rozpaloną rękę.
Ładne, nawet odrą nieoszpecone dziecię, z pełném zaufania spojrzeniem, zwróciło ku niemu twarzyczkę i odrzekło:
— O, daleko mi już lepiéj.
— To dobrze, to dobrze — mówił młody doktor — bo téż musimy się bardzo nudzić, leżąc w łóżeczku. Jesteśmy zwykle tak czynni. A co tam bez nas nasze kurki porabiają? — dodał.
— Czubata przychodzi do mnie — odrzekła dziewczynka takim tonem, jakby rozmawiała ze swoim małym braciszkiem — a i Burek zawsze przy mnie.
— A kotek znakomity — rzekł żartobliwie Lucyan, biorąc z ziemi małego szarego kotka i podając go dziewczynce — on kocha swoję panią. A lekarstwo czy bardzo niesmaczne?
— Wszystko, co tylko pan zapisze, to już smaczne — odpowiedziało dziecię, ciągle tém samém, pełném zaufania spojrzeniem, patrząc w twarz doktora.
— Cieszę się, że tak znam smak Walerki — mówił znowu Lucyan, gładząc kotka — ale teraz, gdy już gorączka mniejsza, będziemy pili tylko orszadę.
I przez kilka chwil jeszcze, w taki pełen łagodności sposób, porozmawiawszy z chorém dzieckiem, wychodził z pokoju.
— Mamo! mamo! — zawołała dziewczyna do towarzyszącéj doktorowi matki, a gdy pani Grodzicka zbliżyła się do niéj, rzekła:
— Niech się mama nachyli, coś powiem do uszka.
Nachyliła się pani Grodzicka, a dziecię szepnęło:
— Wié mama, że jak pan Lucyan przyjdzie do mnie, to mi zaraz i bez lekarstwa nawet lepiéj.
— Niech mu Pan Bóg błogosławi, moje dziecko — odrzekła matka. — Biédna dziecina, wygód nie ma takich, jakich potrzeba — smutnie, kiwając głową, mówiła daléj do doktora pani Grodzicka. — Kiedyś bywało inaczéj: żeby tak naprzykład w Wólce zachorowała, zaraz-bym ją do mego budoaru przeniosła, a tam, mój panie Lucyanie, i sufit był wysoki, i okna duże, światłe, to zaraz-by dziecku zdrowiéj było, niż w téj ciupie. Ach, biéda, mój panie Lucyanie, biéda!…
Jakby w odpowiedź na to westchnienie podupadłéj sędziny, w sieniach zabrzmiał stentorowy śmiech męzki, od którego aż zatrzęsły się szyby w oknach i wnet ukazała się ogromna postać mężczyzny o szerokich barkach, siwych włosach, zawiesistych, białych wąsach i czerstwéj, rumianéj, rozjaśnionéj poczciwemi oczyma twarzy. Wchodzący miał na sobie surdut i spodnie z grubego szarego sukna, a w ręku trzymał czapkę z popielatych baranków.
— Ho, ho, ho! — zaśmiał się we drzwiach powtórnie i grubym głosem mówił, zbliżając się ku gospodyni domu: — Jak się ma pani sędzina? jak zdrowieczko? jak się powodzi? — A spostrzegłszy Lucyana, otworzył ku niemu ramiona i jeszcze głośniéj zawołał: — Ho, ho, ho, ho! mosanie tego, a kogoż ja tu widzę? nasz konsyliarz, mosanie tego, ho, ho, ho!…
— Jak się ma pan Dembowski — odpowiedziała pani Grodzicka, witając rubasznego szlachcica z godnością, stosowną do jéj przeszłéj wielkości — kopę lat nie widziałam pana.
— A kopę, kopę — mówił pan Dembowski, siadając na stołku, który się o mało nie złamał pod jego ciężarem — dobrze pani sędzina mówisz o kopie, bo właśnie moja jéjmość przysłała pani kopę jaj od swoich czubatych, a ja przyjechałem na ośmince kartofli, ho, ho, ho!…
— Bóg zapłać państwu — odpowiedziała pani sędzina. — To w samę porę, bo już nic kartofli nie mam, a w tym roku taka drożyzna. W Wólce to bywało nieboszczyk mąż takie łany kartofli sadził, że jak okiem zajrzéć, a teraz…
— Każ-że pani sędzina znieść to wszystko do siebie, bo ot mój wózek pod samym gankiem stoi.
Pani Grodzicka westchnęła i po chwili odrzekła:
— Żeby tak w Wólce, tobym kazała memu kamerdynerowi zdjąć te rzeczy z wózka, ale tutaj… chyba jak Mieczek przyjdzie.
Jakby na zawołanie, wpadł do pokoju trzynastoletni Mieczek, syn pani Grodzickiéj, żwawy i tęgi chłopak, z pojętną miną i bystremi oczyma.
— Gdzież to mój uczeń przebywał? — spytał Lucyan, biorąc za rękę zasapanego i spotniałego od zmęczenia chłopca.
— W śnieżki grałem z Adasiem i Tomkiem — odpowiedział raźno.
— Jakto w śnieżki? człowieku, toż na świecie błoto, nie śnieg! — rzekł łagodnie Lucyan.
— Ej, tam pod płotem księdza proboszcza, taki jeszcze śniég czysty i twardy, niby kamień — odrzekł Mieczek, bawiąc się guzikiem od surduta doktora.
— A lekcyą na jutro umiész? — spytał Lucyan.
— Jakżeby nie! albom to ja kiedy lekcyi nie umiał?
— I to prawda; ale to mnożenie…
— Ej już nauczyłem się: sześć razy siedm czterdzieści dwa, trzy razy ośm dwadzieścia cztery, widzi pan Lucyan.
W czasie téj rozmowy, pani Grodzicka cicho rzekła do pana Dembowskiego:
— Czy wiész, panie Dembowski, pan Lucyan taki dobry, że już blizko od roku uczy mego chłopca.
— Poczciwy z kościami człowiek, mosanie tego — odszepnął szlachcic tak cicho, że aż się okna zatrzęsły.
— Mieczku, idź weź z woza pana Dembowskiego worek z kartoflami i kosz z jajami i wnieś do śpiżarni.
— A niech ci tam mój Janek pomoże — rzekł pan Dembowski.
— Dobrze, matko, pójdę! Ej, ja i bez Janka zaniosę, ale co za to będzie?…
I, zatrzymawszy się na środku pokoju, figlarnie patrzył na obecnych.
— Ot, co będzie za to, chłopcze — rzekł Dembowski, dobywając z kieszeni duże czerwone jabłko.
— Dziękuję panu — odrzekł chłopak — ale ja chcę czegoś od pana Lucyana.
— Czegoż ty ode mnie chcesz, Mieczku?
Chłopak podskoczył, objął go za szyję obu rękoma i głośno pocałował.
— Ot, tego! — zawołał — całusa!… — i wybiegł z pokoju.
— Ale niech ci tam Janek pomoże! — wołał za nim Dembowski.
Mieczek wychylił swoję figlarną twarzyczkę przez drzwi i, podnosząc palec do ust, poważnym głosem powiedział:
— Nie chcę, żeby mi Janek pomagał, bo pan Lucyan mówił, żebym, co tylko mogę, zawsze sam robił i nikogo o pomoc nie prosił.
— Sprytny chłopak, mosanie tego — rzekł Dembowski, gdy Mieczek wybiegł z sieni, z trzaskiem zamykając drzwi za sobą.
— Żeby tak za dobrych czasów — odpowiedziała pani sędzina — tobym do niego wzięła guwernera; a teraz, to gdyby nie pan Lucyan, zmarnowało-by się dziecko.
— Jakże gospodarstwo pana idzie? — zapytał doktor, nie chcąc odpowiadać na słowa pani Grodzickiéj.
— Dobrze, dobrze, mosanie tego. Urodzaj był piękny, chwała Bogu, i gorzelnia dobry wypęd daje w tym roku. Teraz młócę, mosanie tego, na gwałt, bo pszenicę do Wilna trzeba posyłać.
— A gdzież dziedziczka Jodłowéj? — spytała pani Grodzicka.
— A swoim zwyczajem w Warszawie, gdzie-by ona tam długo na wsi usiedziała. Ale dobra kobieta, mosanie tego, już ośm lat trzymam od niéj w dzierżawie Jodłową i nigdy, mosanie tego, na główkę szpilki przykrości mi nie zrobiła. A pan czy znasz moję dziedziczkę? — zapytał, zwracając się do Lucyana.
— Nie znam pani Warskiéj — odpowiedział Lucyan — tylko wiele o niéj słyszałem; mówią, że bardzo piękna.
— Ach, że piękna, to piękna! — zawołała pani Grodzicka. — Byłam u niéj latem, jak przyjechała do Jodłowéj, bo to jakoś w czasie żniwa zabrakło nam chleba, a grosza przy duszy nie miałam. Pani Dembowska poradziła mi, żebym się udała do dziedziczki Jodłowéj. Z początku przykro mi to było; myślę sobie: ona wielka pani, a ja, choć kiedyś miałam jeszcze piękniejszy pałac, niż dom w Jodłowéj, i taką samą karetę i kamerdynera, ale teraz biedna jestem; może mnie z impozycyą przyjmie! Ale gdzie tam, taka grzeczna! Jadła śniadanie, jak przyszłam, i zaraz mnie prosiła do stołu; pytała się o dzieci, rozmawiała długo, potém dała dwadzieścia pięć rubli. A ja nie mogłam napatrzéć się na nią, taka piękna, a żywa jak skra, a biała… już to co prawda, kiedyś ja piękniejszą płeć miałam, ale za to nie miałam nigdy takich oczu. Moje były melancholiczne, a jéj to błyszczące. A jak to jéj na imię, panie Dembowski.
— Klotylda, mosanie tego, Klotylda Warska. Ojciec jéj, to at, hulaka był, nic szczególnego; ale matka — anioł dobroci. Tylko że wcześnie odumarła biedaczkę. Nieboszczyk Warski jeszcze oddał mi w dzierżawę Jodłową, a potém pani Klotylda, jak owdowiała, to znów kontrakt ze mną zrobiła na dwanaście lat. Siedm tysięcy rubli płacę rocznie, ale niéma czego narzekać, źle nie wychodzę.
— Czy pani Warska często bywa w Jodłowéj? — spytał Lucyan.
— Jak owdowiała, mosanie tego, to coś lat z pięć nie była zupełnie, tylko posyłałem jéj pieniądze to do Paryża, to do Włoch, to do Warszawy. Potém przyjechała na dwa miesiące i znowu rok nie była; aż przeszłego lata zabawiła z pięć tygodni i pojechała do Warszawy. W Kwietniu, mosanie tego, ma znowu przyjechać; pisała, że może na długo.
— Czemu téż to ona zamąż nie idzie? — zagadnęła pani Grodzicka. — Taka piękna i bogata, a już lat siedm podobno, jak owdowiała.
— A siedm, mosanie tego, i z górą. Pani Klotylda ma teraz już dwadzieścia kilka lat. Mówią ludzie, at, jak zwyczajnie ludzie, różnie mówią, że trochę…. jak to powiedziéć…. ot, że tam na swoim wielkim świecie trochę bałamutka; to może dlatego jeszcze sobie dozgonnego towarzysza nie wybrała.
— Ej, alboż to ludziom warto wierzyć? — odparła pani sędzina. — Już to, jak tylko kobieta piękna, a ludzie za nią patrzą, to zaraz i bałamutka. Rychtyk tak samo było i ze mną; dla tego że miałam twarz nieszpetną, wszyscy krzyczeli na mnie: bałamutka, bałamutka! i choć, co prawda, niejeden za mną głowę tracił, to przecież nie moja w tém była wina.
— Ale że téż to, mosanie tego, pan, panie Lucyanie, nie znasz pani Klotyldy. A piękna z was była-by para, mosanie tego, ha, ha, ha!
— Dziękuję panu za komplement — odparł Lucyan.
— A jużci sam musisz wiedziéć, mosanie tego, że jesteś chłopiec, jak malowanie, a mądry, jak cała synagoga, a dobry choć do rany przyłóż. Ej, muszę ja ciebie, panie Lucyanie, poznajomić z panią Klotyldą; niech-no tylko, mosanie tego, przyjedzie.
— A jak się mają córeczki pana? — spytała pani Grodzicka dzierżawcę Jodłowéj.
Gdy pan Dembowski opowiadał Grodzickiéj o swoich córkach, Lucyan wszedł do pokoiku, gdzie leżała chora dziewczynka i siadł przy jéj łóżku.
— Czy Walerka ma dla mnie choć trochę przyjaźni? — zapytał, biorąc rękę dziecka.
— Jabym dla pana Lucyana wszystko na świecie zrobiła. Pan taki dobry dla mnie, dla mamy, dla Mieczka — odpowiedziała Walerka, patrząc na doktora swemi dużemi, błękitnemi oczyma.
— To proszę mi szczerze powiedziéć — mówił znów Lucyan — czy mama potrzebuje teraz pieniędzy?
Dziecko namyślało się przez chwilę.
— Nie wiem dobrze — odpowiedziała w końcu — ale pewnie potrzebuje, bo wczoraj, jak posyłała po lekarstwo, które mi pan zapisał, to mówiła Mieczkowi, ażeby prosił aptekarza o kredyt, a już herbaty mama cały tydzień nie pije. Ale dla czego pan się pyta?
— Tak, mam powód; dziękuję ci, Walerciu.
Wstał i podszedł do okna, przy którém stał stoliczek. Na stoliczku były flaszeczki z lekarstwami i między niemi leżała książka do nabożeństwa. Lucyan, odwrócony od choréj, niby patrząc przez okno wyjął asygnatę z pugilaresu i włożył ją w „Złoty Ołtarzyk”, poczém odwrócił się szybko, pochwycił kotka, biegającego po izdebce, i oddał go Walerce, mówiąc:
— Niechże Burek bawi Walerkę, a ja tu jutro znowu przyjdę.
W kilka chwil potém Lucyan zdejmował z niecek swoje futro i, włożywszy je, wychodził z domu pani Grodzickiéj, a na drodze do Jodłowéj turkotał wózek pana Dembowskiego, który, siedząc na worku od kartofli, wołał na Janka:
— Kasztankę zacinaj, bo leniwa bestya! gniadosza, mosanie tego, wstrzymuj, bo za gorący!…
A pani Grodzicka, cerując grubą bieliznę przy łóżku Walerki, rozmyślała nad swoją zgasłą wielkością i ani się spodziewała, że, gdy przy wieczornych modlitwach otworzy swój „Złoty Ołtarzyk”, znajdzie w nim zacną ręką położony pieniądz, za który kupi lekarstwo dla choréj córki i buciki dla Mieczka.
Młody doktor, wyszedłszy od pani Grodzickiéj, zaszedł jeszcze do dwóch czy trzech domów, zatrzymywany był na ulicy przez dwóch czy trzech żydów, którzy, kłaniając się „wielmożnemu panu doktoru”, prosili go o radę, nietylko w fizycznych dolegliwościach swoich, ale i w finansowych spekulacyach. Raz także stanął na jego widok dworski jakiś, jadący parokonnym wózkiem, chłopak, i powiedział mu, że pan jego prosi wielmożnego doktora, iżby jutro rano przyjechał, bo febra nie ustępuje.
Zmierzch krótkiego zimowego dnia zaczął już zapadać, gdy przeszedł plac, minął kościołek i znalazł się przed niewielkim, ale białym i stojącym na czyściutkiém podwórku, domem. Dach domu tego, nowy, słomiany, lśnił żółtawo z po-za lékkiéj warstwy gdzieniegdzie leżącego na nim śniegu. Kilka okien, mających każde po cztery spore i czyste szyby, patrzyło na podwórko, na którém gęsto sterczały skielety odartych z liści różanych i bzowych krzewów; mały ganeczek z dwoma słupami i ławeczkami otoczony był drewnianą, zielono malowaną kratą, po któréj latem pięły się snać powoje. Naokoło podwórka biegło ogrodzenie z nizkich, gładko ciosanych sztachet, otwierających się niewielką furtką na dość szeroką przestrzeń, za którą żółciało znowu ogrodzenie kościołka i, między grupą bezlistnych drzew, strzelała wieżyczka dzwonnicy. Z drugiéj strony domu był ogródek niewielki bez drzew, kwiatami snać i warzywem zasiewany zwykle, a za nim jeszcze oko biedz mogło po szerokich, za miasteczkiem leżących polach, i zatrzymywało się na wązkim pasie lasu, który w owéj okolicy zaokrągla każdy widnokrąg. Cisza wkoło domku tego była zupełna, gwar miasteczka tam nie dochodził, i tylko niekiedy przypływały z kościołka przeciągłe odgłosy pieśni nieszpornych, lub jęczące akordy organów wiejskich, skrzypiących wprawdzie i fałszywych, ale których dźwięk, oczyszczony przestrzenią, płynął ku cichemu domkowi, poważny, modlitewny.
Kiedy Lucyan Dolewski stanął w bramie podwórka, zmrok i milczenie otaczało domek, powietrze było ciche, ciepłe; blado-błękitne obłoki szarzały gdzieniegdzie małemi chmurami, z pod których zaczynały już wypływać gwiazdy. Wrzask i gwar miasteczka pozostały za nim i umilkły.
Młody człowiek znalazł się sam na sam z sobą i z pięknym, cichym wieczorem. Stanął w furtce, ale nie przestąpił jéj progu; patrzył na dom i na kościół zamyślony. Po chwili z dzwonnicy kościoła, cichy ale czysty głos dzwonu, przypominający wiernym wieczorne pozdrowienie anielskie, zabrzmiał nad szczytami drzew i rozległ się w powietrzu. Głos ten był starym znajomym Lucyana; słuchał on go wtedy jeszcze, gdy mu matka drobne dłonie do pacierza składała, i wtedy, gdy, ze szkolnych nauk co roku wracając do N., wrzał dziecięcą swawolą, lub młodzieńczą, nie znającą jeszcze ciemnych stron życia, wyobraźnią. Słuchał go téż co wieczór i co rano, od czasu, gdy stale zamieszkał w miasteczku, to jest od lat trzech. A gdy z życiu człowieka dźwięk jaki powtarza się tak co chwila we wszystkich epokach istnienia, wywołuje on tłumy wspomnień i myśli, Słusznie napisał Chateaubriand: „Któregoż człowieka serce nie zadrży na odgłos dzwonów rodzinnego miejsca, tych dzwonów, które rozlegały się radośnie nad kolebką jego, ogłaszając świętą radość jego ojca, boleść i niewysłowioną rozkosz jego matki? W zadumie, w jaką pogrąża człowieka odgłos rodzinnych dzwonów, wszystkie pojęcia się wiążą: wiara, ojczyzna, kolebka i mogiła.”
To téż i do wrażliwéj duszy młodego doktora odgłos rodzinnych dzwonów wiele mówić musiał, bo twarz jego straciła wyraz surowego zamyślenia, jaki miała przed chwilą, i stała się łągodną tą męzką słodyczą, która, z po-za hartu i surowéj myśli, błyska na świadectwo istnienia tego niespożytego tła człowieczéj istoty — miłości. Z tym wyrazem na twarzy, Lucyan szybko przeszedł podwórko i otworzył drzwi domu. W sieni, do któréj wszedł, oprócz drzwi na podwórze, były jeszcze dwa wyjścia; jedno na lewo prowadziło snać do paradnych pokojów, drugie na prawo do gospodarskich. Zaledwie Lucyan przestąpił próg sieni, gdy, z za wpół otwartych drzwi na prawo, ozwał się głos kobiecy:
— Marysiu, Marysiu! a prędzéj-że nieś kawę! Czego tam siedzisz tak długo?
— Śmietanka skipiała, proszę pani — odpowiedział z dalszego pokoju piskliwy głos Marysi.
— Ach, Boże wszechmogący! — zawołał znowu głos piérwszy — co téż za niezdara z ciebie! nigdy niczego nie dopilnujesz, jak trzeba. I gdzieżeś to latała, żeś nie mogła śmietanki dopilnować?
— Tylko, proszę pani, pobiegłam do Janklowéj po bułki — zawsze z oddali dochodził podniesiony głos Marysi.
— Oj, biegasz ty, jak żółw rychtyk — zabrzmiał zniżony już głos gderający.
W czasie téj rozmowy Lucyan, zdjąwszy futro, wszedł do pokoju na lewo. Pokój ten był niewielki, o dwóch oknach, zdobnych w białe firanki z gładkiego muślinu i w kilka doniczek z kolczastym kaktusem i wonném geranium. Na biało tynkowanych ścianach, w żółtych drewnianych ramach, wisiało kilka miernych litografii, przedstawiających Napoleona piérwszego, jakieś nadmorskie miasto i wydobycie Mojżesza z wody. Naprzeciw drzwi stała starożytnych kształtów, szeroka i długa kanapa, o wysokich z żółtego drzewa poręczach, przed nią, białą siatkową serwetą nakryty, duży czworograniasty stół, a nad nią wisiało spore lusterko, oprawne w złocone niegdyś, dziś zczerniałe ramy. Ścianę przeciwległą oknom zajmował prawie całkowicie ogromny piec z zielonych kafli, zostawiając tylko miejsce na wązkie drzwi, do innego pokoju prowadzące, i na wiszący za niemi wielki zegar, z ciężkiemi miedzianemi wagami, z bukietem malowanych róż nad cyferblatem i z głosem kukułki, oznajmującym każdą godzinę. Między oknami na stoliku stał pod szklanym pękatym kloszem bukiet kwiatów, robionych z różowéj i zielonéj włóczki; kilka żółtych wyplatanych krzeseł i wązka a długa szafka z czarnego drzewa w kącie, dopełniały umeblowania pokoju, z którego wiało tchnienie starych zwyczajów, mierności i zacieśnionego parafialnego smaku.
Do pokoju tego, zaraz za Lucyanem, weszła niemłoda kobieta, małego wzrostu, szczupła, w czarnéj wełnianéj sukni i białym czystym czepku, nie pokrywającym zupełnie mocno posrebrzonych włosów. Twarz miała żółtą i pomarszczoną, usta blade i nieco surowe, ale duże, błękitne i bardzo łagodne oczy.
Lucyan wziął jéj rękę i podniósł do ust.
— Dobry wieczór ci, moja matko — rzekł.
— Dobry wieczór, moje dziecko — odpowiedziała pani Dolewska, całując syna w czoło. — Takem się w téj chwili zagniewała na Marysię, że nie uwierzysz. Wyobraź sobie, ta nieznośna dziewczyna…
— Moja matko droga — przerwał łagodnie Lucyan, trzymając jéj rękę w obu dłoniach — czy warto, abyś się tak gniewała i martwiła o drobiazgi?…
— Ależ, mój Lucysiu — żywo przerwała pani Dolewska — jakże się nie mam gniewać? Poleciała gdzieś nic dobrego, śmietanka wykipiała i teraz ty nie będziesz miał kawy.
— Mateczko — odpowiedział Lucyan — dziękuję, że się tak o mnie troszczysz, ale proszę, nie martw się z powodu mojéj kawy i każ mi tylko przyrządzić herbatę; mnie to wszystko jedno.
— Ależ gdzież tam, wszystko jedno; alboż ja nie wiem, że kawa posilniejsza, a tyś się napracował dzisiaj, mój ty biedaku drogi! Marysiu, Marysiu! — wołała przeze drzwi — nastawiaj samowar! A gdzież to moje klucze? — mówiła daléj, szukając ich w kieszeniach swojéj sukni. — Lucysiu, poszukaj mi, moje dziecko, kluczy.
— Są tu, moja matko — rzekł Lucyan, podając staruszce pęk kluczy, które leżały na oknie przy doniczce z kaktusem.
W téj chwili we drzwiach pokoju ozwał się głos kobiecy:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen! — odpowiedziała pani Dolewska.
— Pokój temu domowi!
— I temu, kto to mówi!
Z temi pobożnemi pozdrowieniami, weszła do pokoju kobieta w czarnym atłasowym kapturze, w futrze z wielkim lisim kołnierzem i z dwoma podługowatemi, pełnemi książek, workami.
— No, zapomniałaś już o mnie, moja pani Owsicka — rzekła, witając ją, matka Lucyana — zdejmże futro i kaptur, napijesz się z nami herbaty.
— Dziękuję, pani Józefowo, dziękuję, pewnie, że się napiję, nie można odmawiać darów Bożych. Panu Lucyanowi moje uszanowanie! Ciemno w pokoju, to i nie zobaczyłam pana staremi oczyma, panie mój kochany!
— Dobry wieczór pani — odrzekł Lucyan, z grzecznością pomagając pani Owsickiéj w zdejmowaniu futra i kaptura.
— Pewno z kościoła pani idziesz? — spytała pani Dolewska, patrząc na worki z książkami do nabożeństwa.
— A zkąd-że miała-bym iść, jeśli nie z domu Bożego? Toć byłam na nieszporach, które ksiądz Stanisław tak pięknie odprawił, aż dusza się rozradowała. A czemu to pani Józefowa na nieszporach nie była?
— Alboż ja mogę gdzie odejść, mając taką sługę? Z takiemi sługami to istne skaranie Boże. Mój Lucyś dziś kawy nie ma przez tego nicponia, Marysię.
— Wiem ja o tém, wiem! Wszystkie one takie hultajki — kiwając głową i siadając na kanapie, mówiła pani Owsicka.
— Ot i teraz — rzekła żywo pani Dolewska, brząkając kluczami — świecy nie niesie! A to skaranie Boże z tą dziewczyną.
Zaledwie to powiedziała, w sieni błysnęło światło i do pokoju weszła wysoka i barczysta dziewczyna, w płóciennéj spódnicy, z dużą chustą na krzyż przewiązaną na grubéj koszuli, z bosemi nogami i fartuchem, niosąc świecę w wysokim lichtarzu. Skoro ją postawiła, pani Owsicka odezwała się, kiwając głową:
— Ej zbytki, pani Józefowo, zbytki! toż, jak widzę, codzień stearynowe świece palicie.
— At, moja pani Owsicka; Lucyś chce tego, to niech już sobie tak i będzie.
— Aj, panie Lucyanie, panie Lucyanie, na co te zbytki? — prawiła pani Anna. — Dobrze mój nieboszczyk mąż mówił, świéć Panie nad jego duszą…
Nie dokończyła pani Owsicka wspomnień o nieboszczyku mężu, bo we drzwiach ozwał się znowu głos:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen — chórem odpowiedziały dwie kobiety.
I do pokoju weszła znowu postać niewieścia, ale całkiem już różna od okazałéj pani Owsickiéj, która mieszkańcom N. imponowała swoją tuszą i swoim lisim kołnierzem.
Wchodząca tą razą kobiecina była nizka i chuda, w czarnéj, wązkiéj sukni i watowanéj salopie, z włóczkową chustką niepewnego koloru na głowie. Z pod owéj chustki ukazywała się marszczona szlarka białego czepka, otaczająca okrągłą, żółtą twarzyczkę z małemi oczkami i wązkiemi usty.
— Jak się ma panna Zuzanna? — rzekła pani Dolewska.
— Jak się ma nasza Szeherezada? — jak mówi ksiądz Stanisław — przemówiła z uśmiechem pani Owsicka.
— Moje uszanowanie pani aptekarzowéj dobrodziejce! moje uszanowanie pani komisarzowéj! do nóżek upadam panu konsyliarzowi! — mówiła panna Zuzanna, dygając i zdejmując swoję watowaną salopę.
— Chodź-że, chodź, panno Zuzanno, siadaj tu z nami, będziemy zaraz pili herbatę — zapraszała pani Dolewska.
— Dziękuję za łaskawe względy pani aptekarzowéj, niech Bóg wszechmogący wynagrodzi, bardzo jestem wdzięczna — odpowiedziała nowoprzybyła, składając ręce na piersi i w dygach podchodząc do stołu.
— Lucysiu! pójdź tu, moje dziecko, i usiądź przy mnie — ozwała się pani Dolewska do syna, który stał zamyślony przy oknie i, jakby obcy temu, co się koło niego działo i mówiło, machinalnie obrywał listki geranium. — Biedny mój Lucyś jakoś nie swój dzisiaj. Czyś ty nie chory, broń Boże, dziecko ty moje?
I mówiąc to, przesuwała rękę po gęstych, czarnych włosach Lucyana.
— O nie, moja matko — odrzekł Lucyan — zdrów jestem zupełnie.
— Ale gdzie tam, pani aptekarzowo dobrodziejko, ozwała się panna Zuzanna — pan konsyliarz dobrodziéj nie może być chory: śnił mi się dziś tak pięknie, a jak ja co wyśnię, to już tak i będzie, jak amen w pacierzu.
— A jakże mój Lucyś śnił się pannie Zuzannie? — spytała matka.
Panna Zuzanna westchnęła, złożywszy znowu ręce, wzniosła oczy w górę i mówiła:
— Och, pani aptekarzowo dobrodziejko, śnił mi się taki cudny ogród, taki cudny, niby to raj niebieski; a w tym ogrodzie był wielki pałac biały, niby to śnieg, a szyby, to jakby brylanty błyszczały, i niby to pan konsyliarz dobrodziéj chodził po tym ogrodzie z jakąś taką śliczną panią, że oczy było mrużyć, patrząc na jéj oblicze; i tak szli sobie, wziąwszy się pod rączki i patrząc na siebie, jak dwa aniołki. A ja niby to byłam ptaszką i siedziałam na najwyższém drzewie z całego ogrodu i myślałam sobie: ot, żeby pani aptekarzowa widziała swego jedynaka w takich zbytkach i z taką piękną panią, toby się ucieszyła, że Pan Bóg najwyższy dał jéj wychować takiego syna, jak pan konsyliarz dobrodziéj. I tak niby to ja patrzę i myślę, aż tu, Chryste Panie! jak wyskoczy z za drzewa poczwara jakaś straszliwa, jak rzuci się na pana konsyliarza i na tę piękną panią, aż we mnie dech zamarł. I myślę sobie: święty Antoni Padewski i Najświętsza Panno Ostrobramska, ratujcie tych dwóch aniołków! Aż niby to ja patrzę, a pan konsyliarz jak porwie poczwarę jedną ręką za głowę, drugą za nogi, tak i rozdarł na dwie połowy, aż ja, niby z wielkiego uradowania, krzyknęłam i obudziłam się. Ale chwała Bogu, że pan konsyliarz poczwarę rozdarł. Patrzyłam w senniku, to tam tak stoi: kto poczwarę we śnie rozedrze, tego żadne złe nie spotka; a że pan konsyliarz ją rozdarł, to znaczy, że tak każde nieszczęście rozedrze. Przecież tak i w modlitwie stoi:
Na lwa srogiego bez obawy wsiędziesz
I na ogromnym smoku jeździć będziesz.
— Dobrze, dobrze, Szeherezado — zabrzmiał we drzwiach głos męzki. — Uważam, Lucyanie, że jesteś w snach panny Zuzanny Samsonem, lwa rozdzierającym.
Na głos ten trzy kobiety śpiesznie powstały, a Lucyan z wyciągniętą dłonią postąpił ku drzwiom.
Z cieniu, na słabo oświetlony środek pokoju, wyszedł mężczyzna, ubrany w długi, czarny surdut, z futrzanym kołnierzem. Nie był on bardzo wysoki, ale w postawie miał pewną godność i powagę, które go wyższym, niż był, okazywały. Twarz jego była ściągła, blada, o dużych, wydatnych rysach; na szerokiém czole rysowały się liczne zmarszczki, oczy duże, szaro-błękitne, podkrążone, miały wyraz cichego cierpienia, słodyczy i miłości. Usta jego były blade, włosy jasne, silnie siwiejące, w całéj osobie wyraz dobroci, myśli i siły moralnéj.
Pani Dolewska z uszanowaniem pocałowała przybyłego w ramię, mówiąc:
— Ksiądz proboszcz w naszéj chatce, więc i błogosławieństwo Bozkie tu z nim wstępuje.
Lucyan w obu dłoniach ściskał rękę księdza, witając go uprzejmemi słowy; ale panna Zuzanna przemocą odebrała tę rękę i ustami zawiesiła się na niéj. Pani Owsicka pochwyciła drugą rękę księdza i podobnież składała na niéj głośne całusy.
— Dobry wieczór, dobry wieczór — mówił ksiądz, uśmiechając się i usiłując wydobyć rękę z uścisków pobożnych niewiast. Ale nie było to rzeczą łatwą.
— Ojcze Stanisławie! proboszczuniu! święty, kochany ojczulku! — szeptały one i całowały w najlepsze.
I Bóg sam wié tylko, jak długo trwała-by ta scena, śród któréj Lucyan patrzył na proboszcza, jak na rozkrzyżowanego męczennika, gdyby nie tryumfalny wjazd Marysi z samowarem, wjazd na ogromnym kocie, który we drzwiach samych wymknął się z piskiem i burczeniem z pomiędzy bosych nóg dziewczyny.
— Psik Burczyk! — wołała pani Dolewska, starając się wypędzić kota. — Pocoś go tu wpuściła, Marysiu? A mówiłam ci już sto razy, żebyś kota nie wpuszczała! psik Burczyk!
Ale z Burczykiem niełatwa była sprawa, wiedział on bowiem z wielokrotnego doświadczenia, co znaczy wniesienie samowara do pokoju, wiedział, że za nim przybędą bułki i śmietanka, z których mu zawsze, po długiém gderaniu i wypędzaniu, dostawała się jakaś cząstka. Nastało więc w pokoju ogólne zamieszanie. Marysia, postawiwszy samowar na stole, wspólnie z panią Dolewską wypędzała Burczyka; pstrokaty kot przebiegał z pod kanapy pod krzesło, z pod krzesła pod stół, unikając wedle możności zbliżenia się ku drzwiom od sieni; samowar na stole piszczał i szumiał, a pani Owsicka i panna Zuzanna ze zdwojonym zapałem całowały ręce księdza proboszcza. W końcu jednak te wszystkie komplikacye tém się skończyły, że Burczyk został w pokoju i tryumfująco usiadł na oknie. Marysia nakryła stół przed kanapą, ponsową, w wielkie czarne kwiaty, serwetą, postawiła na nim samowar, imbryk z białego fajansu, zdobny w girlandę róż, tacę ze szklankami, nalewkę ze śmietanką i talerz z bułkami; panna Zuzanna i pani Owsicka, na widok tych przygotowań, uwolniły z uścisków ręce księdza proboszcza, i całe towarzystwo zasiadło wkoło szumiącego samowara. Pani Dolewska otworzyła wtedy czarną szafkę, stojącą w rogu pokoju, wyjęła z niéj herbatnicę ze szkła zielonego i cukiernicę ze szkła białego i rozpoczęła nalewanie herbaty.
— Przerwałem pannie Zuzannie — z uśmiechem ozwał się proboszcz — opowiadanie jakiéjś nowéj historyi.
— Panna Zuzanna opowiadała nam swój sen o Lucysiu — rzekła pani Dolewska, podając proboszczowi szklankę z herbatą.
— A słyszałem, że uczyniła go Samsonem, lwa rozdzierającym. No, panie Lucyanie, strzeż się teraz zdradzieckiéj Dalili.
— Sądzę, księże Stanisławie — odpowiedział doktor — że w N. i z latarnią Dyogenesa Dalili-bym nie znalazł.
I, usiadłszy obok księdza, zaczął z nim rozmawiać o bieżących sprawach miasteczka.
Trzy kobiety, nie chcąc przeszkadzać rozmowie dwóch ludzi, których uważały za nieskończenie wyższe od siebie istoty, zbliżyły się do siebie i, pijąc herbatę, rozmawiały półgłosem.
— A już to nie darmo nieboszczyk mój mąż, świéć Panie nad jego duszą, mówił — ozwała się, dolewając śmietanki do herbaty, pani Owsicka — że z pana Lucyana będzie człowiek całą gębą. Bywało, dzieciak taki, że patrzéć nie było na co, a już gadał mądrze, jak stary. To mój nieboszczyk, bywało, mówił: Ej, panie mój kochany, zuch będzie z tego chłopca, i do tańca, i do różańca; bo to żwawy, jak skra, a mądry, jak Salomon. Czemu téż to pani Józefowa nie żeni swego jedynaka?
— A z kimże on ma się żenić tutaj? — odrzekła, wzruszając ramionami, matka Lucyana — czy nie z panną Dembowską którą, albo z panną Jęczmionkowską?
— A już to prawda, gdzie im tam do Lucysia! One to, at sobie, poczciwe dziewczęta i nic więcéj, a jemu to mądréj żony trzeba, bo dobrze mówił mój nieboszczyk mąż, świéć Panie nad jego duszą, że mądry z głupim to, panie mój kochany, taka para, jak woda z ogniem; jedno będzie szumiéć, a drugie piszczéć, aż i ogień zgaśnie, i woda wyschnie. A u nas niéma takiéj, jakiéj panu Lucyanowi trzeba.
— A jużci niéma takiéj — odrzekła pani Dolewska, i oko matki z dumą spoczęło na głowie jedynaka. — Ot, moja pani Owsicka, mówiła daléj — pracowałam, pracowałam całe życie, ale Pan Bóg dał mi doczekać tego, że syna wykierowałam na człowieka. Żeby mój nieboszczyk Józef widział jego teraz, toby-to był szczęśliwy! Ale jemu Pan Bóg nie dał doczekać téj pociechy.
I spojrzenie bladych oczu kobiety pobiegło w przestrzeń, jakby przebić chciało ściany domu i ujrzéć śród cieniów nocy grób człowieka, który dał jéj całe szczęście, jakiego doznała w młodości, a umierając, na łzy i pociechy, na troski, dumę i nadzieję, zostawił jéj syna.
— Tak, tak, poczciwe dziecko — ciągnęła daléj pani Dolewska, sprowadzając znowu spojrzenie na piękną głowę jedynaka; — alboż ja nie wiem tego, że on dla mnie zakopał się tutaj, bo nie chce mnie staréj porzucać, albo wlec gdzie w świat z sobą? Ot, gdzieindziéj byłby pewno bogatszy i szczęśliwszy, ludzie-by się poznali na nim i żonę-by pewno znalazł sobie po sercu. Ale już ja stara i Pan Bóg mię może prędko do swojéj chwały zabierze, a wtedy i memu Lucyanowi droga się otworzy; tymczasem jest mi pociechą na starość, i jaką jeszcze pociechą!
I w pracy zgrubiałą ręką otarła oczy, bo w bladych jéj źrenicach zaświeciły łzy.
Dwie słuchające kobiety wzdychały i kiwały głowami, łykając ze smakiem herbatę.
— Doskonała herbata u pani aptekarzowéj dobrodziejki — ozwała się po chwili panna Zuzanna. — Jak człowiek zziębnie, modląc się długo w domu Bożym, to taki napój na zdrowie służy.
— A czy nie masz teraz u siebie herbaty, panno Zuzanno? — spytała pani Dolewska.
— A gdzieby tam u mnie była — smutnie odpowiedziała, źle stojąca w finansach, Szeherezada.
Pani Dolewska nic nie odpowiedziała, ale, przeszedłszy pokój, wyjęła z szuflady szafki starą jakąś gazetę i po chwili część herbaty, znajdującéj się w zielonéj herbatnicy, została w nią zawinięta i zniknęła w kieszeni czarnéj sukni panny Zuzanny.
— Bóg zapłać pani aptekarzowéj dobrodziejce — rzekła z wdzięcznością Szeherezada — otóż to, jaka matka, taki syn, jaki syn, taka matka.
— To wszystko jego praca, moja panno Zuzanno — odpowiedziała pani Dolewska. — Od tego czasu, jak on tu przyjechał, niczego mi nie braknie, wszystkiego jest dostatek, i poczciwe dziecko pozwala mi robić, co mi się podoba. A czemuż nie mam podzielić się z dobrymi ludźmi, kiedy Bóg tak każe i Lucyś chce tego. Przecież beczkę soli zjadłyśmy z sobą, przez kopę lat się znamy.
— Oj kopę lat, kopę lat, pani aptekarzowo dobrodziejko! Dawniéj lepsze czasy były.
— Dla mnie teraz najlepsze czasy, kiedy mój Lucyś wyszedł na człowieka i ciągle jest ze mną.
I długo jeszcze w podobny sposób trzy kobiety mówiły do siebie półgłosem, a cała rozmowa ich, jak ziemia około swéj osi, obracała się około myśli o młodym człowieku, który siedział naprzeciw nich, z czołem na dłoni wspartém. Imię jego nieustannie wracało na ich usta, bo jednéj z nich był synem jedynym, a dwie inne kochały go, jak dziecię, obok nich na człowieka wzrosłe, czciły jak wyższą, doskonalszą istotę.
Zakukał donośnie wielki zegar na ścianie. Pani Owsicka podniosła do góry wskazujący palec prawéj ręki i zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy i t. d. Po dziesiątém uderzeniu umilkł głos i zarazem palec pani Owsickiéj dobitnie uderzył w stół, a z ust jéj, równie dobitnie powiedziany, wypadł wyraz:
— Dziesięć!
— Najświętsza Panno Ostrobramska! — zawołała, zrywając się z siedzenia, panna Zuzanna — a toż się zagadałam! Dziesiąta godzina! Moje uszanowanie pani aptekarzowéj dobrodziejce — mówiła, dygając — dziękuję za herbatę i łaskawe względy; pora już do domu, wielka pora.
— A że pora, to pora — potwierdziła, wstając, pani Owsicka. — Adiu, moja pani Józefowo, a zajrzyj téż pani kiedy do mnie. To niedaleki świat, przez ulicę.
Mężczyźni przestali rozmawiać i patrzyli na żegnające się kobiety.
— Dobranoc, ojcze Stanisławie, dobranoc proboszczuniu! — pobożnie szepnęły dwie odchodzące, i znowu dłonie księdza znalazły się w ich gorliwych uściskach.
— Moje uszanowanie, panu konsyliarzowi dobrodziejowi — dygając przed Lucyanem, rzekła panna Zuzanna.
— Żegnam pana Lucyana — zawtórowała pani Owsicka. — A czy nie pisał do pana pański kolega, pan Karłowski?
— Nie, pani — odpowiedział Lucyan — nie mamy zwyczaju pisywania do siebie.
— A grzeczny, bardzo grzeczny z niego kawaler, pani mój łaskawy; zaraz znać, że z Warszawy — mówiła pani Anna, a po chwili pani Dolewska wyprowadziła swoich gości do sieni.
Skrzypnęły drzwi od podwórza, ozwały się jeszcze kilkakrotne „dobranoc” i wkrótce kołnierz lisi pani Owsickiéj sunął wspaniale około kościelnego ogrodzenia, a przy nim dreptała po błocie panna Zuzanna, półgłosem opowiadając pani Owsickiéj, że jako żywo widziała nie dawniéj, jak wczorajszéj nocy anioła Gabryela, stojącego w powietrzu nad samym domem księdza Stanisława.
Tymczasem pani Dolewska wołała w sieni:
— Marysiu! zabieraj samowar! — ale widząc, że głos jéj jest wołaniem na puszczy, sama weszła do pokoju na prawo.
Pokój ten był dość duży, czysto wybielony, miał dwa okna, ozdobione firankami i wazonikami z mirtem; w jednym z nich, niedawno snać zasadzona i przykryta szklanką, rosła gałązka rozmarynu. Przy ścianie naprzeciw drzwi, zasłane kołdrą włóczkową w wypłowiałe pasy, stało łóżko z wysokim stosem białych poduszek, a obok łóżka stoliczek z wielkim czarnym krucyfiksem, nad którym, w ramach oklejonych złoconym papierem, wisiał wizerunek Matki Bozkiéj Ostrobramskiéj. Daléj wkoło ścian stały komódki, szafeczki, szafy, skromne stołki i drewniane, ponsowo malowane ławeczki; na ścianie, w jednym kącie, wisiało dużo szarych uprzędzionych motków, w drugim pęk święconéj, kolorowemi wstążkami upstrzonéj wierzby. Między oknami na komodzie, w czarnych ramach, oparty był dość duży, bardzo źle malowany obraz zdjęcia z krzyża Chrystusa i leżała czarno oprawna księga Nowego Testamentu. Piec był ogromny, z zielonych kafli, z szerokim przypieckiem, a przed przypieckiem stał stolik z niemalowanego drzewa i paliła się na nim łojowa świeca, zaciemniona nieobciętym knotem. Na przypiecku siedziała Marysia, z pończochą naciągniętą do cerowania na ręku i ze sterczącą w niéj ostrą igłą. Rozczochrane włosy dziewczyny rysowały za nią na piecu dziwaczne rogi i rożki, głowa jéj co chwila opadała na dłoń, ociągniętą pończochą, a zakłuta igłą, podnosiła się, uderzała o piec i znowu opadała.
— A co — wchodząc, rzekła do siebie pani Dolewska. — Jakbym zgadła, już śpi hultajka, jak zabita. Marysiu! Marysiu!
I podchodząc, dotknęła ramienia służącéj. Głowa dziewczyny podskoczyła, aby z całą mocą uderzyć o piec, poczém nastąpił balans na lewo i prawo, nareszcie z trudnością odzyskana równowaga głowy, szerokie otworzenie oczu i zerwanie się na równe nogi.
— Idź śpiochu, zabieraj samowar — rzekła pani Dolewska, szczypcami zdjętemi z wązkiéj, zielonéj tacki objaśniając świecę.
Dziewczyna, sapiąc i ciężko stąpając bosemi nogami, poczęła się krzątać około herbacianych przyborów, a pani Dolewska weszła do bawialnego pokoju.
— Późno już jest, moja droga matko — rzekł Lucyan, zbliżając się do niéj i biorąc jéj rękę — czas, abyś poszła na spoczynek. Tyle się zawsze przez cały dzień natrudzisz!
— A ksiądz proboszcz, czy już nas opuszcza?
— Nie — odrzekł ksiądz — my z Lucyanem pogwarzymy jeszcze trochę w jego pokoju.
— A no, to już ja pójdę sobie, dziecko moje kochane — rzekła, obejmując jedną ręką szyję pochylonego przed nią syna, a drugą przesuwając po jego czarnych włosach, któremi się snać szczególniéj lubowała.
— Czy uwierzy ksiądz proboszcz — mówiła daléj — że Lucyś, kiedy był mały, miał włosy jasne jak len, potém zaczęły robić się coraz ciemniejsze, a teraz takie czarne, jak krucze pióra.
Proboszcz stał o parę kroków i w milczeniu patrzył na grupę, złożoną z młodego człowieka o pięknéj i bladéj twarzy, pochylonego pod dłonią matki i ze staréj kobiety, pieszczącéj się z włosami swego jedynaka.
— No, dobranoc ci, moje dziecko — rzakła wreszcie pani Dolewska, całując syna w czoło. — Bóg z tobą; dobranoc księdzu proboszczowi, dziękuję za odwiedzenie i za łaskawą przyjaźń dla mego Lucyana.
Gdy pani Dolewska wyszła do swojéj sypialni, Lucyan, wziąwszy świécę, otworzył wązkie drzwiczki, znajdujące się między piecem i zegarem i uczyniwszy ręką gest, zapraszający księdza, wszedł tam za nim i zamknął drzwi za sobą.
Pokój, w którym się znaleźli, był wązki a długi, o jedném szerokiém, zasłoniętém sztorą i wychodzącém na ogródek, oknie. Na oknie tém nie było już wazoników z kaktusem i geranium, ale pod niém stało pięknie rzeźbione biurko, na którém leżały rozrzucone papiery, jedna książka otwarta i wszystkie do pisania przyrządy. Przed biurkiem był wygodny, zieloną skórą obity fotel, a ziemię pokrywał niewielki, ale gustowny kobierzec. Naprzeciw drzwi, pod ścianą, stała ładna kozetka, za stoliczkiem zarzuconym dziennikami i z dwoma fotelami, a nad nią wisiała piękna kopia z obrazu Verneta, przedstawiająca noc księżycową na morskiém wybrzeżu. Ściana przeciwległa oknu, zakryta była szafą o dużych szklanych szybach, zapełnioną kilku rzędami oprawnych i nieoprawnych książek, między któremi wpadały najprzód wkoło grube tomy z łacińskiemi, angielskiemi i niemieckiemi napisami medycznych tytułów. Parę zgrabnych, rzeźbionych, jak biurko, komód, uzupełniało umeblowanie. Pomiędzy szafą z książkami i boczną ścianą, były wązkie drzwiczki, prowadzące do sypialni Lucyana. Wniesiona świéca słabo rozświecała głąb’ tego pełnego smaku pokoju i blade rzucała promienie na ciemne tło obrazu Verneta.
— Jak téż ten pokój niepodobny jest do całego domu waszego! — rzekł ksiądz, siadając na fotelu przed biurkiem.
— Tak — odpowiedział Lucyan, przysuwając sobie inny fotel i siadając naprzeciw swego gościa — w innych częściach tego domu, panią wyłączną jest moja matka; urządza je ona zupełnie według woli i przyzwyczajeń swoich. Zdaje mi się, że od chwili, w któréj po raz piérwszy ojciec mój wprowadził ją do swego domu, nic w nim nie zmieniła i zmienić-by nie chciała, a ja także nie poważył-bym się nigdy poruszyć czegokolwiek w sanktuaryum jéj pamiątek i zwyczajów. Ale, w tym pokoju rozpościeram wyłączne panowanie moje i urządziłem go według własnego upodobania. Cóż chcesz, księże Stanisławie, taka już moja natura, że muszę lubić to, co piękne i mile w oko wpada.
— Niewygodna to natura dla człowieka, mieszkającego w N. — odrzekł ksiądz. — Jak widzę, pracujesz ciągle, Lucyanie — dodał, patrząc na otwarte dzieło o fizyologii Moleschotta.
— Nie dotykaj książki téj, księże Stanisławie — żartobliwie rzekł Lucyan — całéj smoły piekielnéj mało jest na jéj spalenie.
— A wiem, wiem — czytając tytuł, odpowiedział ksiądz. — Moleschott, jeden z najradykalniejszych materyalistów.
— Materyalista in extremis — dodał doktor — dowodzący, że człowiek pochodzi od kwasu węglowego, tlenu, wodoru i kilku kwasów ziemnych.
— Ha — rzekł ksiądz — różne są kierunki umysłów ludzkich; przecież, mojém zdaniem, jeżeli człowiek pracuje ze szczerém pragnieniem dobra i prawdy, to jakiekolwiek są błędy umysłu jego, znajdą one przebaczenie u Tego, który sam jeden tylko błądzić nie może.
— Zapewne; to téż przebaczanie sobie wzajemne i poszanowanie opinii każdéj jednostki, jest najpożądańszym, a zarazem najtrudniejszym do osiągnięcia szczytem rozumu ludzkiego.
— Szczytem miłości, powiedz Lucyanie, miłości, tchnącéj z każdego wyrazu Chrystusowéj nauki, któréj ludzkość pochwyciła formę, a treści dotąd jeszcze w życie wprowadzić nie zdołała.
— Jeżeli, księże Stanisławie, mówisz, że poszanowanie opinii każdéj jednostki i przebaczanie jéj błędów, jest szczytem miłości, ja zawsze jednak dodam, że jest ona i szczytem rozumu. Boć każdy, kto zna władzę, jaką natura wywiera na ustrój społeczeństw i przebieg dziejów ludzkości, ten wié, że człowiek, jako jednostka, nie rozwija się pojedyńczo i oderwanie. Duch czasu, miejsca i okoliczności, rodzi ludzi i wielkich i miernych, i zupełnie nizkich duchem. Niejeden, który w pewnych okolicznościach mógł-by być mądrym i zacnym, pod naciskiem społecznym staje się złym lub ciemnym, i wzajemnie. Wola człowieka ogromną tu zapewne gra rolę i na niéj polega cały postęp ludzkości. Wszakże, zważywszy wszystko, co na niego wpływa, co go pociąga, odtrąca, popycha, krępuje, szczytem rozumu jest nie rzucać potępienia na błądzących, ale samo zło tylko potępiać w zasadzie i starać się oddziaływać przeciw niemu, a oddziaływać światłem umysłowém i gorliwém szukaniem i objawianiem ludziom prawdy, bo przez światło tylko, to jest przez pojęcie i uznanie prawdy, ludzie stopniowo otrząsać się mogą ze złego, a wszelkie anatemy rzucane przeciw jednostkom, są tylko dowodem płytkiego umysłu, lub złego serca.
— W zapatrywaniem się swojém z innego, niż ja, wychodzisz punktu, Lucyanie, ale zgadzamy się na jeden rezultat, a więcéj nie potrzeba, abyśmy się pojmowali wzajemnie. Ale, à propos rezultatu, powiedz-że mi, jak idą twoje filantropijno-utylitarne plany?
— Tępo idą — odrzekł Lucyan, i twarz zachmurzyła mu się trochę. — Lud ciemny jest, trudno go nakłonić do zdziałania czegokolwiek we własnym interesie; zresztą środków materyalnych mi brak i innych jeszcze rzeczy.
— Cóż? czy przynajmniéj zdołałeś ich nakłonić do zachowania najważniejszego hygienicznego warunku, czystości?
— Gdzie tam! to istna praca Syzyfa. Dziś przyrzekną, jutro nie dotrzymają; przez ustępstwo, wdzięczność, lub życzliwość, raz usłuchają rady, a dziesięć razy wilcza natura do lasu ich pociągnie. Póki lud nie będzie zdolny sam jakąkolwiek prawdę pojąć, daremnie ją mu wmawiać; i prośby i groźby nie pomogą, te ostatnie szczególniéj.
— Cóż na to poradzić? — rzekł zamyślony ksiądz Stanisław.
— Światła, światła co najwięcéj trzeba — z zapałem odpowiedział Lucyan. — Nie wyobrazisz sobie, księże Stanisławie, jak mię boli nędzny stan ludności, którą otoczony jestem. Gdybym mógł, zaraz-bym zdziałał w N. ulepszenia, któreby ją materyalnie i moralnie podnieść musiały. A najprzód, pomyślał-bym o hygienicznych warunkach miasteczka, bo w zdrowém tylko ciele zdrowa mieszka dusza, i w zdrowéj, czystéj atmosferze tylko mogą się rozwijać silni duchem ludzie. N. jest błotniste; okopał-bym je więc rowami, aby woda miała ścieki; z ulicy uczynił-bym groblą; plac-bym wybrukował; budynki gospodarskie poodsuwał-bym od mieszkań, aby podwórza były obszerniejsze i czystsze; stare, wpół rozwalone budowle zniósłbym, a na ich miejscu założył-bym ogródki. Potém, przechodząc do strony moralnéj, wypędził-bym z karczmy żyda, który chłopów rozpaja i odziera, założył-bym szkółki i t. d., i t. d. Ale, wszystko to są zamki na lodzie, niepodobne do urzeczywistnienia, dla niedających się zwyciężyć przeszkód; a tymczasem widzę, że usiłowania moje topnieją i ku niczemu nie służą. Cząstkowe dobro, jakie zdziałać mogę, nie zostawia żadnego śladu i nieraz rozpacz mię ogarnia, gdy porównywam to, co mógłbym zrobić, z tém, co robię.
— Powinno pocieszać cię przekonanie — rzekł ksiądz Stanisław — że robisz wszystko, co możesz.
— Mnie za mało jest przekonania, że spełniam mój obowiązek. Ja kocham nad wszystko pojęcie dobra i prawdy, i pragnę działać w ich imię, a gdy mi do działania tego pola i możności braknie, duszę się jak w klatce. Ja potrzebuję żyć całą pełnią życia, do czegoś dążyć, coś kochać i w imię czegoś pracować całą siłą moją. Inaczéj niéma dla mnie zadowolenia ni spokoju.
— Rozumiem ja to, rozumiem — powoli ozwał się ksiądz Stanisław. — Miałem i ja niegdyś to samo pragnienie szerokich czynów, wielkich miłości i oto dlatego wcześnie posiwiały mi włosy i twarz zestarzała. Alem ja znalazł pociechę i uspokojenie u stopni ołtarza, a ty, Lucyanie, szukaj ich w sile własnego ducha. Nie goń za niepodobném, bo widma na bezdroża prowadzą, hamuj swoję ognistą naturę, jak zapał szlachetnéj krwi niesfornego rumaka i nie omijaj tego, co możesz uczynić, dla tego, cobyś chciał, a nie możesz.
— Pojmuję prawdę słów twoich, księże Stanisławie, i zewnętrznie urobiłem już siebie według téj prawdy. Jakiekolwiek uczucia grają we mnie, nauczyłem się być na zewnątrz spokojnym i rozważnym w słowach i czynach. Ale, najwyższego stopnia panowania nad sobą, to jest pogody myśli, mimo wszystkiego coby ją zaćmić mogło, spokoju wobec samego siebie nawet, nie zdołałem w sobie jeszcze wyrobić. Wiem, że to koniecznie potrzebne, ale cóż chcesz, księże Stanisławie, człowiek całe życie się uczy. Otóż i ja teraz przechodzę szkołę zwyciężania swoich niecierpliwości i zawładnięcia sobą, tak wewnętrznie, jak i zewnętrznie.
— Gorącą masz naturę, Lucyanie, i nic dziwnego… takiś jeszcze młody! I jam taki był w młodości mojéj. Przebyłem téż w życiu ciężkie próby i miewałem walki podobne twoim; dlatego to może zupełnie cię rozumiem. Popędy twoje, lubo szlachetne, za silne są i za ogniste. Hamować je należy, bo, gdy nie znajdą dla siebie materyału, strawić ciebie mogą. Namiętności ludzkie, mój Lucyanie, są pierwotnie jak rumaki czystéj krwi: jeśli człowiek włada niemi i kieruje, zanieść go one mogą szybko i daleko, tam, gdzie rozumną wolą swoją stanąć zechce; ale jeżeli puści im wodze, polecą na oślep i, w szalonym pędzie z nim razem, w przepaść runą. To téż panować należy nad młodzieńczym zapałem i wyrabiać w sobie stoicyzm.
Umilkł ksiądz i Lucyan zamyślił się; po czole jego przechodziły cienie i w oczach błyskały ognie, jak zwykle, kiedy bywał wzruszony.
— Tak, tak, księże Stanisławie — rzekł po chwili milczenia — masz słuszność we wszystkiém, co mówisz. To téż ja rachuję na czas i własną wolę, aby zawładnąć tém, co wre we mnie. Ale, jako człowiek doświadczony i znający serca ludzkie, nie dziwisz się pewnie temu, że gdy oglądam się po ciasnym i smutnym zakresie, w jakim zamknąłem moje życie, źle mi bywa chwilami, gorzéj, niż opowiedziéć mogę i chcę.
— O, wcale się temu nie dziwię, mój drogi — łagodnie odpowiedział ksiądz. — Znam ciebie: jesteś ognisty, namiętny, siły natury twojéj dziewicze, bogate, dopominają się o użycie i dlatego wrzysz i targasz się wewnętrznie, choć na zewnątrz jesteś spokojny. Ale ten spokój twój zewnętrzny, zwieść może tylko niedoświadczone i niebadawcze oko; ja w twojéj twarzy widzę, jakby odzwierciedlenie mojéj własnéj przeszłości i dlatego wiem, co znaczy ta twoja wzrastająca bladość i ten namiętny ogień, który często pali się w twoich oczach. Są to dla mnie oznaki niepodbitego jeszcze wolą ducha. Otóż, z powodu właśnie téj znajomości ciebie, czuję, że mam niejako obowiązek podawania ci przyjaznych i serdecznych przestróg. Panuj nad sobą, Lucyanie, panuj nad porywami swojemi, aby cię one nie zawiodły na zgubne drogi; strzeż się wulkaniczném swojém sercem pokochać jakie złe widmo, bo wtedy nie odnajdziesz samego siebie i swojéj siły moralnéj, i spalisz się pożarem, własną ręką roznieconym.
Lucyan w milczeniu podał rękę księdzu i, odgarnąwszy z czoła swoje piękne, czarne włosy, rzekł:
— Doprawdy, księże Stanisławie, nie chciałem cię tak długo sobą zaprzątać; przyszło to jakoś samo z siebie, a raczéj z twego zacnego serca, które się mną tak przyjaźnie zajmuje. Ale, mam cię prosić o radę jeszcze w innym względzie.
— Cóż to takiego, kochany Lucyanie? — zapytał ksiądz.
— Oto widzisz, księże Stanisławie, od roku już uczę syna pani Grodzickiéj. Zdolny i bardzo dobrych skłonności jest to chłopak; ale przy moich nawet usiłowaniach, marnie zginą jego zdolności, jeśli go do szkół nie oddamy. Matka nie może tego uczynić, ani ja także; chciałem się więc zapytać, czy między sąsiadami N. nie znasz kogo z dobrą chęcią, coby dał środki na wychowanie tego dziecka, z którego dzielny człowiek z czasem być może?
Ksiądz Stanisław zamyślił się na chwilę.
— Hm, ciężkie mi dajesz zadanie — odpowiedział — bo w całéj okolicy naszéj, są tylko dwa rodzaje właścicieli ziemskich: albo wielcy panowie, którzy ciągle mieszkają za granicą i w stolicy, i których nie znam, albo drobna szlachta, nie mogąca łożyć tak stosunkowo znacznych kosztów.
— To szkoda! — rzekł zmartwiony Lucyan.
— Poczekaj, poczekaj… — mówił znów, namyślając się ksiądz — mam ja wprawdzie bogatą parafiankę, bardzo zacną… ale… czy znasz panią Klotyldę Warską?
— Dziedziczkę Jodłowéj? nie znam — odrzekł Lucyan.
— Jestto kobieta… kobieta… jakby to ją okréślić… młoda, piękna, rozpieszczona losem, jak motyl latająca po świecie, bez innego celu, jak dla dogodzenia swoim fantazyom, ale przytém dobrego serca, niezmiernie wrażliwa na biedy ludzkie i bardzo miła osoba. Trzeba-by jéj zaproponować wychowanie twego protegowanego.
— Ależ ona nie mieszka podobno w Jodłowéj — zarzucił Lucyan.
— Dembowski mówił mi dziś — odparł ksiądz — że spodziewa się jéj przybycia w Kwietniu; a przecież chłopca i tak nie można oddać do szkół inaczéj, jak po wakacyach, to jest w Sierpniu. Gdy więc dowiem się o przyjeździe pani Warskiéj do Jodłowéj, pojadę i zaproponuję jéj to, a prawie pewny jestem dobrego skutku.
Po chwili powstał ksiądz Stanisław i, uścisnąwszy rękę Lucyana, wyszedł z domu doktora. I postać jego wysoka, poważna, przesuwała się śród mroku nocy, obok kościelnego ogrodzenia, dążąc do niedalekiéj plebanii.
W oknie Lucyana długo jeszcze z za zielonéj sztory błyszczało światło, ale nie zagasło ono prędko i w pokoju pani Dolewskiéj.
Przed dużym czarnym krucyfixem długo w noc klęczała matka Lucyana; spracowane swoje ręce złożyła na piersi, a srebrne włosy, uwolnione od czépka, opłynęły jéj szyję i skronie. Świéca, za nią stojąca, żółtawym płomykiem oświecała zamodloną postać staruszki. Milczenie było zupełne, przerywane tylko dochodzącém z drugiego pokoju chrapaniem Marysi i głębokiemi westchnieniami, podnoszącemi pierś pani Dolewskiéj wtedy, gdy wzywając ukrzyżowanego Boga i Maryą Ostrobramską, wymawiała w modlitwie imię jedynaka. Modliła się za syna swojego.
O modlące się matki! gdzież jesteście wtedy, gdy piersi synów waszych płoną bólami żywota, gdy w serca ich wkradają się żmije fałszu, grzechu, lub rozpaczy.
Gdzież jesteście wtedy, gdy śmierć zamyka te oczy, któreście tyle razy całowały z miłością; gdy robaki ziemne gnieżdżą się i pełzają w tych włosach, które tyle razy macierzyńską pieściłyście dłonią?
O matki! czemu piosenka, którą tak słodko śpiéwałyście nad kolébką synów waszych, nie brzmi nad nimi wtedy, gdy życie rozciąga ich na ognistém łożu cierpienia? czemu nie brzmi ona nad nimi wtedy, gdy im nad głową zastuka młot, zamykający wieko ich trumny — ostatni akord dziwnéj pieśni życia?
O pieśni i modlitwy matek! czemu tak szybko przebrzmiewają dźwięki wasze i słowa? Czy i wymoże, jak wiele innych na ziemi rzeczy, jesteście ową bańką stubarwną, o któréj dzieci myślą, że leci do nieba, a która jednak, w mętną zmieniona pianę, upada i miesza się z prochem i błotem téj ziemi!?…
VIII. Kobieta-zagadka
W imię zdrowego rozsądku, świętéj spokojności i rozstrojonych wrzawą nerwów, pytam: czego się ci ludzie tak szalenie po mieście ruszają? Czy Warszawa zapaliła się na wszystkich swoich końcach? Czy się gdzie jaki cud ukazał?… Na chodnikach tłumy biegną, potrącają się i, nie mając czasu na przeprosiny, biegną daléj… Środkiem ulic powozy pędzą jak szalone, furmani krzyczą, konie galopują, a błoto, odskakując od kół i kopyt końskich, bryzga, i ludzi, idących piechotą, zamienia w nieznany dotąd zoologii gatunek centkowanych dwunożnych. Dorożki do najęcia nigdzie ani znaleźć, bo ile tylko jest ich w całém mieście, wszystkie zajęte przez wyfrakowanych panów, w wysokich kapeluszach i białych rękawiczkach, którzy jeżdżą od domu do domu, wysiadają z dorożek, wchodzą w bramy i na piętra, wymawiają z ukłonem sakramentalny wyraz: winszuję! wsiadają znowu i daléj pędzą, z kartami wizytowemi w ręku. Kiedy między piechotą idącymi ludźmi spotykają się znajomi, brzmi po sto razy wyraz: winszuję! a mniéj elegancki świat, starym zwyczajem, dodaje: daj Boże za rok szczęśliwie doczekać!
Kto-by nie wiedział o przyczynie téj całéj radości i tych wszystkich powinszowań, sądził-by, że wyrok niebieski zdjął z ludzkości klątwę piérworodnego grzechu, albo, że jaki najazd barbarzyńców został zwycięzko przez Europę odparty, albo, co najmniéj, że się wszyscy tego ranka pożenili, lub że się wszystkim ubiegłéj nocy urodzili pierworodni. A to poprostu ludność Warszawy obchodzi uroczystość Nowego Roku.
Taką jest moc zwyczaju. Ileż razy ludzie dziękują sobie, nie wiedząc za co, winszują, nie wiedząc czego, wierzą, nie wiedząc w co, dla tego, że tak dziękowali, winszowali, wierzyli i robili ich praojcowie. I dziwić się tu Chińczykom!…
Nie wszyscy jednak bawią się, winszują i przyjmują powinszowania. Oto z po-za rogu jednéj z ulic, na szeroki i pełen ludzi chodnik wysuwa się biedne małe chłopię, skostniałe od zimna, blade i z zapadłemi policzkami. Łachmany lichéj sukmanki niezupełnie zakrywają mu nagą szyję i pierś; zmięty i brudny, o szerokich brzegach kapelusz, ocienia, splątanemi włosami orzucone, czoło. Jakby ukradkiem, wysuwa się ze schyloną głową na chodnik, zda się, przepraszając ulicę, że śmié po niéj stąpać, przyciska się do muru i drży cały, tuląc ręce w łachmany sukmanki. Mnóztwo ludzi go mija, a on, wyciągając niekiedy dłoń, woła jękliwym głosem:
— Wielmożny panie! piękna pani! dajcie grosik na chléb!
Precz z drogi, nędzne dziecię! Czy nie widzisz, że panowie i panie winszują sobie uroczystości Nowego roku? Jak śmiesz przeszkadzać im w tém zatrudnieniu? Choćbyś tu stał do dnia sądnego, tobie nikt nie powinszuje twoich łachmanów i twego głodu, a jednak tobie-to właśnie i tobie podobnym najbardziéj-by należało winszować, że o rok jeden skróciła się nędzna wasza po téj ziemi wędrówka.
W dużym domu, stojącym na jednéj z szerszych ulic Warszawy, w niewielkim ale pełnym smaku salonie, przechadza się piękna kobieta. Suknia jéj długa, jedwabna, z lekkim szelestem sunie się za nią po kobiercu, pokrywającym posadzkę. Głowę schyliła nieco w zamyśleniu, czy może pod ciężarem grubych, ciemno-kasztanowatych warkoczy, które otaczają jéj czoło i w misternych zakrętach opływają szyję i ramiona, lśniąc wplecionym w nie sznurem dużych, białych pereł. Przed bramą jéj od kilku godzin stawały ciągle powozy, przyjęła już dnia tego mnóztwo wizyt, dowiedziała się, że wszyscy jéj znajomi serdecznie się cieszą, iż o rok jeden została starszą, wzajemnie tego samego szczęścia winszowała innym, a teraz, gdy cały ten gwar uciszył się już nieco, chodzi samotna po swoim salonie i może rozmyśla nad dniem prawie minionym. W jednym końcu jéj salonu stoi palisandrowy fortepian, w drugim marmurowa konsola z wielkiém zwierciadłem, a ona przechodzi od fortepianu do konsoli i od konsoli do fortepianu, z wyrazem twarzy, w którym dosadnie maluje się myśl: o, jakże mię ci ludzie znudzili!.. Raz stanęła przed zwierciadłem; białą, przedziwnych kształtów, rękę przesunęła po błyskających perłami warkoczach i odwróciła się niechętnie, jakby i do lustra rzec chciała: „nudzisz mię!”
I znowu rozpoczęła swoję monotonną przechadzkę, a jak-by pod wpływem jakiegoś ciężkiego wewnętrznego uczucia, brwi jéj ściągnęły się, wzrok błądził machinalnie po barwnych kwiatach kobierca i ręce, skrzyżowane na piersi, zacisnęły się lekko, drobnemi palcami mnąc bezwiednie grubą materyą rękawów.
Rozsunęła się powoli aksamitna portyera, we drzwiach stanął lokaj i zaanonsował:
— Pan Pantaleon Kwiatkowski!
Piękna kobieta stanęła na środku salonu, lekko ironiczny uśmiech ożywił jéj usta i odpowiedziała:
— Prosić!
Po chwili, o długiéj i cienkiéj, we frak obciągniętéj, postaci, w blado-różowych rękawiczkach i z długiemi włosami, woniejącemi jaśminowym olejkiem, wszedł do salonu Konwalius Konwaliorum, zbliżył się ku gospodyni domu i, patrząc w sufit, wypowiedział uroczyście zniżonym głosem:
— Pani! kiedy ziemia nasza, obracając się na swéj osi, raz jeszcze uczyniła krąg około życiodawczego słońca; kiedy, ścięty kosą czasu, jeszcze rok przepłynął w przeszłości niepowrotnéj ocean; przychodzę u stóp twoich, pani, złożyć życzenia, które powstały w podbitém twemi wdziękami sercu wieszcza.
— Dziękuję panu, dziękuję — przerwała piękna kobieta — i wzajemnie życzę panu pomyślności i najszczęśliwszych poetycznych natchnień. Niechże pan siada.
I, sama siadając na małéj kozetce, wskazała gościowi swemu fotel, stojący naprzeciw.
— Dziwnie, zaprawdę, losy rządzą drogami ludzkiemi — mówił poeta, siadając i wstrząsając włosami, przyczém rozlewała się woń jaśminowego olejku. — Oto naprzykład dziś ja pragnąłem piérwszy złożyć u stóp twych, pani, kwiaty życzeń, które rozkwitły na gruncie mego serca i kilka już chwil zaledwie dzieliło mię od upragnionego celu, do którego dążyłem, a którym był przybytek twojego mieszkania, gdy nagle jeden z rydwanów, przemykających się po forum naszego grodu, orzucił mi oblicze kałem téj ziemi. Byłem więc zmuszony szukać strumienia wód, aby obmyć z méj twarzy to nieczyste dotknięcie zewnętrznego świata, a tymczasm Saturn kosą swoją ściął dwie godziny dnia dzisiejszego i oto jestem, jako człowiek, który mówi: przybędę piérwszy, a przybywa ostatni…
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi poety i pochylił głowę pod strasznym ciosem, który go dotknął.
— O, nic nie szkodzi — powiedziała gospodyni domu — wierzę w dobre chęci i życzenia pana. Jakże pan czas przepędzał, od chwili jakem go nie widziała?
Konwalius rozpaczliwie wstrząsnął włosami.
— My, pani — odrzekł — my męczennicy najświętszych uczuć, my wiecznie zapoznani przez pełzającą po nizinach prozy i materyi ludzkość, żyjemy dla tego tylko, aby cierpiéć.
— Jednakże — wtrąciła kobieta — zdaje mi się, że poezya nie jest tak znowu wzgardzoną, jak pan utrzymujesz…
— Ród ludzki — przerwał, kiwając głową, Konwalius — ród ludzki dąży do swéj zguby; bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką, bo nikczemna proza…
— Zdaje mi się, panie Kwiatkowski, że jeżeli ludzie w rzeczywistych barwach świat widzą, nie przeszkadza to, aby prawdziwa poezya…
— Pani! — zawołał poeta, gwałtownie cofając się z fotelem — i z twoich-że to bozkich ust przychodzi mi słyszéć najstraszniejsze bluźnierstwo? O, teraz poezya powiedziéć może tobie pani: — et tu, Brute, contra me?
— Owszem, ja kocham poezyą — przerwała kobieta i figlarnie dodała: — szczególniéj mistyczną.
— O mistycyzm! — zawołał ułagodzony wieszcz — mistycyzm to kwiat poezyi! Łatwo napisać coś tak, aby wszyscy śmiertelnicy ciasnym swoim umysłem zrozumieli myśl wieszcza; ale wydobyć z jaźni swojéj akordy niezrozumiałe pojęciu lichych robaków, a śpiewać dla gwiazd, obłoków, strumieni, śpiewać dla kwiatów, aniołów i duchów… to jest dopiéro szczyt, do którego wznieść się musi wyłoniona z piersi prawdziwego wieszcza poezya. Mistykami byli Juliusz, Zygmunt…
— To téż poezye pana — rzekła znowu z udaną powagą gospodyni domu — mają głębokie piętno mistycyzmu; zbliżają się one formą do arcydzieł Krasińskiego…
— Jakto, pani — z nowém oburzeniem zawołał drażliwy wieszcz — jakto! ja, ja! miałbym naśladować! jakto! pani posądzasz mego ducha o niewolnicze zginanie hardego czoła przed modłą chociażby mistrzowską! Widzę, że, jak zwyczajnie, jestem zapoznany… Nie, pani — dodał z goryczą i godnością — nie naśladuję nikogo, jestem zawsze wierny sobie samemu i zawsze oryginalny.
I opierając zbolałą głowę o tylną poręcz fotelu, pogrążył się w gorzkiéj ironii milczenia, a w braku rzymskiéj togi, któréj poważnemi fałdy mógł-by owinąć swój obrażony majestat, pełnym godności ruchem zapiął frak, aż po samę szyję.
— Któż-by mógł zaprzeczyć panu zupełnéj, wyłącznéj oryginalności? — rzekła gospodyni domu. — Ale zostawmy na późniéj rozprawy o poezyi — dodała — bo dziś mam pana zapytać…
— Tak, pani — przerwał poeta — tak, pani, jestem zupełnie, wyłącznie oryginalny i nawet śmiem twierdzić, że daném mi będzie na nowe a nieznane dotąd tory wprowadzić poezyą polską. Czego, ażeby dać pani dowód, przeczytam jéj mój najnowszy, bo wczoraj dopiéro ukończony, poemat o dyable Borucie.
I mówiąc to, sięgnął do kieszeni fraka, z któréj sterczał zwój papierów.
— Z przyjemnością posłucham poematu pana o dyable Borucie inną razą, ale teraz, chciéj mi pan powiedziéć, czy nie znasz…
— Dyabeł Boruta — rozpoczął wieszcz.
— O mój Boże! — tupiąc nóżką i odbierając poecie rękopis, zawołała piękna kobieta. — Ależ ja w téj chwili nie jestem usposobiona do słuchania najpiękniejszych nawet poezyi. Daj to pan, przeczytam sama; a teraz staraj się pan zebrać swoje wieszcze myśli i posłuchaj uważnie mojego pytania.
Tak była piękna ze swoją figlarną minką i nakazującym tonikiem, że Konwalius zapomniał o dyable Borucie i rzekł uroczystym głosem:
— Bogini, rozkazuj słudze twojemu!
— Otóż pytam pana, czy nie znasz w Warszawie jakiego pana Karłowskiego?
Poeta pochylił głowę, palec w różowéj rękawiczce przyłożył do czoła i zamyślił się.
— Pana Kar-łow-skie-go — powtórzyła kobieta, kładąc nacisk na każdéj zgłosce. — Młody, wysoki, szczupły, blondyn, z błękitnemi oczyma. Pytam o niego wszystkich moich znajomych, ale nikt go nie zna.
— Ja go znam — rzekł wieszcz, tryumfalnie podnosząc głowę, i palec wskazujący posyłając w powietrze — ja go znam — powtórzył i dodał uroczyście: — to badzo przyjemny człowiek.
— Czy pan bywasz u niego?
— Nie, pani, widziałem go raz tylko. Jest to młodzieniec bardzo piękny i, jak wnieść mogłem, uczuciowy.
— Zkądże pan znasz jego uczuciową stronę?
— O ile dostrzegło wieszcze oko moje, był on zachwycony twemi, pani, wdziękami.
— Gdzież to było?
— W teatrze. Pytał mię, pani, o twoję nazwę doczesną.
— I powiedziałeś mu pan moje nazwisko?
— Powedziałem, że mianem twem jest piękność.
— Nie wiele się dowiedział.
— Powiedziałem mu także, iż tłum nazywa cię „Kameleonem”, ale że ja wieszczo odgadłem twoje prawdziwe imię, które jest… bogini.
— To wszystko bardzo pięknie, ale czy pan wiész, gdzie pan Karłowski mieszka?
— Nie powiedział mi kędy ma siedlisko swoje, a w moje progi nie wstąpił, mimo, żem go wzywał, aby przyszedł nakarmić się owocami mojego ducha.
— A więc, panie Kwiatkowski — mówiła piękna gospodyni, powabnie opierając się o podnóżki kozetki i końcami paluszków dotykając rękawiczki poety — a więc, poniewasz pan znasz pana Karłowskiego, chciéj wyszukać jego mieszkanie i powiedziéć mu, że pragnę go poznać bliżéj.
Poeta patrzył na nią szeroko rozwartemi oczyma, a ona mówiła daléj:
— Bo to widzisz, panie Kwiatkowski, ostatnią moję podróż do Warszawy odbyłam w towarzystwie pana Karłowskiego, a choć mało rozmawialiśmy z sobą, oddał mi ważną przysługę znalezieniem mojego pierścionka, który zgubiłam, a który mi jest drogą pamiątką…. chciała-bym raz jeszcze podziękować mu w moim domu.
I mówiąc to, patrzyła na poetę najpiękniejszém spojrzeniem swoich wielkich, ciemnych oczu, i paluszków nie zdejmowała z jego rękawiczki.
— Stanie się, pani, według woli twojéj — uroczyście wyrzekł Konwalius. — Choć-by mi trupem ledz przyszło, przyprowadzę go do stóp twoich, jak scytyjskiego niewolnika.
— O! miły poeto — zawołała, wyraźnie rada z niego kobieta — nie legniesz trupem, a pan Karłowski, jako gość pożądany, nie jako niewolnik przybędzie tutaj.
— Szczęsny sto razy, kogo okują kajdany twoich, pani, wdzięków — wygłosił poeta i zabierał się do wyjścia.
— No, kochany wieszczu — wdzięcznie rzekła gospodyni domu, podając mu rękę — nie zapomnij-że o mojém poleceniu i powiedz panu Karłowskiemu, że Kameleon chce go widziéć u siebie.
A gdy Konwalius wyszedł już z salonu, pobiegła ku drzwiom, rozchyliła portyerę i zawołała za nim:
— A jak się pan dobrze sprawisz, będziesz miał prawo przeczytać mi poemat o dyable Borucie.
Po wyjściu poety, młoda kobieta stanęła na środku salonu, złożone ręce opuściła na ciemną suknią, głowę pochyliła, a po twarzy jéj przebiegały, jak błyskawice, różne wrażenia. Usta uśmiechały się, to figlarnie, to dumnie lub szydersko nieco, w oczach błyskały ogniki słote, migocąc z po-za długich rzęs. Tak stała, zamyślona przez chwilę; nareszcie podniosła głowę, szybkim ruchem osunęła z ramion warkocze, zaśmiała się srebrzystym, cichutkim, figlarnym śmieszkiem i szepnęła:
— To on, jak uważam, naprawdę mi się podobał. Tém lepiéj! pobawię się trochę. — I znowu stanęła, spuściła głowę i rzekła: — Pobawić się.. ach, mój Boże! kiedyż ja się przestanę bawić? O, kiedyż będę miała siłę przestać się bawić!…
W owéj chwili twarz jéj była posępna, tragiczna niemal; w mgnieniu oka jednak wyraz ten minął i, szybko pobiegłszy ku drzwiom, pociągnęła taśmę dzwonka.
We drzwiach stanęła ładna i z całym wykwintem, właściwym służącéj wielkiéj pani, ubrana subretka.
— Marylko — rzekła do niéj pani Kameleon — suknia moja na dzisiejszy wieczór czy przyniesiona z magazynu?
— Wczoraj jeszcze, proszę pani.
— To dobrze, a kwiaty?
— Oto są, pani. — I z małego pudełka, które trzymała w ręku, wyjęła wdzięcznie i misternie uwity wieniec z ciemnych gałęzi cyprysu i pączków białych róż.
— Taki smutny wieniec, proszę pani — zauważyła służąca.
— Smutny!? — machinalnie powtórzyła za nią piękna pani — smutny?.. masz słuszność. Cyprys, to kwiat grobowy, ale za to pączki róż, to młodość i nadzieja. Owszem, ten wieniec jest piękny i mądry — mówiła daléj jakby do siebie — bo ileż razy w życiu człowieka cyprys łączy się z różami. Na pozór same róże błyszczą, a wkoło nich wiją się ciemne cyprysu gałązki…
Milczała chwilę, patrząc wciąż na fantastyczny wieniec, a twarz jéj znowu była posępna.
— Schowaj to, Marylko — rzekła wreszcie, oddając kwiaty. — A co się tam dzieje z tym chłopcem, którego dziś kazałam z ulicy przywołać?
— Dałam mu obiad, proszę pani — odpowiedziała służąca — a teraz zasnął w moim pokoju. Strasznie był zgłodniały i zziębnięty.
— Biedne dziecko! — rzekła pani Kameleon — jak się przebudzi, przyprowadź go tu do mnie, rozpytam się o jego rodziców. Jeżeli nie ma ojca ani matki, to go odeślę do siebie na wieś. A twoja siostra, Marylko, czy idzie za mąż?
— Po jutrze ślub jéj, proszę pani.
— Weźże sobie na to wesele moję suknią, którą miałam onegdaj na wieczorze u pani N. Chcę żebyś mi ładnie tam wyglądała.
Uszczęśliwiona dziewczyna, ucałowała ręce pięknéj swojéj pani.
— Ach, jaka pani dobra! — rzekła i wybiegła z pokoju.
— Dobra, dobra — cicho powtórzyła pani Kameleon — tak, mogła-bym kiedyś, a może i dziś jeszcze mogę być dobrą, ale czyż nią jestem?…
I zwolna przechodziła przez salon.
— Tak — cicho mówiła daléj — są w piersi mojéj skarby słodyczy, ukochania, dobroci; są one, słyszę je tam w głębi, jak szepcą mi dobre rady i natchnienia, jak, niby anioły-stróże, bronią mię od ostatniego upadku; ale zarazem ile tam w téj piersi mojéj demonów złego, ile uniesień grzesznych, płochych próżności, jak tam szamocą się i targają te gorące, nieposkromione wrażenia, które mię porywają w coraz nowe szały, w coraz nowe błędy!… Dobra! dobra!… Nie, ja nie jestem dobra, ja jestem Kameleon, igraszka chwili, straszne moralne nic!
Bezwiednie usiadła przy fortepianie i, pogrążona w dziwnych rozmyślaniach swoich, jakby w analizie saméj siebie, oparła czoło na ręce, a usta jéj poruszały się cichym szeptem:
— Dobra! nie, ja nie jestem dobra, ja jestem dwoista: dobra i zła, wesoła i posępna, poważna i szalejąca, myślą i pragnieniem w wyżynach, ciałem w nicestwie ziemskiém. Anioły i szatany zeszły się na walkę w piersi mojéj i wcielił się we mnie odwieczny myt dwóch sprzecznych potęg: dobrego i złego.
Niżéj jeszcze pochyliła głowę i machinalnie przebiegała ręką klawisze, które pod jéj dotknięciem zabrzmiały tonami jakichciś dzikich akordów. Te bolesne i jakby szydercze dźwięki na twarz jéj również szyderczo-bolesny wywołały wyraz. Umilkły klawisze i ręka kobiety upadła między fałdy jedwabnéj sukni.
— Ha — mówiła znowu — cóż nie jest dwoistém na świecie? Przejechałam wzdłuż i wszerz cały prawie świat oświecony, widziałam wiele rzeczy i znałam wielu ludzi, a wszystko było dwoiste i wszyscy byli dwoiści. Za każdém szczęściem kryje się niedola, bogactwo podszyte bywa nędzą moralną, piękne słowa kryją brzydkie myśli, pod uśmiechnętemi maskami, są zapłakane twarze. Człowiek jedną ręką dopełnia dobrego czynu, drugą występku, jedném okiem patrzy w niebo, drugiém w otchłań bezdenną, jednę połowę serca oddaje miłości, drugą nienawiści. Cóż na świecie nie jest dwoiste?…
Znowu umilkła i ręką przebierała klawisze, które tą razą ozwały się smutnie, ale łagodnie, błagalnemi, jakby miłosnemi akordy.
— Jest jednak na ziemi rzecz jedna nie dwoista — mówiła znowu, niby wsłuchując się w przebrzmiałe tony — jest jedno uczucie, szerokie jak świat, czyste jak niebo w poranku, szczere jak modlitwa dziecka: tą piękną, tą bez skazy i dwoistości rzeczą, jest prawdziwa, wielka, bezgraniczna miłość. Błogosławiony, kto ją czuć może, komu ona pierś oczyści ze wszystkich grzesznych tchnień życia, myśl podniesie ku szczytom cnoty i poświęcenia. Ale miłość taka istniejeż dla mnie? Czym jéj godna jeszcze? Czy w długich latach szałów i próżności nie rozsiałam, nie zmarnotrawiłam wszystkich skarbów tego serca, które niegdyś takie było młode, takie ciepłe, takie marzące?…
Westchnęła i znowu uderzyła w klawisze, które jeden już tylko akord wydały tą razą, ale przeciągły głęboki, jakby boleśnie pytający.
Po raz drugi ten sam uderzyła akord i, podniósłszy głowę, zawtórowała mu pytaniem:
— I gdzie teraz to moje dawne serce?
Potém obu rękami już grać zaczęła, a melodya płynęła z pod jéj palców dziwna, żałosna, niekiedy odzywając się tęskną, jakby echa ubiegłe przywołującą nutą, niekiedy przeciągłym, niby żałosnym tonem. Po chwili otworzyły się jéj usta i wydobył się z nich śpiew łzawy, głęboki.
Zmrok zaczynał zapadać, bogate sprzęty i barwne kobierce coraz bardziéj tonęły w cieniu wkoło pięknéj kobiety, a ona, owinięta tym cieniem i ciszą swego salonu, śpiewała:
Gdzie moje serce, takie przeczyste,
Jak modre wiosną niebiosy?
Gdzie moje serce, takie przejrzyste,
Jak kropla krysztalnéj rosy?
Gdy śród rozmyślań smutnych godziny
Snuję nić zmarłéj przeszłości,
Zstępuję w ducha mego głębiny,
Szukając wiary, miłości.
I gdy szyderstwo znajduję w łonie,
Próżnią i pustych win roje,
W odmęcie bólu myśl moja tonie
I wołam: gdzie serce moje?…
Zaledwie umilkła nuta smutnéj piosenki, gdy we drzwiach, z kilkoramiennym świecznikiem w ręku, stanęła Marylka. Strumień światła spłynął na salon i na siedzącą przy fortepianie kobietę i przejrzał się w dwóch grubych łzach, które po jéj przedziwnie białéj spłynęły twarzy.
— Wszystko już gotowe, proszę pani — ozwała się, stojąca na progu ze świecami w ręku, subretka. — Może się pani już zacznie ubierać na wieczór.
Po chwili, w wytwornym budoarze, pani Kameleon stała przed wielkiém zwierciadłem, które odbijało jéj postać od stóp do głowy.
Rozplecione włosy snopami ciemno-złotych promieni opływały białe fałdy muślinu, któremi się owinęła; przed nią leżała suknia z pajęczych koronek i wianuszek z róż i cyprysu, a obok zwierciadła, na tle ponsowego aksamitu, wiły się grube sznury pereł.
Piękna kobieta rozjaśniła czoło, oczy jéj błysnęły weselem, na ustach zawisł uśmiech zadowolenia. Z pomocą Marylki zaczęła misternie splatać swoje miękkie i wonne włosy, a wkrótce w budoarze brzmiała nuta lekkiego, wesołego walca.
Przed błyskiem próżności pierzchnęły poważne rozmyślania, uśmiech zastąpił łzy, wesoła nuta walca spędziła z ust żałosny śpiew tęskniącéj za niepokalaną młodością kobiety.
Niedarmo świat ją nazwał Kameleonem, niedarmo byli tacy, którzy ją nazywali kobietą-sfinxem. Sfinxem była ona nie tylko dla drugich, ale niestety… i dla siebie.
A biada temu, kto zawczasu nie nauczy się badawczo zaglądać w głąb’ samego siebie i ściśle rachować złe i dobre potęgi, władnące jego istotą! Biada temu, kto, nie posiadłszy wielkiéj mądrości samopoznania, sam dla siebie zostanie zagadką; bo, nie odnalazłszy w sobie gwiazdy przewodniéj, kierowniczéj busoli, pójdzie na oślep po drogach życia, jak po manowcach. Wolą nie ujmie on steru popędów swych i namiętności, bo nie będzie wiedział, jak się poczynają i kędy ich koniec, bo złe głosy wydadzą mu się dobremi, a dobre zapozna i odrzuci, jak nie swoje. Smutna igraszka wrażeń, instynktu, trafu, mimowoli kaleczyć będzie i siebie, i drugich, wrażenia biorąc za uczucia, uczuciom nie dowierzając, błędne ogniki przelotnych myśli poczytując za gwiazdy przewodnie, a głębokie i dobre natchnienia tłumiąc, jak kaprys chwilowy.
IX. Na co się przydał Konwalius Konwaliorum
I stała się owego czasu w Warszawie następująca komplikacya. Kobieta, która widziała, jak, przez tygodni kilka, gonił ją młody człowiek, jak, gdy wychodziła z teatru, i on wychodził, jak śledził ją na ulicy, chcąc pewnie zobaczyć, do jakiego domu wejdzie — kobieta, która widziała to wszystko i oprócz tego spostrzegła jeszcze piękne błękitne oczy, ujmujący sympatyczny uśmiech i gęste jasne włosy mężczyzny, — kobieta ta zapragnęła go poznać; a że była panią rozpieszczoną i przywykłą do dogadzania wszelkim swoim zachciankom, wysłała na wyszukanie jego poetę. Młody człowiek, nie wiedząc o szczęściu, które go miało spotkać, szukał ciągle swego ideału, a wieszcz, chcąc spełnić wolę swojéj bogini, od rana do wieczora nosił swoję bladą fizyognomią po wszystkich ulicach Warszawy, patrzył na okna wszystkich piętrowych domów, ścigał na chodnikach wszystkich blondynów, jak duch Banka pojawiał się we wszystkich cukierniach i restauracyach, wzywał na pomoc wszystkie bożki pogańskie, a o biurze adresowém… ani pomyślał.
W taki sposób zaczął się dla trojga tych ludzi rok nowy. Kobieta czekała, młody mężczyzna spodziewał się i szukał, a poeta wzywał bogi i szukał także.
Raz, gdy, narażając na pośmiewisko swoję wieszczą godność, Konwalius Konwaliorum gonił jakiegoś wysokiego i szczupłego blondyna przez całe Krakowskie Przedmieście i, straciwszy go z oczu, patrzył na okna domu, w którego bramie, jak mu się zdawało, zniknęła jego zguba, ozwał się za nim głos jednego ze znajomych:
— Czego tak pilnie wypatrujesz? panie Pantaleonie.
Poeta, słysząc się wezwanym swojém doczesném mianem, spojrzał na swego znajomego i odrzekł:
— Chcę się dowiedziéć, gdzie mieszka *on*?
— Kto to ton *on*?
— Młodzieniec.
— Jaki młodzieniec?
— Którego chce ujrzéć *ona*.
— Kto go tam zdoła zrozumiéć? — szepnął znajomy, a głośno dodał:
— Jeżeli chcesz dowiedziéć się gdzie kto mieszka, to idź do biura adresowego.
Konwalius z pogardą spojrzał na znajomego i uczynił gest ręką, jakby chciał ze świata usunąć człowieka, który się tak prozaicznie wyrażał; ale gdy ów robak ziemski odszedł o kilka kroków, namyślił się i postąpił za nim.
— A gdzie jest *to*, czego barbarzyńską nazwę wyrzekłeś? — spytał.
— Co? biuro adresowe?
— Tak.
Znajomy wskazał mu miejce „tego”, co nosiło barbarzyńską nazwę i poeta poszedł we wskazanym kierunku, szepcąc:
— Ród ludzki biegnie ku swéj zgubie, bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką…
Kto inny, będąc tak, jak Konwalius, zachwycony wdziękami pani Kameleon, nie okazał-by może podobnéj gorliwości w wyszukaniu młodzieńca, którego ona tak żywo chciała poznać; ale wieszcze, z gatunku Konwaliusów, kochają kobiety, tak jak gwiazdy i kwiaty:
«Jak najcudniejsze z darów przyrodzenia,
Jak najpiękniejsze piękności odcienia.»
Są oni w miłości zwolennikami Platona, bo alboż nie jest najwznioślejszą eteryczna bez wzajemności miłość?
„Alboż prosimy o wzajemność kwiatów, gwiazd albo księżyca?”
I znowu:
«Wszak najsmutniejszém z żebractwa żebractwem,
Jest o wzajemność dla miłości prosić.»
Zakochane więc Konwaliusy śmiało boginiom swoim służyć mogą za owe pierwotnéj naiwności jaskółki czy gołąbki, pod skrzydełkami swemi przenoszące miłosne poselstwa. Poselskie gołąbki i jaskółki zaginęły już w pomroce zbiegłych wieków i naiwni wieszczowie coraz rzadsi są także. Typ ich jednak nie zaginął jeszcze całkiem, o, daleko od tego! Błąkają się oni śród tłumu śmiertelnych z blademi twarzami, długiemi włosy i ciągłą skargą na ustach. Olbrzymi potęgą swego wieszczego ducha, wyzywają do walki społeczność, jéj ustawy i przesądy; wyzywają do walki wszystkie moce ziemskie i piekielne, a gotowi są… uciec przed piérwszym lepszym budoarowym Fidelkiem, który zaszczeka na ich długą fizyonomią. Męczennicy najświętszych a zapoznanych przez ludzkość uczuć, noszą po świecie blady wyraz swego męczeństwa i mszczą się, tworząc wszędzie, gdzie się obrócą, męczenników….
I stało się dnia pewnego, że pan Karłowski wszedł do mieszkania swego chmurny i w złym humorze; z gestem zniecierpliwienia rzucił kapelusz na krzesło i, usiadłszy przy fortepianie, zdobiącym jego mały ale wytworny salonik, począł zeń wydobywać oderwane akordy. Wówczas wszedł lokaj, oznajmiając wizytę pana Pantaleona Kwiatkowskiego.
— Pantaleon Kwiatkowski? — powtórzył Cypryan, przypominając sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko. — A wiem, wiem, poeta! — i jakby nagła myśl przyszła mu do głowy, żywo dodał: — prosić, prosić!
— Słyszę dźwięki muzyki, — ozwał się uroczysty głos wchodzącego Konwaliusa, — a wieszcze moje ucho zgaduje, że to pan uprawiasz rolę wdzięcznéj siostry bozkiéj poezyi.
— Ja lubię muzykę — odparł, witając gościa Cypryan, — i gram trochę, a nawet często i z zamiłowaniem. Niechże pan siada.
— Tak, przeczułem, od piérwszego wejrzenia na oblicze pana, iż jesteś moim bratem duchowym, że muzy nie są ci obce; i *ona* to przeczuła…
— Kto to *ona*? — przerwał Cypryan.
— Ona, bogini, Kameleon…
— A więc pan widujesz panią Kameleon? — podchwycił Cypryan, któremu radość z oczu błyskała.
— Siedm już razy wschodziło słońce — odpowiedział poeta, wyciągając rekę i pływając nią w atmosferze, — siedm już razy wschodziło słońce od dnia owego, w którym ona czarodziejskiemi ustami swemi rzekła do Konwaliusa: pójdź i znajdź siedlisko pana Karłowskiego, a znalazłszy je, powiédz, że pani Kameleon chce ujrzéć go w progach swoich. I ja, bracie duchowy, przez siedm dni i siedm nocy szukałem ciebie, nim przyszła chwila nadziei, że wola jéj spełnioną zostanie.
— A znakomity wieszczu! — radośnie zawołał Cypryan, — niech uściskam dłonie twoje za tak miłe poselstwo. Pozwól, że się oddalę na chwilę, aby natychmiast oblec ciało moje w strój, godny jéj komnat i oka, a potém skierujemy kroki nasze ku siedlisku bogini.
I sam, rozśmieszony pseudo-poetycznym żargonem, którego użył, zaśmiał się głośno, serdecznie, zwykłym sobie, swobodnym, młodzieńczym śmiechem.
— Słowa miodem z ust twoich płyną — odparł wieszcz zachwycony, nie zważając na wybuch śmiechu młodego człowieka. — Tak, słuszném jest, abyś, idąc do niéj, pokropił się hyzopem i namaścił wonnemi olejkami; ale słuszném téż jest, abyś się wprzódy posilił owocami mojego ducha. Niech dusza twoja przejdzie w narzędzia twojego słuchu, bo mówić ci będę mój hymn do wiosny.
— Obawiam się tylko, aby nie było zbyt późno…
— A więc słuchaj.
I, wznosząc rękę ku malowanym niebiosom sufitu, poeta zaczął deklamować hymn do wiosny, zawierający trzysta dwadzieścia cztery wiersze.
Cypryan z westchnieniem rzucił się na fotel, z którego był już powstał, i słuchał najprzód z rezygnacyą, potém z lekką niecierpliwością, a nareszcie, gdy już miarkował, że hymn ma się końcowi, wyciągnął rękę do kapelusza. Ale rękę tę, w drodze zatrzymał Konwalius i rzekł:
— A teraz hymn do lata.
— Ale, mimo całéj przyjemności, jaką znajduję… — zaczął męczennik.
— A więc, słuchaj! — przerwał wieszcz i deklamował hymn do lata, który zawierał wierszy okrągło czterysta.
W ten sam sposób nastąpił hymn do jesieni i hymn do zimy, które razem zawierały wierszy sześćset czterdzieści. Za każdą razą pan Karłowski wyciągał rękę do kapelusza; ale Konwalius łapał ją w drodze i, powtórzywszy: „a więc słuchaj!” pędził daléj na poetycznym rydwanie.
Cypryan lekko wybijał o podłogę takt jakiegoś mazura, nie był jednak tak zniecierpliwiony, jakby mu się to inną razą zdarzyło; wyraźnie myślał o czém inném a bardzo miłém, bo, nie słuchając hymnów poety, uśmiechał się, przesuwał rękę po swoich lśniących kędziorach i co chwila patrzył na zegarek, wskazujący dość wczesną jeszcze godzinę.
— Prześliczne! — zawołał, gdy nareszcie umilkł Konwalius i Cypryan mógł się domyślić, że się już skończył hymn czwarty; — co za kolosalną pan masz pamięć!
— Bracie duchowy! — wygłosił wieszcz — umiem na pamięć czterdzieści tysięcy wierszy, wyłonionych z moich głębin duchowych.
Tą razą Cypryan gwałtownie już i stanowczo pochwycił kapelusz.
— Panie szanowny! — zawołał — inną razą obficiéj mi udzielisz skarbów swojéj pamięci, a teraz pójdźmy do pani Kameleon, bo niedobrze jest, aby bogini czekała.
— Masz słuszność, bracie duchowy — odparł, ostatnim argumentem przekonany, wieszcz, — pójdźmy!
Po chwili obaj wyszli na ulicę, kierując kroki ku mieszkaniu bogini.
Pani Kameleon siedziała w salonie swoim na kozetce, z gazetą w ręku, smutna czy znudzona, bo piękne jéj brwi lekko były zsunięte i usta ułożone z wyrazem niezadowolenia. Ubrana była w suknią zupełnie czarną, z żałobnym paskiem i żałobną na szyi wstążeczką. W stroju kobiet często się odzwierciedla wewnętrzne ich usposobienie i Bóg tylko wié, jakie smętne myśli były w głowie pięknéj kobiety, gdy kładła na siebie to żałobne ubranie.
Lokaj kilka razy oznajmiał różne wizyty, a ona, nie odrywając oczu od szpalt dziennika, odpowiadała ciągle: nie przyjmuję! ale nareszcie, gdy sługa wygłosił: pan Pantaleon Kwiatkowski i pan Cypryan Karłowski — odsunęła gazetę i rzekła prędko:
— Prosić!
— O bogi! pani w żałobie! — zawołał wieszcz, na widok smutnego stroju kobiety, rzucając postać swoję w tył, a ręce w powietrze.
Ale piękna gospodyni domu nie zwróciła uwagi na patetyczny wykrzyknik i, wdzięcznie kiwnąwszy głową poecie, podała rękę Karłowskiemu i rzekła:
— Witam pana i cieszę się, że go tu widzę. Chciałam raz jeszcze mu podziękować za znalezienie mojego pierścionka.
Zasiedli około zarzuconego książkami i dziennikami stoliczka i, śród żywéj rozmowy, wizyta przeciągnęła się dłużéj niżby na to pozwalała ścisła etykieta.
Piękna pani była ożywiona, strzelała dowcipem i wiedzą, nić rozmowy prowadziła z łatwością, jaką daje bystry umysł i wielka w życie towarzyskie wprawa. Cypryan przeszedł téż siebie w dowcipie i właściwéj mu rzutności myśli, a ile razy sympatyczny jego uśmiech twarz mu ożywił, gospodyni domu z wyraźną przyjemnością spoglądała na niego swemi wielkiemi, pełnemi ognia, oczyma. Potém, gdy wieszcz wygłosił, że znalazł swego duchowego brata przy fortepianie, takim wdzięcznym gestem pokazała gościowi muzyczny instrument, że ten nie miał siły się oprzéć, usiadł przy nim i pokazał, że grał pięknie, z pojęciem i poczuciem sztuki. Potém znowu wieszcz najbłagalniejsze wyrzekł zaklęcie, aby pani Kameleon zaśpiewała, i pokazało się, że śpiewała umiejętnie, głos miała sopranowy, szeroki i wyrobiony, a w nim ogniste i namiętne tony, które wreszcie były i w mowie jéj, i w twarzy, i w całéj osobie. Pokazało się daléj, że i Cypryan miał piękny tenor i umiał śpiewać, rozłożyły się więc na pulpicie nuty jakiegoś duetu, którego zaśpiewanie odrazu wybornie się udało, a potém Cypryan sam jeszcze zaśpiewał piosenkę:
Mon Dieu! mon Dieu!
Comme elle est belle,
Avec ses yeux
Noirs si doux!
Je donnerais ma vie pour elle
Et je l’adore à genoux.
A gdy to śpiewał, patrzył na gospodynią domu i oczy jéj spotkały się z tym jego wzrokiem, płonącym młodzieńczém wzruszeniem.
Tak, śród muzyki i pełnéj zajęcia rozmowy, śród woni pomarańczowych drzew, kwitnących u okien, biegły chwile, coraz gorętszym płomieniem zapalając oczy młodego człowieka, coraz żywszy rumieniec wzruszenia wywołując na przezroczystą twarz pięknéj kobiety.
— Ale, ale — zawołała śmiejąc się — przypominam sobie, że pan nie znasz jeszcze mego prawdziwego nazwiska.
— Alboż pani… — zaczął Cypryan.
— O! czyś pan przypuszczał, że ja się naprawdę nazywam Kameleon? A to wybornie! to oryginalnie!
I śmiała się swoim figlarnym, cichutkim śmiechem.
— Widzisz pan — mówiła daléj, — przed dwoma laty przepędzałam zimę w Warszawie i kilku moich znajomych sprzeczało się z sobą o kolor moich oczu. Jeden mówił, że są czarne, inny, że piwne, to znów, że szare, zielone i już nie wiem, jakie tam więcéj. A że nie mogli się żadną miarą pogodzić, potworzyły się zakłady i rozpoczęły obserwacye moich oczu. W końcu zgodzili się wszyscy na jedno, że oczy moje nie mają żadnéj stałéj barwy, bo raz bywają czarne, inną razą piwne, lub szare, lub zielone. Nikt więc nie przegrał ani wygrał zakładu, ale pan X., który owéj zimy był w Warszawie niezmiernie modnym i naśladowanym, wyrzekł, iż należała-by mi się nazwa: Kameleon. Słowo to, przechodząc z ust do ust, rozniosło się po całym znającym mię świecie i wszyscy prawie zaczęli mię tak nazywać, o czém ja dowiedziałam się naturalnie. Kiedyś mię pan na banhofie pytał o nazwisko, przyszła mi figlarna myśl mistyfikowania go i powiedziałam to dziwaczne przezwisko, ale rzeczywiście nazywam się Klotylda Warska. Spodziewam się — dodała, po krótkiéj chwili milczenia, — że pan się nie gniewa o tę moję mistyfikacyą?
Bóg tylko wiedział, jak dalekim był gniew od zachwyconego Cypryana. Imię „Klotylda” wdzięcznie i słodko zabrzmiało mu w uszach; przypomniał sobie, że podobno zawsze szczególną do tego kobiecego imienia miał predylekcyą; ale zarazem przypomniał téż sobie, że o pani Warskiéj już kiedyś zasłyszał, gdzieś w czasie podróży swoich, w Paryżu czy w Wenecyi, jako o pięknéj, bogatéj, dowcipnéj, wabnéj i wabiącéj Litwince. Przez chwilę zastanowił się Cypryan nad temi przypomnieniami, a pani Klotylda machinalnie rysowała jakiś kwiatek na marginesie dziennika.
— Więc rodzinnemi stronami pani, o ile słyszałem, są okolice Wilna? — ozwał się po chwili młody człowiek.
— Tak — odrzekła pani Warska — okolice mało tu znane, a piękne, górzyste, leśne. Rodzinne miejsce moje, wieś Jodłowa, sąsiaduje z Ponarskiemi górami. Strona to posępna, tęskna, ale owiana dziwnym urokiem powagi i spokoju. Na górach szumią ciemne sosny i jodły, po głębokich parowach wiją się niezliczone strumienie, w dolinach szarzeją wsie i różnemi odcieniami zielenieją zasiane role. Jodłowa, to ciche i ustronne miejsce, w którém miło odetchnąć po gwarze i tłumie miejskim, śród woni lasów i pól, sam-na-sam z naturą i Bogiem. Ale patrz pan — dodała, otwierając duże, leżące na stole album — oto jest Jodłowa.
Młody człowiek ujrzał wprawną i umiejętną ręką narysowany piękny krajobraz. Nizki, ale duży biały dom stał oparty o wzgórze, porosłe lasem i otoczone szerokiemi alejami starych grubych jodeł. Po-za jodłami, z jednéj strony rozciągał się szeroki, równy obszar pola, zamknięty u skraju widnokręgu czarnym pasem lasów; z drugiéj strony na wzgórzu, między szczytami drzew szarzały krzyże cmentarza i bielał jeden wysoki pomnik, strzelając ku niebu srebrnym krzyżem i niby stróż całego obrazu, unosząc się nad domem, staremi jodłami i szeroką równiną.
Przez chwilę w milczeniu patrzyli oboje na kartę albumu.
— W tym domu rodziłam się i przepędziłam najwcześniejsze dzieciństwo moje — mówiła znowu Klotylda — a tak wielki jest urok rodzinnego miejsca, że uciekam doń zawsze, gdy się poczuję zmęczona, lub smutna i nigdy bez głębokiego wzruszenia, nie witam tych starych jodeł, które szumem swoim przywołują mi na pamięć przeczyste, swobodne lata dziecięce, ojca mego, matkę…
Gdy mówiła ostatnie wyrazy, Cypryan, patrzący na krajobraz, usłyszał lekkie drżenie jéj głosu.
— Pani nie masz rodziców? — spytał sam wzruszony i patrząc na nią.
— Ojciec mój, panie — odrzekła — zabity został we Włoszech, w pojedynku z markizem M. Możeś pan słyszał kiedy o tym sławnym pojedynku; wiele on wrzawy w swoim czasie uczynił, a matka moja… oto jéj pomnik… umarła, gdym miała lat dziesięć.
I wskazała na rysunku biały, wysoki pomnik.
— A pan masz matkę?
— Tak, pani, mam ukochaną i najlepszą z matek.
— Jakżeś pan szczęśliwy! — odrzekła Klotylda, trzymając wzrok utkwiony w rysowany krajobraz. — Ja matkę moję pamiętam, jakbym ją wczoraj jeszcze widziała. Była dobra i piękna, jak anioł. Przypominam sobie, że nieraz na tém oto wzgórzu między jodłami, klękałyśmy z nią obie do modlitwy porannéj, że potém siadywała pod jedną z tych jodeł, ja u jéj kolan wiłam wieńce z polnych kwiatów, a ona długo, słodko mówiła mi o Bogu, o naturze, o cnocie i miłości, téj miłości szerokiéj, która cały świat ogarnia, a któréj pełne było jéj własne serce. Dotychczas jeszcze w snach ukazuje mi się często twarz jéj biała, ocieniona czarnemi włosy, jaśniejąca dużemi ciemnemi oczyma; dotychczas jeszcze, kiedy jestem sama, gdy cicho koło mnie, zdaje mi się, że słyszę jéj słodki, pieszczony głos, że czuję jéj miękką dłoń, muskającą mi twarz i włosy. Najdroższe to i najlepsze wspomnienie mojego życia, niczém niestarte, nigdy niezapomniane. O, matka, to wielkie słowo, panie… jam moję zawcześnie straciła…
Przy ostatnich wyrazach podniosła oczy i Cypryan widział, jak powoli… powoli zachodziły one grubą, przezroczystą łzą, która wydobyła się z jéj błyszczących źrenic, zawisła na rzęsach, zadrżała i… zniknęła.
— Pani! — zawołał nagle Konwalius, który w milczeniu dotąd słuchał rozmowy dwojga młodych; — ród ludzki nie zaginął, gdy natura zdolna jest jeszcze wyłonić ze swych czeluści istotę tak doskonałą, jak ty, pani. Słowa, które różami z ust twych wypłynęły, natchnęły ducha mego wielkim poematem, który unieśmiertelni imię Konwaliusa Konwaliorum, a który przyniosę ci w dani, wprzód nim ziemia dwa razy zdoła uczynić swój krąg około życiodawczego słońca.
Uśmiechnęła się Klotylda, słysząc ten wykrzyknik wieszcza, ale powolnym, smętnym uśmiechem, w którym znać było jeszcze przed chwilą migocącą w jéj oku łzę.
Ale Cypryan nie uśmiechnął się; patrzył on na nią wzrokiem, zasnutym mgłą wzruszenia. Bo jeśli wesoła i dowcipna kobieta wydawała mu się zachwycającą i powabną, o ileż więcéj pociągającą była z tém drżeniem głosu, z tą łzą w oku, wywołaną wspomnieniem stron rodzinnych i wspomnieniem matki.
W owéj chwili Cypryan poczuł w piersi rodzące się uczucie silne, namiętne, jakiego nigdy nie znał. Dotąd miłostki jego wszystkie bywały wesołe, swobodne, lekkie, jak motylki wlatywały mu do serca i głowy, pofruwały i wylatywały w świat znowu, nie zostawiając innego śladu swego przelotu, jak oddalone jakieś echa śmiechu, wesela. Tą razą inaczéj było. Cypryan poczuł ogarniającą go dziwną jakąś rzewność, jakby bolesne przeczucie, jakby obawa ściskały mu serce; poczuł, że ta kobieta, za którą, szczęściem lub fatalizmem wiedziony, gonił tak długo, stała mu się już drogą nad wyraz, poczuł, że po-raz piérwszy kocha głęboko, z szałem, upojeniem, z namiętnością, która na nic się nie ogląda, nic nie liczy i nic nie waży.
I wesoły, swobodny, lekki i śmiejący się zwykle, młody człowiek, stał się w owéj chwili poważnym, zamyślonym, instynktowo, bezwiednie smutnym. Miłość objęła go i nagle przeistoczyła, a przeistoczenie to najlepiéj świadczyło jemu samemu o głębokości zrodzonego w nim uczucia. Bo ze śmiechu, swawoli i wesela, zrodzić się może naiwne, lekkie, rozwiewne uczucie, ale takie tylko jest głębokiém i silném, którego kolebką łza, a piérwszym objawem smutek.
Chcesz się dowiedziéć, jakiego rodzaju i stopnia jest miłość, któréj rodzenie się w piersi swéj czujesz? Zważ, czy wesoły jesteś, czy smutny. Jeżeliś wesoły, pobawisz się chwilę wrażeniem i wkrótce o niém zapomnisz, — jeżeliś smutny, gotuj się do wielkiego szczęścia, lub do wielkich cierpień prawdziwéj miłości.
Bystremu i wprawnemu oku Klotyldy nie mogło ujść, jakkolwiek pokrywane, wzruszenie Cypryana. Popatrzyła na niego długo, badawczo i, jakby przypomniawszy sobie, że zaniedbuje jednego ze swych gości, zwróciła się z rozmową do Konwaliusa.
Nareszcie po trzech czy czterech (w raju zegarków niéma) godzinach wizyty, Cypryan żegnał panią Warską, która, podając mu rękę, rzekła z uprzejmym uśmiechem:
— Spodziewam się, że pan zechcesz być częstym moim gościem.
Nazajutrz rano, lokaj przyniósł mu misternie złożony bilecik, z wonnego i cienkiego papieru. Serce mu uderzyło silnie, otworzył go szybko i przeczytał:
„Wczoraj zapomniałam panu powiedziéć, że w każdą Środę wieczorem, przyjmuję moich znajomych i przyjaciół. Dziś więc poprawiam to zapomnienie, prosząc, abyś pan chciał do ich liczby należéć, a powitam go zawsze u siebie z prawdziwą przyjemnością.” *Klotylda*.
Piérwszą myślą Cypryana, po przeczytaniu tego listu, było pytanie: jaki jest dzień dzisiejszy?
Był to Wtorek. A więc jutro, myślał młody człowiek i, przycisnąwszy do ust drobne pismo kobiece, zaczął chodzić po swoim pokoju i… marzyć.
Marzył Cypryan owém poranném świtaniem uczucia, przed którém wszystkie miłości przeszłe pierzchają, jak blade gwiazdy przed wschodzącém słońcem; marzył, a więc, według słów jakiegoś autora, który nazwał marzenie tyfusem ducha, duch jego pogrążył się w sny gorączkowe.
Marzenia! marzenia! jakżeście wy piękne gdy w głowie człowieka stajecie strojne w powaby upragnionych radości! Różana szata wtedy was owiéwa, ku niebu się wznosicie skrzydłami białemi, a tchnieniem waszém nadzieja i słodkich obietnic szept.
Marzenia! imię wasze kłamstwo! Zwodne rusałki, różane szaty swoje szybko zmieniacie w mętną parę i mgłę, z któréj na rozkochanego w was człowieka, spływają zamiast kwiatów — rozpacz i łzy.
Szczęśliwy stokroć i zaprawdę stokroć naiwny, kto na ziemi marzy o szczęściu; ale gdy mu to marzenie za rzeczywistość nazawsze bodaj ma starczyć, niech śpi, póki go macosza dłoń życia nie zbudzi.
Część II. Wrażenie i miłość
„Najstraszniejsze dla człowieka są sidła, które mu jego własne zastawia serce.”
(Wiktor Hugo: Pracownicy morza.)
I. Jodłowa
Rysunek, w albumie pani Klotyldy Warskiéj, nie przesadził piękności jéj cichéj litewskiéj wioski, owszem, nie odtworzył jéj całkiem. Bo można przenieść na papier, lub płótno kształty, zarysy, barwy, krajobrazy, ale któż zdoła ołówkiem, lub pęzlem, odtworzyć tę szeroką, różnostronną, a jednak logiczną i jednolitą harmonią szczegółów, które inne z rana, inne o zmroku, inne znowu przy gwiazd pochodniach, lub blasku księżyca, zalewają piękną okolicę smugami świateł i cieni, mnóztwem piękności drobnych, a jednak złączonych w jednę potężną całość? Któż zresztą ołówkiem lub pęzlem odtworzy uroczysty spokój pól szerokich, cichą rozmowę drzew w głębinach leśnych, albo łagodny, a jednak brzemienny żywotną siłą miliona istot gwar, który, lecąc od trawki do trawki, od owadka do owadka, od kwiatu do drzewa i od drzewa do obłoków, wznosi się z ziemi ku niebu, jak drżący hymn tryumfu i dziękczynienia? Te wszystkie cuda na wielkim obrazie świata, odmalować może jeden tylko pęzel i jeden malarz. Pęzlem tym jest natura, w kierowniczém i wszechpotężném ręku Boga.
Ta sama pocztowa szeroka droga, która przebiegała N., nie daléj, jak o lekką milę od miasteczka tego, zwracała się w wielki zakręt, aby ominąć dość wysoką górę. Na szczycie góry téj, śród ciemnych i wiecznie szumiących jodeł, szarzały krzyże i bielał marmur grobowego pomnika, a las, obrastający boki góry, łączył się z rozległym ogrodem jodłowskiego dworu.
Piękny był ten ogród powagą jodeł starych, grubych i wysokich, dawno, przed wiekami chyba, zasadzonych w szerokie aleje, łączących się w górze ciemno-zieloném, kolczastém, gęstém sklepieniem. Aleje te krzyżowały się ze sobą w różnych kierunkach; szerokie ciągnęły się prosto wytkniętą linią, węższe przerzynały je, skręcały na prawo i lewo, obiegały kwadraty, koła i gubiły się gdzieś wysoko w głębinach morza. Między temi wysokiemi ścianami jodłowych alei, na gładkich, rozległych przestrzeniach, zieleniały brzozowe gaiki, błyskając białą korą; odwieczne dęby rozłożystemi gałęźmi ocieniały grupy ławeczek i stoliczków; gdzieniegdzie śród aksamitnéj murawy, wązka, kręta ścieżka wiodła do jakiéjś cichéj, w głębi gaju ukrytéj altany, albo do stóp którego z posągów, stojących na oplecionych bluszczem podstawach. W samym środku ogrodu był staw obszerny i czysty; w głębi jego przeglądały się pochylone gałęzie jodeł, a powierzchnią muskało śnieżnemi skrzydły wspaniałe stado łabędzi. W całym ogrodzie, nie było ani jednego kwiatka i ani jednego takiego miejsca, któreby się zaśmiało do człowieka radośnie, promiennie. Ciemne jodły szeptały tam wiecznym szumem jakieś tajemnicze rozmowy, opowiadając sobie może podsłuchane radości i podpatrzone łzy tych, którzy tam u ich stóp przez długie lata ruszali się, cieszyli, boleli i… pomarli dawno. Nad stawem gromadami pływały w powietrzu jaskółki, rozlatując się w cienie gęstych brzozowych gajów, kędy jękiem płaczliwym witały i straszyły je sowy. Białe ławeczki i smukłe posągi w zmroku wieczornym, lub przy świetle księżyca, wydawały się błądzącemi po ogrodzie widmami, które zstąpiły z górnego cmentarza, a zdala od góry płynęły jęki i szumy lasu, jakby poselstwo, słane od sióstr szczęśliwych, do sióstr wygnanych, od jodeł dzikiéj natury, do jodeł ogrodu.
Wchodząc do ogrodu tego od strony góry, długo można było iść śród tych ciemnych, szumiących przestrzeni, pod sklepieniami jodeł i po miękkich kobiercach, otaczającéj brzozowe gaje murawy, nie widząc mieszkalnego domu, nie słysząc najlżejszych odgłosów, towarzyszącym zwykle ludzkim krzątaniom się i zachodom. Aż nagle, w końcu najszerszéj, przerzynającéj sam środek ogrodu, alei, odkrywała się obszerna przestrzeń, niczém już nieocieniona, lecz tylko w wielkie koło otoczona nizko ciętym szpalerem bzów i jaśminów i ścieląca się pod stopy jednopiętrowego białego i dużego domu. Pod dwiema jodłami, kończącemi aleję, jak stróże stały na wysokich piedestałach, dwa mistrzowską ręką urobione białe posągi, a od nich, w tysiącznych skrętach, wiły się wąziuchne, usypane jaskrawym żwirem dróżki, dokoła klombów, woniejących wytwornemi kwiatami, zbiegając się pod szerokim i długim, o dwóch marmurowych wschodach, gankiem domu. Na ganku tym, śród wielkich drzew pomarańczowych, mirtowych i cyprysowych, stały niedbale i bez symetryi ustawione kanapki, fotele i marmurowe stoliczki, a gdzieniegdzie z pomiędzy zieleni, wychylała się biała kamelia, lub różowa datura i wglądała w długie a wązkie, o starożytnym kształcie i lustrzanych szybach, okna domu.
Z drugiéj strony domu był dziedziniec obszerny, otoczony nizkiém żelazném ogrodzeniem i osadzony w wielkie półkole jodłami tak grubemi i staremi, jak te, które były w ogrodzie. Za bramą szeroka droga, wysadzona klonami i jarzębiną, wiodła do pocztowego gościńca, który, wychylając się z za góry, biegł z prawéj strony ogrodu tak blizko dworu, że turkot kół i odgłosy pocztowego dzwonka, wyraźnie dochodziły do wnętrza domu. Z lewéj strony, pod ścianą jodeł, stały murowane duże oficyny; od nich ku ogrodowi ciągnęły się szklane ściany cieplarni i ananasarni, a za niemi był drugi dziedziniec, otoczony gospodarskiemi budowlami, nad któremi królował szary, obszerny dom, zamieszkiwany zwykle przez rządców, lub dzierżawców Jodłowéj.
Pani Warska pochodziła z jednéj z najstarszych i z dawien dawna możnych rodzin téj prowincyi, i Jodłową odziedziczyła po dziadach, pradziadach. Tradycye miejscowe mówiły, że najmłodsza jodła jodłowskiego ogrodu, miała półtora wieku, a najstarsi ludzie w okolicy, ledwie pamiętali ów dzień, kiedy dziad pani Klotyldy, skończywszy budowanie stojącego obecnie domu, sprosił do siebie na festyn całą szlachtę z obrębu mil kilkudziesięciu, uiluminował ogród, kapelę sprowadził z Warszawy, a z piwnic wytoczył dla panów beczki tokaju, dla służby beczki miodu.
Gdyby jodły tamecznego ogrodu mówić umiały, mogły-by wiele ciekawych opowiedziéć rzeczy o pokoleniach, które z kolei u stóp ich żywot swój wiodły i kończyły. Zacząwszy choćby od dziada teraźniejszéj dziedziczki, opowiedziały-by, jak kasztelan jodłowski, w późnym wieku, doczekał się syna, dziedzica dóbr, imienia i ogólnéj estymy, jaką z dawien dawna cieszyła się jego rodzina. Radość ztąd była wielka, ale niestety krótka, bo oboje kasztelaństwo, nie doczekawszy dziesiątéj wiosny swego jedynaka, pomarli.
I opowiadały-by, gdyby mogły, stare jodły, jak potém młody kasztelanic wrócił z zamorskich krajów, w których się uczył, piękny, ognisty, odważny. Był on tak gwałtowny, że w przystępie gniewu strzelił raz do człowieka, a choć na szczęście chybiła drżąca od wewnętrznego wzburzenia ręka, toć ludzie długo zapomniéć nie mogli strasznego ognia, jakim w owéj chwili zapałały mu oczy i zapłonęła twarz cała. I był on tak namiętny, że młode kobiety nie mogły długo znieść jego spojrzenia, gdy patrzył na nie, jak żuzle palącemi oczyma. I był tak odważny, że największe niebezpieczeństwa go nie straszyły, nie zrażały najstraszniejsze przeciwności.
Lubił on na pół dzikim koniu uganiać się po polach i lasach, wtedy, gdy najgwałtowniejsze huczały burze, pioruny biły w szczyty odwiecznych drzew i wicher rozwiéwał mu nad czołem jego czarne, jak smoła, włosy. Lubił w samotnym ostępie sam-na-sam zmierzyć się z rozdrażnionym niedźwiedziem, albo pogrążyć się w falach bystréj i spienionéj rzeki, sięgając jéj głębi i po długiéj chwili wypływając na powierzchnią, z muszlą zdobytą na samém dnie wód.
Do kasztelanica zjeżdżali się liczni towarzysze i przyjaciele, młodzi i ogniści jak on. Wtedy nie tokaju już, ale szmpana płynęły potoki; w ścianach domu rozlegały się śpiewy rycerskie, miłośne i myśliwskie, a mimo ówczesnego zwyczaju, nigdy ani jeden nie roztworzył się stolik. Gdy raz któryś z gości napomknął o grze kartowéj, kasztelanic zsunął swoje czarne brwi i odrzekł:
— Ręka moja nie dotknie nigdy cudzych pieniędzy, a ze swojemi wolę uczynić to…
I łącząc czyn do słowa, wyjął z bogato rzeźbionéj szuflady garść złota i przez otwarte okno rzucił je ludziom, ścinającym murawę dziedzińca.
Gwarne te sceny nie często jednak powtarzały się w Jodłowéj, bo kasztelanic długie nieraz odbywał podróże, a i w domu zamykał się niekiedy samotnie, całe dni i wieczory zimowe przesiadując w sali, któréj ściany zawieszone były portretami jego przodków. Przed ogniem, trzaskającym na dużym staroświeckim kominie, z książką w ręku, siadywał on godziny całe, a oczy błądziły po rycerskich twarzach i postaciach pradziadów. Przy czerwonych błyskach płomieni, portrety zdawały się drżéć, strzelać oczyma i występować z ram. Z rąk kasztelanica wypadała wtedy książka, czoło jego zachodziło posępną chmurą i pierś wznosiła się ciężkiém westchnieniem. A im dłużéj wpatrywał się w portrety, tém głębszy żal, tém gwałtowniejsza rozpacz zdawała się go ogarniać; aż zrywał się, klaskał w dłonie na służbę i rozkazywał osiodłać czarnego sułtana, o białéj na łbie strzale, wsiadał na konia i o zmroku leciał przez pola, wichrami gnany, niby czarny duch niepokoju. I dopiéro, gdy nad głową jego zaszumiał las i zamigotały gwiazdy, zwalniał bieg konia.
Po takich fantastycznych wycieczkach wracał znowu do portretowéj sali i długo w noc służba słyszała jego równe kroki, ale nie widziała, jak, oświetlona gasnącym ogniem kominka, dumna postać jego zginała kolano przed rycerskiemi twarzami naddziadów.
Po kilku tygodniach takich rozmyślań i targań się niespokojnego ducha, zrywał się znów do lotu, opuszczał na długo Jodłową, i tylko echa z dalekich stron donosiły mieszkańcom jéj okolicy, jak gdzieś na świecie kasztelanic słynął ze swych szaleństw, z których jedne dotykały najwyższych szczytów bohaterstwa, inne podobne były do zbrodni. Jedne z tych szaleństw czyniły go sławnym Lovelasem stolic, inne jeszcze rycerskim Bayardem, broniącym niewinności i cnoty, albo rozrzutnym Epikurejczykiem, ścielącym różami posadzki swoich salonów i rzucającym złoto w żebrzące tłumy.
A wszystko razem stanowiło tło człowieka o namiętnościach gorących jak lawa wulkanu, o porywach szlachetnych, aż do poświęcenia i gwałtownych, ale nigdy nizkich lub brudnych. Rozważni ludzie, patrząc na niego i słysząc o nim, mawiali, iż był to piękny i szlachetny człowiek, miotany krwią płomienną i niespokojnym, szalonym duchem.
Raz z jednéj takiéj podróży, wrócił do Jodłowéj już nie sam jeden. Przyjechała z nim młoda i bardzo piękna kobieta, o białém jak śnieg licu, kruczych włosach i dużych, ciemnych, łagodnych oczach. Była to jego żona.
Zaklęty mocą piękności i anielskiéj dobroci młodéj dziewicy, na parę lat uspokoił się burzliwy duch kasztelanica. Latem, twarz Hanny, jak biała róża, zakwitła w mrocznych alejach ogrodu, gdy przechadzała się z mężem, z głową na jego ramieniu opartą; w zimie głos jéj srebrzysty rozlegał się łagodnie w portretowéj sali, gdy, przy świetle kominkowego ognia, czytała mu ulubione jego rycerskie epopeje a on w swéj dłoni pieścił wtedy i muskał jéj długie, czarne warkocze, któremi przez dziecięcą swawolą owijała mu, niby lśniącemi wężami, szyję, pierś i ramiona.
Ale po dwóch czy trzech latach, demon kasztelanica pognał go znowu z domowéj ustroni w świat gwaru i tłumów, a stare jodły widziały smukłą i bladą kobietę, samotnie przechadzającą się pod ich cieniem i z załamanemi rękoma stającą u stóp posągów, ze wzrokiem wpatrzonym w głębie wód, jakby w nich szczęście swoje stracone odnaleźć chciała.
Lecz nie wraca, nie wraca szczęście, gdy raz odczłowieka odleci! Nie odszukać go ani w błękicie niebios, ani w głębinach wód, a chyba tylko odtworzyć je można, skrwawione i męczeńskie, we własnéj piersi, w bezsamolubném, wielkiém jakiém uczuciu.
To téż ani błękit niebios, ani wód głębiny, ani szum lasów, w których dosłuchiwała się echa od swoich stepów rodzinnych, nie wróciły Hannie minionego szczęścia. Mąż jéj szalał znowu, porwany szatańskiemi potęgami krwi swojéj i ducha, wracał zaś do niéj niekiedy żałujący i czuły, ale chmurny i posępny, a nigdy nieuspokojony.
Lecz odtworzyła ona w saméj sobie smutne, ale piękne i bohaterskie, szczęście wewnętrzne. Tłem szczęścia tego były dwa uczucia: bezgraniczna litość dla wszystkiego co cierpiało i miłość macierzyńska. Hanna miała córkę; Klotylda urodziła się w rok po przybyciu jéj do Jodłowéj.
Wzrastało dziecię, nie znając prawie ojca, ale wzrok matki łzawo nieraz i trwożnie spoczywał na niém, bo twarz dziewczęcia była istnem jego portretem. Ludzie przesądni mawiali: będzie szczęśliwa, bo podobna do ojca; a matka drżała na te słowa i łzy połykała tajone, bo ona jedna tylko może na świecie wiedziała, jak wiecznie nieszczęśliwym, wiecznie miotanym i rozdartym na dwoje przez złe i dobre moce, był kasztelanic.
Oczy Klotyldy były, jak u ojca, wielkie, pałające, zmieniające barwę w miarę wzruszeń wewnętrznych; brwi jéj, jak jego, zginały się dumnie i energicznie regularnym zarysem; usta kształtne, wigotne, były namiętne. Uniesienia miewała te same, tę samę fantastyczność pomysłów, gwałtowność żalu lub radości, miłości czy gniewu, i tę samę brzydzącą się fałszem i wszelką nizkością prawość i dumę rycerską. Tylko z duszy Hanny przelała się w jéj serce wielka miłość dla biednych i cierpiących, i ujmująca słodycz obejścia się z otaczającymi, przed którą, im starsza była, tém więcéj ustępowały wybuchy gniewu, odziedziczone po ojcu.
Hanna troskliwie pielęgnowała w córce dobre zarody, a starała się tłumić popędy groźne. Wcześnie przyzwyczajała ją do dziękczynień i błogosławieństw ludzkich, dając jéj możność zasmakowania w zadowoleniu, płynącém z pełnienia dobrych czynów. Kwiatami i poezyą pragnęła zmiękczyć zbytnią energią, nauką ochłodzić ognistą wyobraźnią dziewczęcia, spokojem i słodką macierzyńską pieszczotą ukołysać ducha, który w dzieciństwie już zapowiadał burze przyszłości.
Trudne to było zadanie; może-by jednak moc macierzyńskiego serca zwyciężyła w łonie ukochanego dziecka złe, które w nie z krwią ojcowską spłynęło, ale niestety! Klotylda zaledwie dziesiąty rok kończyła, gdy jodły stare, smutnie wstrząsając ciemnemi szczyty, patrzyły na orszak pogrzebowy, towarzyszący trumnie Hanny. Cierpienia życia zbyt wielkim ciężarem przygniotły żonę kasztelanica; gasła ona stopniowo, powoli, i tak, jak żyła, słodka, cierpliwa, nie o sobie myśląca — skonała, martwiejącą ręką przyciskając do piersi głowę Klotyldy.
Wkrótce o jéj przejściu przez świat, o jéj pojawieniu się w Jodłowéj, świadczył tylko marmurowy, kędyś z Włoch sprowadzony pomnik, który nad jéj mogiłą stanął na górze, panując całéj okolicy i, niby anioł-stróż, bielą unosząc się śród jodeł ciemnych po-nad domem, mającym być kiedyś domem jéj córki.
Gdy złożono w ziemię martwe zwłoki pięknéj i anielskiéj Hanny, kasztelanic dumał nad jéj mogiłą długo, boleśnie. Co w owéj chwili działo się w sercu i w sumieniu jego, niewiadomo, bo nie zwykł był zwierzać się nikomu na świecie; ale gdy podniósł głowę, długo jakąś ciężką myślą schyloną, słudzy, modlący się na grobie swojéj pani, dojrzeli po raz piérwszy w oku dumnego i hartownego, jak stal, człowieka, drżącą na źrenicach łzę. Stoczyła się ta łza po męzkiém obliczu, a wzrok kasztelanica padł na córkę, która z rozognioną twarzą, z rozwianym włosem, drobnemi rękami obejmowała świéżą mogiłę. Kasztelanic pochwycił dziecię w gwałtowny uścisk i z niém razem ukląkł na grobie, szepcąc niezrozumiałe wyrazy, jakby zmarłéj coś przyrzekał, jakby ją o coś błagał.
Odtąd kasztelanic, nagłym zwrotem, zdarzającym się nieraz u ludzi namiętnych, pokochał córkę z całą gwałtownością swéj wulkanicznéj natury. Pysznił się szybko rozwijającą się bystrością jéj umysłu i wdziękami, wróżącemi wielką piękność; uczył ją sam śpiéwać, rysować, a domownicy dziwili się, widząc, jak nieugięty pan ich posłuszny był nieraz kapryśnéj woli dziecka, jak on, twardy i hartowny, miękko ją pieścił, bawiąc się warkoczami jéj ciemno-kasztanowatych włosów.
— Dziecię — mawiał jéj czasem — tyś niepodobna do matki; ona miała czarne włosy.
Na te słowa dziewczę nachmurzało białą twarzyczkę i wieszało się ojcu na szyję, pytając:
— Czy ty mnie bardzo kochasz, ojcze?
— Dziecko, życie-bym oddał za ciebie.
— I zrobisz wszystko, o co cię poproszę?
— Wszystko — odpowiedział kasztelanic, całując gładkie jak marmur czoło córki.
— Zrób ojcze tak — prosiła — aby matka moja powstała z tego zimnego, brzydkiego grobu, w który ją włożono, i niech potém przypłynie po nas z góry gwiazda złota i zabierze ją, ciebie, mnie i Jodłową całą tam pod błękitne niebo, gdzie nikt nie umiéra i nikomu za umarłymi nie tęskno.
Kasztelanic uśmiechał się, w oczach migotały mu smutne blaski, brał dziecię na kolana i mówił:
— Klotyldo, żądasz dwóch rzeczy, które stać się nie mogą: umarli nie wstają z grobów i gwiazdy nie zstępują nigdy na ziemię.
Wtedy pierś dziecka podnosiła się łkaniem gwałtowném.
— Czego płaczesz? — pytał ojciec.
— Chcę matki mojéj i gwiazdy — odpowiadała Klotylda.
Kasztelanic składał ją płaczącą na miękkich kobiercach, a sam, stojąc nad nią i patrząc na konwulsyjne podnoszenie się jéj piersi, mówił:
— Dziecię, ty nigdy szczęśliwe nie będziesz, bo masz moję naturę. Jam także przez życie całe z grobu wywoływał umarłą i goniłem za gwiazdą jakąś, przeczutą a niedościgniętą.
Wszyscy i wszystko wkoło Klotyldy korzyło się przed jéj wolą. Słudzy i domownicy myśli jéj w spojrzeniach czytać pragnęli, bo każda chmurka na czole dziecka wywoływała błyskawice gniewu w oczach pana Jodłowéj, a gniew ten straszny był wszystkim. Lecz posłuszeństwo dla Klotyldy nie trudne im było, po matce bowiem odziedziczyła ona nieskończoną dobroć dla podwładnych i niższych od siebie, a otaczający ją mawiali: Będzie tak dobra, jak nieboszczka pani.
Mimo całéj namiętnéj miłości dla swéj córki, kasztelanic nie mógł dłużéj pozostać w Jodłowéj. Zwyczaj, który mu przeszedł w naturę, wewnętrzny jakiś ogień trawiący, a może i wyższe jakieś cele gnały go w świat. Był możnym, rozumnym, energicznym, a głowa jego wrzała myślami i pierś płonęła pragnieniem, które się w Jodłowéj pomieścić nie mogły.
Klotylda kończyła lat czternaście, kiedy po raz piérwszy opuściła z ojcem Jodłową, a w rok potém wszystkie prawie europejskie dzienniki opisywały szczegóły strasznego w Medyolanie pojedynku między kasztelanicem i francuzkim markizem, pojedynku, w którym piérwszy z nich poległ.
W przeddzień walki, kasztelanic wskazał przyjacielowi rozpłakaną córkę i dodał:
— Jeżeli umrę, powierzam ci ją, Edwardzie. Odwieź ją do kraju, do Jodłowéj; niech się tam po mnie mogiłą matki pocieszy.
I wtedy tylko, gdy żegnał ukochane dziecię, głos mu zadrżał i po hardém czole przebiegła chmura głębokiéj boleści.
Po śmierci kasztelanica, Edward Warski, chorą z rozpaczy Klotyldę odwiózł do kraju i opiekował się nią, tak umiejętnie i zręcznie, iż, mimo niestosowności wieku, zapanował nad wyobraźnią i wrażliwą naturą dziecka i został wkrótce jéj mężem. Powiadano ogólnie, że towarzysz zabaw młodości kasztelanica mniéj był rozkochany w jego córce, niż w dobrach, które odziedziczyła. Bądź co bądź, po dwóch latach dość smutnego pożycia, rozstali się z sobą na wieki: śmierć, zabierając ze świata pana Warskiego, dała im rozwód.
Wtedy ośmnastoletnia wdowa ukazała się w Jodłowéj tylko dla urządzenia majątkowych spraw swoich, poczém wionęła w świat i, jak dawniéj o jéj ojcu, tak potém o niéj, do stron rodzinnych dochodziły wieści, na których odgłos, znający ją w dzieciństwie ludzie podnosili ramiona, mówiąc:
— Krew ojca przeszła w jéj żyły.
Ale wszyscy biedni z okolic Jodłowéj, włościanie, oficyaliści, starzy słudzy jéj rodziców, o których nie zapomniała śród szałów i zabaw nawet swoich, którymi opiekowała się i których obdarowywała, wszyscy ci ludzie mawiali:
— Serce matki w niéj się odrodziło.
Tymczasem dwór jodłowski, choć opuszczony przez dziedziczkę swoję, utrzymywany był wytwornie, z najwykwintniejszą starannością. Klotylda Warska dzierżawcę swego, pana Dembowskiego, poczciwego szlachcica, o zapaśnéj kieszeni, sumiastym, siwym wąsie i stentorowym głosie, zobowiązała kontraktem do najściślejszego dozorowania każdego zakątka dworu i zachowywania go w tak porządnym i pełnym smaku stanie, w jakim zostawił go jéj ojciec. Pan Dembowski, rzetelny i uczciwy do drobiazgowości, sumiennie spełniał polecenie dziedziczki; więc, lubo sama pani była w Paryżu, we Włoszech, czy w Warszawie, dwór jéj roił się mnóztwem lokajów, ogrodników, woźniców; w domu woskowane posadzki salonów jak szkło błyszczały, w ogrodzie i cieplarniach kwitły przepyszne kwiaty, a w stajniach rżały starannie karmione i doglądane wierzchowce i powozowe konie. Wydatkom tym wszystkim, podobnie jak znacznym potrzebom pani Warskiéj, wystarczała Jodłowa i kilka innych, należących do niéj, a sławnych urodzajnością, folwarków.
Na drugim dziedzińcu, oddzielonym od mieszkalnego domu i dworskich oficyn żelazném otoczeniem i nieprzejrzaną prawie ścianą jodeł, w szarym domu, przeznaczonym na mieszkanie dzierżawcy, schludnie było i porządnie, bo pan Dembowski lubił ład, a żona jego dobrą była gospodynią, ale skromnie i po szlachecku. W obszernych i wygodnych pokojach posadzki nie woskowane były, ale czerwono malowane; przed kanapami z jesionu stały stoły, pokryte siatkowemi serwetami domowéj roboty; w rogach bawialnego pokoju, na staroświeckich etażerkach, rozstawione były różnokształtne filiżanki z podejrzanéj porcelany, albo bukiety z włóczkowych, także domowéj roboty, kwiatów, chronione od pyłu szklanemi, wzdłuż i wszerz pękniętemi, kloszami. Na oknach, zamiast pomarańcz i kamelii, zdobiących dworski ganek, za firankami z białego muślinu, kwitły miesięczne różyczki, rezeda i pelargonia, a niekiedy tylko, wyniesiona z cieplarni, ukazywała się wonna datura, albo wspaniała hortensya, nielubiana przez samę panią Dembowską, bo mówiono, że kłótnią w dom wnosiła.
Pan Dembowski jednak, tak był skrupulatnie sumienny i uczciwy, że za daturę nawet i hortensyą gniewał się na córki, dowodząc, że nie powinny brać ich z cieplarni, boć przecie on kwiatów w Jodłowéj nie wziął w dzierżawę, a więc nie ma do nich prawa.
W tém-to szlacheckiém mieszkaniu, jednego z ostatnich dni kwietniowych, wielki panował rozruch. Pan Dembowski wszedł z rana do pokoju żony i córek z listem w ręku i rzekł:
— Pani Warska dziś wieczorem do Jodłowéj przyjedzie. Niech jéjmość z dziewczętami obejdzie ogród i dziedziniec, mosanie tego, i napędzi ogrodników, aby u nich wszystko było w należytym porządku. Reszta moja rzecz.
Po chwili stentorowy głos dzierżawcy brzmiał w stajniach i kuchni; furmani wyprowadzali konie, wierzchowce przepędzając na linach, powozowe pojąc i czyszcząc, a kucharze krzątali się tak, aż dym gęstemi kłębami buchał z kuchennych kominów. Pani Dembowska chodziła po wszystkich drogach i dróżkach ogrodu, patrząc, czy starannie wygracowane, a panienki, z pomocą małych ogrodniczków, układały do salonów bukiety i kosze z kwiatami, a oprócz tego, odświeżały własne sukienki i wstążeczki, aby módz przyzwoicie pokazać się przybywającéj dziedziczce, *światowéj*, jak mówiły, i eleganckiéj pani.
Gdy rozniosła się po dworze wieść o mającém za kilka godzin nastąpić przybyciu pani Warskiéj, nikt nie poczuł obawy, ani niezadowolenia. Począwszy od samego dzierżawcy i jego rodziny, aż do sług, należących do najniższych stopni w hierarchii domowéj, wszyscy mieli rozpromienione twarze i cieszyli się, że raz już przecie ujrzą w Jodłowéj śliczną i dobrą panią.
Najstarszy stangret pieszczotliwie splatał długą grzywę ulubionego jéj wierzchowca, Pegaza; ogrodnik całe dwie godziny wysilał swój smak i umysł na ustawienie wazonów, strojących ganek; kucharz łamał sobie głowę nad wynalezieniem nowego sposobu urządzenia pasztetu, a stary, siwy Ignacy, kamerdyner kasztelanica, za młodych jego jeszcze lat, przechadzał się po salonach, zdmuchywał pyłki ze stołów, po raz setny ocierał lustra i poprawiał symetryą rozstawionych wszędzie bukietów.
Gdy zmrok zapadać począł, pan Dembowski, w świąteczném ubraniu, zapalił fajeczkę i wyszedł na ganek swego mieszkania, a trzy jego jasnowłose córki, w niebieskich, wykrochmalonych perkalikach, zaczęły się przechadzać za jodłami i żelazném otoczeniem dworskiego dziedzińca, chcąc tego dnia jeszcze, choć przelotnie, choć wysiadającą z powozu, zobaczyć panią Klotyldę.
Zmrok zapadł już zupełny; stary sługa pozapalał w salonach lampy i kilkoramienne świeczniki, oświecił przedpokój i u stropu podjazdowego ganku zawiesił latarnie. Gdy spełnił tę ostatnią czynność, wszedł na ganek pan Dembowski.
— A cóż, Ignacy! — ozwał się grubym swoim basem — pani nie przyjeżdża, mosanie tego, co?
— Przyjedzie — odpowiedział stary — już kiedy napisała, że przyjedzie, to przyjedzie.
— Prawda, że ona bardzo akuratna, mosanie tego.
— Rychtyk, jak zegarek. Co w tém, to poszła po ojcu; już kiedy, bywało, co powié, to jak amen w pacierzu, choćby pioruny biły, tak musi być i koniec.
Z dala, łagodny wietrzyk wiosenny, przyniósł odgłos pocztowego dzwonka.
— Ot, jedzie! — zawołał Dembowski, i zaczął nasłuchiwać.
— Jedzie! — zawtórował sługa, i słuchał także.
Ale im bardziéj zbliżał się dzwonek, tém większy wyraz rozrzewnienia zalewał twarz starego Ignacego. Słuchał i mrugał oczyma, posłuchał jeszcze i zagryzł siwego wąsa. Dzwonek był tuż, tuż blizko bramy. Ignacy skrzywił się potężnie i wierzchem ręki pociągnął po zwilgotniałych oczach.
Dembowski patrzył na niego i zaśmiał się swoim rubasznym, głośnym śmiechem.
— A cóż to, mosanie tego! — zawołał — cebuli powąchałeś, Ignacy, że ci łzy płyną z oczu?
— Oj, nie cebuli powąchałem, ale stare czasy przypomniałem — odparł Ignacy. — Przecież to ja jéj ojca na ręku nosiłem i ją widziałem w kołysce, i trumnę nieboszczki pani, het tam, na górę niosłem. Ja jéj nigdy nie mogę widzieć bez łez; taka to już moja natura.
— A ja znów — odpowiedział dzierżawca — jak patrzę na panią Warską, to mi wszystkie uśmiechy z serca na usta lézą, mosanie tego. Taka śliczna! taka miła! Ej, Boże odpuść… nie dziwić się tym ludziskom, co to tam za nią, na wielkim świecie, łby tracą!
— Ej tracą, tracą! co tam tracą! — nierad z téj wzmianki, zamruczał Ignacy. — Czy to właśnie wierzyć ludzkim plotkom? Kto miał łeb, to go nie stracił, a kto miał tylko połowę, to i niewielka szkoda. Co to tracą! jak tracą! A żeby i tracili, czy to jéj wina? czy ona może im zabronić, czy co? Ot, piękna i dobra, jak anioł, i kwita!
Nadjeżdżający powóz przerwał gderanie Ignacego, który ujmował się za dobrą sławą swéj pani. W bramę wjeżdżała sześciokonna kareta i szybkim kłusem podjechała pod ganek. W mgnieniu oka Ignacy otwierał już drzwiczki powozu, a pan Dembowski, z barankową czapką w ręku, stał na piérwszym schodzie ganku.
Z powozu wysiadła pani Warska, w czarnéj sukni i kapeluszu z czarną koronkową zasłoną, a za nią wyskoczyła jéj ulubiona i nieodstępna sługa, Marylka.
Wysiadając, Klotylda uśmiechem i skinieniem głowy powitała Ignacego, potém, ujrzawszy dzierżawcę Jodłowéj, żywo postąpiła kilka kroków i, podając mu obie ręce, rzekła głosem, w którym dźwięczała serdeczna uprzejmość:
— Witam pana. Takem już zatęskniła do Jodłowéj i do państwa tu wszystkich, żem przyjechała nareszcie, i to na parę miesięcy.
Pan Dembowski poniósł do ust obie śliczne rączki, a ściskając je w swoich grubych i ciemnych dłoniach, zawołał:
— Witamy, witamy panią dobrodziejkę! ho, ho, ho! mosanie tego!
W miejscu, gdzie między oranżeryą i domem przerzedzały się nieco gałęzie jodłowe, z za nizkiego otoczenia wyglądały na dworski dziedziniec trzy jasnowłose, o rumianych policzkach, głowy, i śród zmroku błyskały błękitne perkaliki trzech córek pana Dembowskiego.
— Czy widzisz, czy widzisz ją? — szeptała najstarsza Elżunia, przechylając się na wszystkie strony, aby lepiéj ujrzéć panią Warską.
— Widzę, widzę! — odszepnęły dwie inne.
— Ależ suknia! — szepnęła średnia, Antosia.
— Aż szeleści, jak wiatr! — zauważyła najmłodsza, Magdzia.
— Patrz, patrz, jak pięknie idzie!
— Podała ojcu rękę.
— Nie, obiedwie.
— Słyszysz, słyszysz, coś mówi!
— Ot teraz światełko od latarni na twarz jéj padło. A, że piękna, to piękna!
— Jeszcze piękniejsza, niż była w przeszłym roku.
— Ach, ten ojciec, zasłonił ją!
— O, znowu podaje ojcu rękę.
— Ot i poszła!…
— Szkoda!
— Jutro ją pewnie zobaczymy.
— W przeszłym roku była u nas, zdaje się, trzy razy.
— Nie, dwa i to zawsze na chwilkę, bo pamiętasz, że mama zaraz po jéj wyjeździe wyjechała z Magdzią na całe lato do ciotki Lipowskiéj.
Rozmawiając w ten sposób, dziewczęta odeszły od ogrodzenia dworskiego dziedzińca i zaczęły przechadzać się przed gankiem swego mieszkania, wkoło dużego klombu z różanych i bzowych krzewów.
— Dziwna rzecz — ozwała się Magdzia — czemu pani Warska ciągle nie mieszka w Jodłowéj? Tu tak pięknie! Mój Boże, gdybym ja miała taką Jodłową, nigdy-bym jéj nie opuszczała.
— Ej, co ty wiész! — odpowiedziała Elżusia — czyś ty kiedy widziała wielki świat? Ja, jak byłam dwa miesiące w Wilnie, u ciotki Kaczyńskiéj, to widziałam z daleka, jak tam panowie pięknie kłaniają się i mówią, a panie zawsze w aksamitach i atłasach, ciągle tańczą, jeżdżą z wizytami, słuchają muzyki, albo patrzą na teatr i cóż dziwnego, że pani Warska, taka piękna, taka bogata, woli żyć na tym wielkim świecie, niż w Jodłowéj.
— I cóż tam jéj tak bardzo miłego daje ten wielki świat? — zarzuciła znów Magdzia.
— Bawi się dobrze i basta! — zadecydowała Antosia.
— Et, mnie bo się zdaje, że człowiek nie na to stworzony, żeby się bawił — szepnęła Magdzia.
— I cóż-byś ty robiła, gdybyś była bogatą? — szepnęła Elżusia.
— O, nie powiem, nie powiem! — ze śmiechem zawołała Magdzia.
— Czemu nie powiész?
— Powiedz ty wprzódy, Elżusiu.
— Jabym bawiła się, jak pani Warska.
— A ty, Antosiu?
— Jabym jednę część majątku oddała rodzicom i wam, drugą ubogim, a za trzecią nakupiła-bym sobie tyle czekoladowych cukierków, żeby mi na całe życie wystarczyło.
— Ha, ha, ha! — zaśmiały się siostry.
— A ja anibym się bawiła, anibym czekolady nie nakupiła — rzekła Magdzia.
— A cóżbyś zrobiła?
— Nie powiem, bo będziecie się śmiały.
— Nie będziemy, tylko powiedz, powiedz!
— No, to już powiem, nie śmiejcie się ze mnie. Oddała-bym wszystko panu Lucyanowi.
— Panu Dolewskiemu? — zawołały siostry — a tobież, Magdziu, zkąd on do głowy przyszedł?
— Ot, tak! ni ztąd, ni z owąd — odparło dziewczę — może od téj gwiazdki, co nad naszym domem świeci, może od téj jodły, co nad nami szumi. Alboż to on piérwszy raz przyszedł mi do głowy?
— Ej, Magdziu, Magdziu! — pogroziła starsza siostra.
— No i cóż w tém złego?
— Już to ja dawno spostrzegłam, że ty się zakochałaś w panu Lucyanie.
— Ej, zakochałam, to nie; ale on taki dobry! — odrzekła Magdzia, cała płonąc rumieńcem.
— To prawda, a jakie ma piękne oczy! — zawtórowała Antosia.
— Tak, ale czyż to on patrzy na nas? — zauważyła Elżusia.
— Alboż to koniecznie trzeba, żeby zaraz i patrzył — zarzuciła najmłodsza. — Wiadomo, że my jesteśmy biedne wiejskie dziewczęta, w domu wychowane, że nic nie umiemy, nic nie znamy. O czém-że on będzie z nami mówił i dlaczego miał-by się nami zajmować, kiedy jemu czego innego trzeba? Ale zawsze można przyznać, że takiego dobrego i miłego człowieka, jak on, chyba niéma na świecie.
— Ach, wiecie, co mi przychodzi do głowy? — zawołała Elżusia — jak on pozna panią Warską i pani Warska jego…
— To i cóż będzie?
— To się pewno pokochają.
— A może… — bardzo cicho szepnęła Magdzia.
— A to-by szkoda było pana Lucyana — rzekła Antosia.
— A toż czemu? owszem, śliczna-by z nich dwojga była para.
— Ej, albo-by to pani Warska wyszła za niego? — rozumowała daléj Antosia. — Prawda, że jest piękny, dobry i rozumny, ale biedny, i to tylko ma, co zapracuje, a ona bogata i mówią ludzie…
— Cóż tam ludzie mówią?
— Że okrutna z niéj bałamutka.
— A mnie się zdaje — rzekła Magdzia — że choć pani Warska i bogata, i, jak mówią, bałamutka, dlatego pana Lucyana pokochać może.
— A cóż-byś ty na to powiedziała, Magdziu? — figlarnie spytały siostry.
Magdzia milczała przez chwilę, aż odrzekła:
— Jeżeli-by pan Lucyan był przez to szczęśliwy, poszła-bym piechotą do Ostréj Bramy, podziękować Matce Bozkiéj.
— Panienki! panienki! proszę na kolacyą! — zawołała służąca, z fartuchem u pasa i w chustce na głowie, niosąca przez dziedziniec z kuchni ku gankowi wielką salaterkę, z któréj rozchodził się zapach zawijanych zrazów.
Panienki szybko pobiegły ku domowi, bo wiedziały, że ojciec nie lubił czekać, i gdy mu się to kiedy zdarzyło, gdérał straszliwie.
Zaledwie weszły do jadalnego pokoju, w którym, koło nakrytego i jedną świécą oświetlonego stołu, stały proste, czerwono malowane krzesła, z innych drzwi wszedł pan Dembowski.
— Cicho, dziewczęta! — rzekł — matka niezdrowa, położyła się.
— A co to mamie? — zawołała Magdzia, biegnąc już ku drzwiom pokoju matki.
— Nie idź tam, mosanie tego, może zasnęła. Przeziębiła się widać i dostała bólu głowy i dreszczów.
— Już to mama od kilku dni nie jest zdrowa — zauważyła Antosia.
I posmutniałe nieco dziewczęta zasiadły z ojcem do wieczerzy; niemniéj jednak z wiejskim i młodym apetytem zmiatały z półmisków i salaterek zrazy zawijane i kaszę gryczaną ze szwedami.
Kilka chwil przedtém pani Warska, po chwilowéj rozmowie na ganku z dzierżawcą swoich dóbr, powiedziała mu grzeczne: do jutra! i wbiegła do oświetlonego wnętrza swego domu.
Wnętrze to odpowiadało wytwornością i smakiem zewnętrznéj stronie jodłowskiego dworu. Piękna dziedziczka z dużych, ozdobnych sieni, weszła do obszernéj sali jadalnéj, któréj kilka okien wychodziło na dziedziniec. Między temi oknami, w wązkich złoconych ramach, powprawiane były w ścianę lustra od sufitu do posadzki; przeciwną ścianę całkiem prawie okrywały portrety przodków pani Warskiéj. U okien nie było firanek ani kwiatów, lecz tylko pod każdém z nich, na marmurowych podstawach, widać było wielkie etruskie wazony, albo posągi, niosące na głowach kosze owoców, a w rękach czary i wieńce. W środku sali stał starożytny stół, rzeźbiony z orzecha, a wkoło niego również staroświeckie i rzeźbione, o wysokich poręczach, krzesła. Posadzka cała pokryta była kobiercem o arabeskach ciemnych barw, a między portretami otwierało się dwoje wązkich a wysokich, jak okna, i także bogato rzeźbionych, drzwi.
Drzwi te prowadziły do dwóch salonów. Piérwszy z nich duży, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zastawiony był sprzętami, pamiętającymi kasztelańskie czasy. Stały tam kanapy i fotele à la Louis XV, białe, z wyzłacanemi brzegami, obite ponsowym aksamitem, o złotych, szerokich frenzlach; stoliki marmurowe, na których barwiły się mozaikowane rajskie ptaki i bukiety; u okien wielkie bronzowe jastrzębie w dziobach utrzymywały ponsowe aksamitne firanki, zdobne złotą frenzlą; na ścianach wisiało kilka obrazów, o ciemném tle i szerokich, złoconych ramach. Posadzka bez kobierców, poprzerzynana czarnemi dębowemi kwiatami, lśniła się jak szkło; u sufitu wisiał wielki pająk, drżąc kryształowemi ozdobami.
Drugi salon mniejszy był i całkiem już nowożytny. Zdobiły go miękkie kozetki i głębokie, paliowym atłasem pokryte, fotele, konsole marmurowe ze zwierciadłami i pięknym zegarem, lekkie atłasowe firanki u okien i drzwi, i wielkie, kunsztownie wyrabiane kosze, pełne kwitnących krzewów.
Z tego drugiego salonu jedne drzwi prowadziły do biblioteki, w któréj parę tysięcy tomów poustawiano w rzeźbionych i oszklonych szafach; drugie wiodły do niewielkiego pokoju, o szerokich szklanych drzwiach, wychodzących na ganek do ogrodu. Pokój ten urządzony został przez samę już panią Warską i był ulubioném jéj miejscem w Jodłowéj, a kto wchodził doń, mógł sądzić, że magiczną siłą jakąś na daleki Wschód został przeniesiony.
Ściany pokoju tego były całkiem okryte grubą, ułożoną w szerokie fałdy, materyą wschodnią, wyrabianą w barwne arabeski i koła; fałdy te pokrywały i sufit, tworząc rodzaj okrągłego sklepienia i schodząc się w wielką różę, od któréj spuszczała się szafirowa lampa. Wkoło ścian biegły bardzo nizkie otomanki, okryte wschodniemi kobiercami i poduszkami; na posadzce leżał podobnyż kobierzec; w dwóch rogach pokoju stały sięgające sufitu zwierciadła; w dwóch innych w spiralne kolumny ustawione były wazony z kwiatami, a z po-za ich gałęzi wychylały się szafirowe także lampy. Materya, pokrywająca sufit i ściany, tworzyła zarazem zamknięte portyery u dwojga drzwi, z których jedne prowadziły do mniejszego salonu, inne do sypialni pani Warskiéj.
Jak wschodni gabinet grubą wschodnią materyą, tak sypialnia ta ściany i sufit pokryte miała fałdami białego, przezroczystego muślinu. Między niemi stały kanapki, fotele, łóżko, małe biurko z przyborami do pisania, toaleta z ogromném zwierciadłem i nizkie, kołyszące się krzesła. Na marmurowym kominku widać było zegar alabastrowy i takąż lampę, a naprzeciw łóżka, pół-ukryta w fałdach draperyi, wisiała wyborna kopia Madonny Syxtyńskiéj.
Klotylda szybko przeszła przez salę jadalną i dwa oświetlone salony i zatrzymała się we wschodnim gabinecie, u którego stropu paliła się szafirowa lampa. Zdjęła kapelusz i okrycie, oddała je Marylce i, zbliżywszy się do zwierciadła, wyjęła z włosów utrzymujący je grzebień. Strumień długich, grubych warkoczy opłynął jéj ramiona i stan.
We drzwiach, w pełnéj uszanowania postawie, stał Ignacy.
— Czy jaśnie wielmożna pani każe podać sobie wieczerzę? — zapytał.
— Dziękuję ci, Ignacy — rzekła, zsuwając z czoła opadające włosy — będę tylko piła herbatę. Marylka mi ją poda.
Stary kamerdyner skłonił się i miał wyjść.
— Pogaś światła w salonach — rzekła, podchodząc doń, Klotylda — widziałam już, że wszystko jest w porządku i wybornie utrzymane, i dziękuję ci za to, mój poczciwy.
Ignacy z jedną ręką podniesioną w górę, dla podtrzymania portyery, stanął jak wryty na te słowa; na twarzy jego znowu zagrało rozczulenie. Stał i patrzył na nią przez chwilę, aż wreszcie wyjąknął:
— Chwała Bogu, że jaśnie wielmożna pani przyjechała już do nas.
Klotylda zbliżyła się i drobną rękę położyła na jego ramieniu.
— Tracisz widzę pamięć, mój stary — rzekła z uśmiechem — zapomniałeś, że nie lubię, kiedy poczciwy sługa mego ojca i dziada nazywa mnie jaśnie wielmożną panią.
Było to zbyt wiele dla serca starego kasztelańskiego sługi; obu dłońmi pochwycił rękę Klotyldy i podniósł ją do ust.
— Moja droga, dobra pani! — wyszeptał.
— A jakże tam ma się żona twoja? — spytała Klotylda — a wnuczka twoja, Franusia, która w przeszłym roku za mojéj tu bytności za mąż wyszła, czy zdrowa i szczęśliwa?
— Żonisko zdrowe, ale biedna Franusia…
— No cóż?
— Mąż jéj, który, jeśli pani pamięta, był leśnikiem u pana M., stracił miejsce i teraz w biédzie oboje, a już i dziecko jest.
— O, toś ty już pradziadunio — zaśmiała się Klotylda. — A za cóż mąż Franusi stracił miejsce? czy pije może, albo niepoczciwie służy?
— Oj nie, pani! trzeźwy to i poczciwy człowiek, tylko, że go sobie rządzca pana M. nie spodobał.
— No, kiedy tak, to zaradzimy temu i znajdziemy mu lepsze jeszcze miejsce, niż to, które utracił. A dziecko ich czy już ochrzczone?
— Nie jeszcze. Urodziło się przed tygodniem.
— A przyjmiecie mnie za matkę chrzestną?
Tu Ignacy znowu poniósł do ust rączkę swojéj pani.
— A teraz — rzekła ona — idź spać, mój poczciwy stary; musiałeś się dość namęczyć, przygotowując wszystko na moje przyjęcie. Już tu przy herbacie Marylka mi posłuży.
Skinęła z uśmiechem głową i odeszła, a Ignacy zniknął za opuszczoną portyerą.
W jadalnéj sali spotkało go dwóch nowoprzyjętych na służbę lokajów.
— Cóż tam pani? — spytali kamerdynera — w dobrym humorze przyjechała, co?
— Niech ją Bóg błogosławi! — odpowiedział stary, któremu się w oczach łzy kręciły — to anioł!
W godzinę potém, Marylka wynosiła ze wschodniego gabinetu srebrny przybór, z którego pani jéj piła herbatę, i zapalała w sypialni alabastrową lampę.
— Idź spać — rzekła do niéj Klotylda — rozbiorę się i położę sama.
Po odejściu Marylki, powstała z otomanki, na któréj leżała, zbliżyła się ku drzwiom od ogrodu, otworzyła je i wyszła na ganek.
Noc była gwieździsta, ciepła i cicha, bardzo, wszystko już spało w Jodłowéj. Łagodne tchnienie, połączone z wonią kwitnących po klombach kwiatów, owiało Klotyldę, niby pocałunkiem powitania; nad głowami posągów zaszumiały jodły, a między zielenią myrtu i cyprysu błyskały białe wazonowe róże i kamelie.
Klotylda stała przez chwilę, zapatrzona w ciemne, gwieździste sklepienie nieba, którego szczyty jodeł dotykać się zdawały, w posągi, w kwiaty… odetchnęła szeroko, obie ręce przycisnęła do piersi i rzekła:
— Jak tu pięknie! jak wonno! jak cicho!
Oparła głowę o gałęź i stała w milczeniu. W myślach jéj przesuwać się musiały różne obrazy, bo po chwili szybkim ruchem wyciągnęła obie złożone ręce i szepnęła:
— Ojcze mój! matko moja! wyście tu żyli!
I zatopiona we wspomnieniach i rozmyślaniach, jakiemi ją owiała Jodłowa, weszła do gabinetu, stanęła przed zwierciadłem i machinalnie zaczęła rozplatać swoje warkocze.
Po chwili uśmiech zaigrał na jéj ustach; obejrzała się i rzekła do siebie:
— Ciekawam, jak się *jemu* spodoba Jodłowa!?
Rozplatała, splatała swoje włosy i owijała niemi głowę, jak we wschodni turban, a potém przeszła do swéj sypialni.
Alabastrowa lampa łagodnie oświecała wytworny ten pokój, zegar odzywał się z cicha, jednostajnemi tętnami, a między fałdami muślinu, rozświetlona padającym na nią promieniem lampy, jaśniała twarz Madonny.
Ku niéj skierowała się Klotylda, uklękła, złożyła ręce na piersiach i wzrok utkwiła w obrazie. Powoli wzrok ten łzą zachodził, pierś się podniosiła wzruszeniem, a usta roztwierały cichym, niedosłyszalnym szeptem modlitwy.
— Przed Tobą, o Maryo! modliła się matka moja przeczysta, do Ciebie ja, grzesznica, myśl moję posyłam. Z burz mego życia nietkniętą i ciepłą wyniosłam wiarę w Ciebie, o niepokalana! Teraz lepsza i czystsza, niż kiedy, klękam przed Tobą, niech przyszłość moja przeszłość odkupi. A Ty, Maryo, pomagaj biednemu sercu mojemu, aby w spokoju i miłości spocząć już mogło!…
W kilka chwil potém, zupełna cisza panowała w sypialni. Białe światło opromieniało ciągle twarz Madonny i drżący promień rzucało na uśpioną między fałdami muślinu Klotyldę. Owiał ją snać spokój Jodłowéj, bo spała cicho, jak dziecię, głowa jéj, strojna w koronę z warkoczy, spoczywała na białéj obnażonéj ręce, pierś lekkim oddechem podnosiła się spokojnie.
Zegar metalicznym dźwiękiem oznajmił północ, Klotylda poruszyła się, a uśpione i wpół otwarte jéj usta cichém pytaniem wymówiły wyraz: przyszłość?
W téj saméj chwili zagasła na kominku paląca się lampa, ciemność zupełna ogarnęła pokój, a w dali, z głębi jakiéjś staréj jodły, płaczliwie zajęczała złowróżbna sowa.
II. Byłażby to ta sama?
Nazajutrz po przybyciu pani Warskiéj do Jodłowéj, w mieszkaniu dzierżawcy Dembowskiego panował ten smutny ruch i zachód, który znamionuje zwykłe wejście do domu nieproszonego gościa — choroby. Pani Dembowska leżała w silnéj gorączce, a zapłakane jéj córki, zapomniawszy już o tak zajmującém je wczoraj przybyciu dziedziczki i o swoich świeżych niebieskich sukienkach, krzątały się na palcach około choréj matki i szeptały z sobą pocichu, znosząc jéj do łóżka słoiczki i buteleczki z domowemi lekami.
Magdzia wybiegała często na ganek i, ręką zasłaniając wzrok od słonecznego światła, patrzyła w stronę szerokiéj drogi, wiodącéj z N., a gdy ją pustą ujrzała, wzdychała, ocierała łzy ponsową na szyi zawiązaną chusteczką i, wróciwszy do pokoju, szeptała siostrom:
— Jeszcze nie widać doktora.
A w domu dziedziczki cicho było i spokojnie. Od dziedzińca smugi słonecznych promieni przez okna płynęły na lśniące posadzki salonów, od ogrodu, przez drzwi otwarte, wiała do wschodniego gabinetu woń wiosennych kwiatów.
Około południa do gabinetu tego weszła z ogrodu pani Warska. Ubrana była w biały kaszmirowy szlafroczek, przewiązany w pasie grubym sznurem z niebieskiego jedwabiu, i takiż sznur w misternych skrętach zdobił jéj głowę, niby wąż opasując warkocze i wijąc się między włosami. Wbiegła do gabinetu, śpiewając aryą z Rigoletta: la donna e mobile; rękawiczki i parasolkę rzuciła na otomankę, a sama usiadła na taborecie przy drzwiach otwartych, wpatrując się w śnieżny i drżący rosą kielich narcyzu zerwanego w ogrodzie.
Uchyliła się portyera i we drzwiach stanął Ignacy.
— Co powiész, mój stary? — żartobliwie spytała, zwracając się ku niemu, Klotylda.
— Pan Dembowski pyta, czy może panią widziéć?
— Proś, proś, niech wejdzie tutaj.
Po chwili w przyległym salonie dały się słyszéć ciężkie kroki i niebawem ogromna statura szlachcica pojawiła się na tle wschodniéj draperyi gabinetu.
— Dzień dobry panu — rzekła Klotylda, powstając nieco i podając mu rękę, — niech pan siada. — I wskazała mu taboret naprzeciw swego.
Dembowski pocałował rękę pięknéj dziedziczki i usiadł tak lekko, aż taboret jęknął; ale nie zaśmiał się swojém serdeczném ha, ha, ha! tylko przygryzał siwego wąsa i dwie zmarszczki zrysowały jego zwykle rozpogodzone, otwarte czoło.
— Przyszedłem — rzekł usiadłszy, zdać pani dobrodziejce sprawę ze stanu gospodarstwa w Jodłowéj i zasięgnąć jéj zdania, a raczéj zezwolenia, co do pewnych zmian, jakie uczynić myślę.
Cały ten okres wypowiedział, nie wtrąciwszy ani razu „mosanie tego”, co było u niego oznaką niezmiernego zakłopotania czy zmartwienia.
— Wiem, panie Dembowski — uprzejmie odpowiedziała Klotylda, — że Jodłowa nie może być w lepszych ręku jak w pańskich i że wszystko, coś pan uczynił lub uczynić zamierzasz, musi być dobre. Wszakże nie uchylam się od osobistego wejrzenia w stan mego majątku, tylko odkładam to na potém. Za kilka dni przejrzymy z panem wszystko i wspólnie się naradzimy; dziś mam kilka korespondencyi do napisania i czuję się nieco zmęczona podróżą.
— Jeżeli tak — rzekł, powstając Dembowski, — wielką i mnie robi pani łaskę tą zwłoką, bo, Bogiem a prawdą mówiąc, przyszedłem dziś z mojém sprawozdaniem tylko przez poczucie obowiązku, ale, mosanie tego, łeb mam dziś czém inném zajęty.
I energicznie uderzył się dłonią w czoło.
— Cóż to? czy nie zmartwienie jakie? — życzliwie spytała Klotylda.
— Zmartwienie, zmartwienie, pani dobrodziejko! Żonisko mi się rozchorowało, mosanie tego, ni ztąd, ni z owąd, a nim doktor przyjedzie, Bóg wié, co się stać może.
Łzy zakręciły się w oczach starego szlachcia i chciał pożegnać dziedziczkę.
— A czy daleko mieszka doktor? — spytała ona.
— Dobrą milę ztąd, w N.
— Posłałeś pan po niego?
— Od kilku godzin, mosanie tego, ale widać go w domu nie znaleźli.
— A to nim doktor przyjedzie, ja pójdę chorą zobaczyć i może tymczasem poradzę cokolwiek, aby jéj ulgę przynieść. Idę z panem.
Mówiąc to, szybko włożyła rękawiczki, wzięła parasolkę i po chwili była z dzierżawcą na dziedzińcu.
— Bo to, widzisz pan — mówiła idąc, — gdym mieszkała w wielkich miastach, nieraz godziny całe rozmawiałam o medycynie z uczonymi doktorami i czytałam téż trochę książek, traktujących tę naukę; dla tego zdarza mi się niekiedy, w nagłéj potrzebie, tymczasową przynajmniéj dać radę choremu.
— Jakto, i pani dobrodziejka nad takiemi rzeczami łamała sobie głowę? — spytał Dembowski z pewném niedowierzaniem, spoglądając na piękną główkę, strojną w warkocze i sznur błękitny.
— A dla czegóż-by nie? — odparła Klotylda. — Przecież choć małą wiedzą w tym względzie można czasem komuś pomódz. Nie jest to zresztą nic nadzwyczajnego, bo są kraje na świecie, w których kobiety wiele się uczą i zostają naprzykład doktorami, profesorami i t. d., tak dobrze, jak mężczyźni. A i mnie bardzo często przychodziła myśl i ochota oddać się wyłącznie jakiemu naukowemu zawodowi, tylko, niestety! zawsze mi zabrakło wytrwania.
Dembowski uszom swoim nie wierzył; kobieta-doktor nie mogła się pomieścić w jego głowie.
— A to, Panie odpuść, piękni tam doktorowie: baby! — pomyślał, i dodał głośno:
— I nacóż-by to się zdało pani dobrodziejce, za pozwoleniem, mosanie tego?
— Na co? — odparłą Klotylda. — O! panie Dembowski, szczęśliwy każdy, czy to mężczyzna, czy kobieta, kto serce i umysł swój zajmie poważnemi rzeczami, nauką, pracą; bo przez to wiele dobrego innym zdziałać może i sam nierównie lepszym się staje.
W téj chwili weszli oboje do szarego domu dzierżawcy.
W bawialnym pokoju trzy panny Dembowskie, zarumienione i nieśmiałe, spotkały dziedziczkę Jodłowéj, którą nadchodzącą ujrzały przez okno.
— Dzień dobry paniom — rzekła uprzejmie Klotylda, ujmując je z kolei za ręce. — W przeszłym roku widziałyśmy się parę razy, ale króciutko; spodziewam się, że tego lata częściéj widywać się będziemy. Z góry wpraszam się do waszych młodziutkich serduszek i sama już kocham was, jako córki najzacniejszego ojca.
Elżusia i Antosia ze spuszczonemi oczyma oddały Klotyldzie nieśmiały uścisk ręki; jedna tylko Magdzia z zachwytem wpatrzyła się w jéj twarz, poczém schyliła się nagle i gorąco ucałowała jéj rękę. Klotylda podniosła jasnowłosą główkę dziewczęcia i na ustach jéj złożyła serdeczny pocałunek.
— Zaprowadźcie mnie do swojéj mamy — rzekła po chwili — nim doktor przyjedzie, może ja jéj co pomogę.
Dziewczęta zdziwione spojrzały po sobie, a piérwsza Magdzia wskazała drzwi sypialnego pokoju matki.
Klotylda stanęła przed łóżkiem Dembowskiéj, która w gorączce nie poznawała nikogo. Twarz bogatéj i świetnéj pani wyrażała w téj chwili serdeczne spółczucie i powagę. Ujęła rozpaloną rękę choréj, położyła dłoń na jéj czole i przez chwilę stała tak, pogrążona w głębokim namyśle. Potém zwróciła się do Magdzi i rzekła z cicha:
— Niech pani każe przynieść lodu; matce pani trzeba lód do głowy przykładać, inaczéj zapalenie rozwinie się szybko, nim doktor przyjedzie.
Magdzia wybiegła. Klotylda znowu zamyśliła się nad chorą, a Elżunia i Antosia szeptały między sobą:
— Jaka ona piękna!
— Jaka dobra, serdeczna!
— Czy ona się zna na doktorstwie?
— Zapewne, musi być bardzo rozumna.
Dembowski wysunął się pocichu z pokoju. Przyniesiono lód i córki podeszły do łóżka.
— Już ja to sama zrobię — rzekła Klotylda, — a do pomocy biorę tylko Magdzią. Wszakże tak ci na imię, miłę dziecię?
— Tak, proszę pani — odpowiedziała dziewczyna, podnosząc znowu z zachwytem do ust rękę pani Warskiéj.
Klotylda uklękła przy łóżku choréj i z pomocą Magdzi zaczęła przykładać lód do jéj głowy.
Dobra godzina tak minęła, gdy pod gankiem dał się słyszéć turkot kół i otworzyły się drzwi sypialnego pokoju.
Magdzia pokraśniała, a Klotylda zwróciła głowę ku drzwiom, w których pojawił się Lucyan Dolewski.
Wzrok młodego doktora padł najprzód na klęczącą u łóżka choréj i twarzą zwróconą ku niemu kobietę w bieli. Wązki promień słońca, przekradając się z za rolety zasłaniającéj okno, wyraźnie rozświecał na mroczném tle pokoju jéj strojną i piękną głowę.
Lucyan zatrzymał się u drzwi przez krótką chwilę i patrzył; nie znał on kobiety, którą ujrzał niespodzianie, nie wiedział kto ona, a jednak był pewny, że gdzieś, kiedyś ją widział. Twarzą jéj wywołana, stanęła w mgnieniu oka przed wyobraźnią jego ciemna głąb’ kościelnéj kaplicy i o biały filar oparta, zgięta boleścią, postać kobiety. „Byłaż-by to ta sama?” pomyślał i przypomniał sobie jeszcze, że tę samę twarz, tę samę postać kobiecą widział raz już w przeszłości… w jakimś pięknym, gorącym śnie…
Na widok wchodzącego doktora, Klotylda powstała i odeszła z Magdzią ku oknu, a pan Dembowski zbliżył się z Lucyanem do łóżka.
Lucyan badał przez chwilę chorą, a w końcu rzekł do Dembowskiego:
— Choroba nie rozwinęła się jeszcze zupełnie; mam nadzieję, że będziemy mogli zapobiedz złemu jéj kierunkowi. Ale — dodał — któż to z państwa tak trafnie zastępował mię dotąd przy choréj? Podziwiać należy niekiedy dobre przeczucie, bo przykładanie lodu do głowy niezmiernie tu było potrzebne i o wiele wstrzymało postęp choroby.
Dembowski rozjaśnił czoło i za całą opopowiedź pocałował w rękę Klotyldę.
Klotylda patrzyła ciągle na doktora, z wyrazem, który oznaczał lekkie podziwienie; zdawało się, jakby przypominała sobie także, gdzie i kiedy go widziała.
— Ja to — ozwała się w końcu, widząc, że doktor ze zdziwieniem patrzy na oznakę milczącéj wdzięczności Dembowskiego — ja to odważyłam się w nieobecności pana udzielić rady, któréj pomyślne skutki widziałam wiele razy.
Lucyan skłonił się lekko i całą uwagę swą zwrócił na chorą, obok któréj usiadł, a Klotylda z Magdzią wyszły do bawialnego pokoju i, chodząc, rozmawiały ze sobą. Prostota w obejściu się i serdeczność świetnéj pani Warskiéj tak ośmieliły wiejską dziewczynę, iż z całą naiwnością i szczerotą oddała się sympatyi, jaką poczuła do dziedziczki Jodłowéj i, trzymając jéj rękę, opowiadała o swoich zatrudnieniach, sposobie życia, sielskich przyjemnościach i t. d.
— Jak się nazywa doktor, który leczy twoję mamę? — spytała Klotylda.
— Pan Lucyan Dolewski — odpowiedziała Magdusia, a świeża, choć opalona jéj twarzyczka, zapłonęła żywym rumieńcem. Uśmiechnęła się, spostrzegłszy to, Klotylda.
— Czy pan Dolewski dawno tu mieszka? — spytała znowu.
— Zdaje mi się, że właśnie za miesiąc trzy lata się skończą od czasu, jak przyjechał do N.
Klotylda poruszyła głową, jakby namyślając się nad czémś, i szepnęła do siebie:
— Dziwna rzecz! więc chyba to nie on *tam* był.
— Co pani mówi? — spytała Magdzia.
— Nic, nic, moja droga. Powiedz mi, dlaczego pan Dolewski wybrał sobie miejsce pobytu w takiéj mieścinie, jak N.?
— Bo tam, proszę pani, mieszka jego matka, staruszka, któréj smutno-by było rozstać się albo z synem, albo z miejscem, w którém całe życie przepędziła. Pan Lucyan bardzo kocha swoję matkę i dla niéj pozostał w N.
— To bardzo pięknie z jego strony — odrzekła Klotylda i myślą pytała siebie ciągle: gdzie ja jego widziałam? czy to był on, czy któś do niego podobny?
Przeszło dobre pół godziny, nim pan Dembowski wyszedł z Lucyanem z pokoju choréj. Doktor poważny był i zamyślony, twarz Dembowskiego rozjaśniła się nadzieją.
— Oto jest, pani dobrodziejko — rzekł, zbliżając się do Klotyldy i wskazując jéj doktora, — nasz kochany eskulap, mosanie tego, Lucyan Dolewski, a to, Lucysiu, śliczna moja dziedziczka, pani Warska, któréj ja od lat dziewięciu jestem najpokorniejszy sługa i podnóżek, mosanie tego.
— Miło mi powitać w pani sąsiadkę — rzekł, kłaniając się Lucyan, — o ile zaś wnosić mogę z tak trafnie udzielonéj przed chwilą rady, trochę… kolegę w zawodzie medycznym.
— Gdybym była mężczyzną — odrzekła Klotylda — miałbyś pan ze mnie niezawodnie kolegę, bo w hierarchii nauk medycynę niezmiernie wysoko stawiam, a ludzi, którzy z zamiłowaniem oddają się trudnemu lekarskiemu powołaniu, bardzo wysoko szacuję. Jakże pan znajduje stan pani Dembowskiéj?
— Choroba jest dość ważna, ale środki zaradcze nie będą spóźnione. Mam nadzieję, że niebezpieczeństwo nie zagrozi choréj.
Gdy Lucyan to mówił, Magdzia z nieopisanym wyrazem patrzyła na niego. Błękitne jéj oczy, zaszłe mgłą łez na myśl o chorobie matki, wpatrywały się w twarz doktora z rodzajem wielbiącéj wdzięczności. Spojrzeniu temu towarzyszył ciągle znikający i odradzający się rumieniec. Ale ani rumieńca, ani wyrazu oczu Magdzi nie widział Lucyan, bo patrzył ciągle na panią Warską, a w myśli krążyły mu ciągle wyrazy:
— Byłaż-by to ta sama?
I Klotylda patrzyła na niego, ale inaczéj, niż Magdzia. Ciemne jéj oczy, w téj chwili bardzo czarne i migocące złotemi w głębi ognikami, wpatrzyły się w twarz doktora badawczo, uparcie, a w myśli jéj krążyło ciągle pytanie:
— Byłże-by to ten sam?
Cudowną jest gra oczów ludzkich! Kto umié w nich czytać, może z nich wysnuć całą historyą serc, minioną i przyjść dopiéro mającą. Inaczéj patrzą szczęśliwi zawsze; inaczéj ci, co wiele cierpią; inaczéj tacy, których uczucia burzliwe są i namiętne; inaczéj ci, którzy czują głęboko, ale łagodnie i słodko. A zawsze dla badacza język spojrzeń wymowniejszy być może niż mowa ludzka, któréj wyrazy, według słów poety:
„W ustach wietrzeją, na powietrzu stygną”.
Po kilku chwilach rozmowy, Lucyan skłonił się lekko dwom paniom i odszedł do stołu, na którym leżały przyrządy do pisania. Spojrzenie Klotyldy szło za nim ciągle, a on, jakby pociągnięty magnetyczną jego siłą, odwrócił się i spotkał się z jéj oczyma. Wyraz twarzy jego nie zmienił się, tylko ręka, rozdzierająca papier, lekko zadrżała.
Po zapisaniu recepty spojrzał znowu na Klotyldę, która, profilem zwrócona ku niemu, z zamyśleniem patrzyła w okno. Profil ten bardziéj jeszcze przypomniał mu mroczną kaplicę i rozpłakaną kobietę.
W téj chwili Klotylda, któréj się zdawało, że nikt na nią nie uważa, przesunęła zwolna rękę po czole i lekko westchnęła. Lucyan orzucił wzrokiem całą jéj postać, kształtną i smukłą; potém, oczy jego od błękitnéj przepaski przeniosły się na pochyloną nieco głowę, utonęły w bogactwie włosów, strojnych w smugi błękitne i zatrzymały się na białym profilu, którego linie były-by rozkoszą Fidyaszowego oka. Nikogo nie było w pokoju; Klotylda stała nieruchoma, sądząc zapewne, że doktor zajęty był jeszcze pisaniem; w końcu zwróciła nagle twarz ku niemu i dojrzała jego błyszczące, przykute do niéj spojrzenie. Oczy jéj nie były już w owéj chwili tak płonące, ani tak czarne, jak wprzódy, ale stały się ciemne, łagodne i smutne. Lucyan powstał i chciał się do niéj zbliżyć, gdy w tém ona sama postąpiła ku niemu i, podając mu rękę, rzekła:
— Mam nadzieję, że zechcesz pan zostać moim znajomym. Gdy mieszkam w Jodłowéj, przepędzam czas samotnie, jak pustelnica, i każdemu, kto mnie odwiedza, rada jestem bardzo.
Lucyan ukłonił się w milczeniu, Klotylda wydobyła z za przepaski zegarek i, patrząc nań, dodała:
Jeżeli chora nie potrzebuje ciągłéj obecności pana, to może pan zechcesz zjeść ze mną obiad. Jadam o godzinie szóstéj, a w téj chwili jest trzecia.
— Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia pani, jeśli tylko pozwoli mi na to stan choréj — odpowiedział Lucyan z ukłonem.
Klotylda skinęła wdzięcznie głową, uśmiechnęła się i wyszła, a po chwili Lucyan słyszał, jak w przyległym pokoju żegnała Dembowskiego i jego córki. Stał, jakby czarem przykuty do miejsca, na którém z nią rozmawiał i, słuchając jéj głosu, pomyślał:
— Tak, najpewniéj jest to ta sama!
W godzinę potém, Lucyan oznajmił rodzinie Dembowskich, że chora nie jest i prawdopodobnie nie będzie zagrożona żadném niebezpieczeństwem, a uspokojona tém Magdzia rzekła do niego:
— Nie prawdaż, panie Lucyanie, że pani Warska jest bardzo piękna?
— Tak — odpowiedział doktor; — ale jakim sposobem znalazła się ona u państwa przy łóżku choréj?
— O, pani Warska taka jest dobra! Gdy się tylko dowiedziała od ojca, że mama chora, natychmiast przyszła, zaczęła pocieszać nas, serdecznie z nami rozmawiać, poszła do mamy i tak się nią zajmowała, że doprawdy mnie aż łzy wdzięczności w oczach stawały.
— Więc o tyle jest dobrą, o ile piękną — rzekł jakby do siebie Lucyan i dodał, zwracając się do Magdzi:
— Czy pani wié, co najwięcéj podoba się w kobiecie i co najczęściéj ku niéj pociąga?
Magdzia oderwała wzrok od zielonéj gałązki, z którą bawiła się machinalnie, i spojrzała na niego z lekkiém zdziwieniem.
— Dobroć i smutek — dodał z dziwnym oddźwiękiem w głosie i wyszedł do pokoju choréj.
Magdzia siedziała przez chwilę zamyślona, oskubując listki gałązki, a w końcu szepnęła:
— Więc jemu podobać się może kobieta dobra i smutna. Mój Boże! ja przecież nie jestem zła, i smutna bywam nieraz, o nieraz! a jednak…
Wstała i powoli podeszła do zwierciadła. Spojrzała na swoję okrągłą i opaloną twarz, na swoję ciemną perkalikową i niezbyt świeżą sukienkę i porównała siebie myślą z delikatną, strojną, pełną wytwornego piękna, panią Warską. Daleko odrzuciła od siebie gałązkę zieloną i zakryła twarz rękoma, szepcąc:
— Jaka ja jestem straszna! on mnie nie może *nigdy* kochać! On *ją* będzie kochał, tak, niezawodnie, przeczuwam, że *ją* będzie kochał!…
Z zakrytemi oczyma stała przez chwilę, potém podniosła głowę, jak do modlitwy złożyła ręce i, wznosząc oczy ku błękitnemu niebu, które za oknem lśniło pogodą, rzekła cicho:
— Boże mój, Boże! nie patrz na łzy moje i smutek i jemu tylko daj szczęście!
W téj chwili rumiana i niezbyt ładna twarz wiejskiego dziewczęcia opromieniła się aureolą wielkiéj, bezsamolubnéj miłości i bohaterskiego zaparcia się siebie.
Tak niekiedy w sercach ludzi, żadną zda się nie zasiane ręką, wyrastają cnoty wielkie, niby przez naturę pielęgnowane kwiaty na czystém polu. Co tchnęło je w piersi człowieka, on sam o tém nie wié; zaczął kochać, poświęcać się, wyrzekać się siebie, tak, jak kwiat zaczyna kwitnąć i woń rozlewać, z wyższego rozporządzenia jakiegoś, z rozkazu natury, na świadectwo czystości ludzkiego ducha.
Około godziny szóstéj po południu Lucyan wchodził do wytwornego mieszkania pani Warskiéj. Stary Ignacy, który otrzymał był widać od swéj pani rozkaz w tym względzie, z ganku wprowadził go do jadalnéj sali i szedł daléj przed nim, wskazując mu drogę i podnosząc ciężkie u każdych drzwi portyery.
Stanąwszy we drzwiach wschodniego gabinetu, kamerdyner z ukłonem wymówił nazwisko gościa i sam się cofnął, a Lucyan ujrzał pół-leżącą na otomance Klotyldę.
Powstała na jego widok, postąpiła kilka kroków i podała mu na powitanie ciepłą, miękką dłoń.
Drzwi od ogrodu były otwarte, woń narcyzów płynęła przez nie i łączyła się z silnym zapachem kwiatów, ustawionych po rogach pokoju w dwie spiralne kolumny. Zachodzące słońce złociło głowy białych posągów, stojących naprzeciw drzwi w ogrodzie i, przekradając się przez lustrzane szyby okien, rzucało czerwonawe smugi na barwną draperyą ścian. Cisza głęboka otaczała miękki i wonny pokój; tylko z ogrodu dochodził lekki szum jodeł i kiedyniekiedy przerywany śpiew słowika, który, w jednym z brzozowych gajów odbywał piérwsze wiosenne próby swego głosu.
Wszyscy ludzie w ogólności, a szczególniéj wrażliwi i namiętni, podlegli są niezmiernie wpływom zewnętrznego otoczenia. Klotylda, stojąca na środku wytwornego pokoju, otoczona grą barw i świateł, owiana upajającą wonią kwiatów, ukazała się Lucyanowi piękniejszą jeszcze, niż wprzódy. Przez chwilę wydało mu się, że siłą jakąś magiczną został przeniesiony do jednego z tych bajecznych, zaklętych pałaców, w którym przedziwnie piękne mieszkają księżniczki.
Wytworne piękno, śród którego się znalazł, silnie działając na estetyczny smak i gorącą wyobraźnią jego, upoiło go na chwilę, jak opium; ale szybko otrząsnął się z tego odurzającego wrażenia i, zaczynając piérwszy rozmowę, rzekł, iż bardzo się cieszy, mogąc udzielić pani Warskiéj dobrych wieści o choréj, którą tak żywo zajmować się zdawała. W końcu dodał:
— Jeżeli niebezpieczeństwo stanowczo usunięte zostało, pani przyczyniłaś się w części do tego trafną radą, która uprzedziła moje przybycie.
— Podwójnie więc zadowolona jestem — odrzekła Klotylda. — Innych środków nie odważyła-bym się używać dla choréj, bez zatwierdzenia medycznego autorytetu, ale ten, jaki radziłam, wiedziałam z pewnością, że jest niezbędny i pomocny.
— Czyś pani studyowała medycynę? — z uśmiechem spytał Lucyan.
— Zawsze miałam szczególną predylekcyą do téj nauki. Kilkakrotnie już zamyślałam expatryować się do Anglii lub Ameryki i oddać się wyłącznie temu zawodowi; nigdym jednak nie wytrwała w zamiarze i skończyło się na tém, żem nie opuszczała żadnéj sposobności słuchania kursów publicznych medycyny, oddając się przytém z wielkiém zamiłowaniem naukom przyrodniczym, które są jéj podstawą.
Lucyan przypatrywał się jéj już nie tylko z zajęciem, ale i z ciekawością.
— Pani więc jesteś rzadkim wyjątkiem między kobietami, które ogólnie mało oddają się nauce i poważnéj pracy — rzekł po chwili.
— O! i jam się téż mało, zbyt mało jéj oddawała. My, kobiety, w niedogodnych pod tym względem zostajemy warunkach. A jednak nauka i praca podnosi, tak kobietę, jak i mężczyznę, tak jéj, jak i jemu, bywa pociechą w cierpieniu, dźwignią w upadku, hamulcem w namiętności. Panowie szczęśliwsi jesteście, że się możecie uczyć wiele i gruntownie, że macie pole do wprowadzania w czyn waszéj wiedzy i rozwinięcia całéj energii waszéj działalności. To was zbawia… podczas kiedy my, jeśli życie nas zawiedzie, nie zapełniwszy nam serca miłością żony i matki, nic już więcéj na świecie do czynienia nie mamy i wszystkie siły nasze żywotne musimy wkładać w błahe próżnostki, we fraszki, w zboczenia nieraz, które opłakujemy same, ale w które wpadamy; bo taką jest nieubłagana logika życia ludzkiego, iż każdy człowiek w cośkolwiek wlać musi całą energią swoję i miłość.
— Nie zawsze tak bywa, jak pani mówi — odpowiedział doktor po chwili milczenia. — I my, mężczyźni, ustrojem społecznym, niezależnemi od nas okolicznościami, zbyt często skrępowani bywamy i, nie mogąc rozwinąć energii i myśli naszéj, rzucamy się jak w klatce i targamy nasze pęta, nie mogąc ich rozerwać. W podobnych położeniach jedni z nas rezygnują się i, poprzestając na szczupłym zakresie, umieją jako tako w mikroskopijném swojém kółku stać się spokojnymi i użytecznymi. Innych ogarnia apatya, sen moralny. Tacy, zdobywszy jaki taki dobrobyt, usypiają w wygodnym fotelu, po smacznym obiedzie, śmiejąc się z tych idei, które niegdyś tak bardzo kochali i starając się przekonać siebie samych, że ludzkość, kraj, nauka, są to mrzonki, za któremi w pogoni nóg sobie łamać niewarto. Inni jeszcze, najnieszczęśliwsi, ani zrezygnować się, ani usnąć w klatce nie mogą. Nie potrafią oni zgasić w sobie płomienia własnego ducha; więc, w ciasnych ścianach klatki swojéj, targają się nieustannie; pragnienia ich i myśli odlatują daleko, unosząc z sobą spokój, dręcząc ich obrazami szerokiego świata, w który im uleciéć nie wolno. Na takich czyhają straszne hydry namiętności, zgubnych często, w których objęcia rzucają się z szałem, radzi, że się upoją, że zapomną, że w cokolwiek wlać będą mogli ogniste siły swojéj natury. Tacy ludzie stają się czasem pijakami, a czasem — dodał z uśmiechem — zabijają się lub umierają z miłości dla kobiet.
— Więc pan sądzisz, że z miłości dla kobiet umierają ludzie tylko wtedy, gdy w miłość tę wleją siły, których gdzieindziéj zużytkować nie mogli? — spytała, śmiejąc się, Klotylda.
— Nieinaczéj — odpowiedział młody doktor. — Jestem daleki od lekceważenia indywidualnych uczuć, wiążących nieraz tak pięknie i trwale dwoje ludzi. Ale wierzę także, że uczucie takie nie ma być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod niém, może tylko taki człowiek, któremu ono zastąpić musiało wszystko: czyn, ideę, sławę. W klatce niéma wyboru pożywienia; zgłodniały bierze w niéj taki pokarm, jaki spotyka; a jeżeli pokarm ten jest trucizną, żyje nią czas jakiś, a potém… umiera, i tém się kończy jedna z tragi-komedyi ludzkich na świecie.
Klotylda patrzyła z zajęciem na rozumną i ożywioną twarz doktora.
— Masz pan słuszność — odrzekła po chwili namysłu. — Pod wpływem złego ustroju społecznego, ileż najlepszych usposobień psuje się i krzywi, ileż bogatych zasobów ducha upada w kał, albo przynajmniéj marnuje się bezużytecznie! A z tego wszystkiego wynika przekonanie, iż największém nieszczęściem ludzi są… klatki.
— Straszniejsze stokroć od owych klatek żelaznych krwawéj pamięci Ludwika XI — rzekł, uśmiechając się, Lucyan.
W téj chwili podjęto portyerę i we drzwiach stanął Ignacy, oznajmując podany obiad.
Niewielki stolik nakryty był na ganku od ogrodu, między drzewami pomarańcz, myrtu, kwitnących datur i kamelii.
Oboje młodzi ludzie zasiedli do stołu, nieco wzruszeni i zamyśleni. Nie chcąc i sami nie wiedząc o tém, wypowiedzieli sobie wzajem skryte udręczenia swoje; jedno drugiemu poruszyło struny, na dnie ich piersi drgające.
Tak na instrumencie dusz ludzkich gra przeznaczeń ręka; porusza ona strunę jednego serca, aby nią głos drugiego rozbudzić, a gdy się ozwią już obadwa tony, łączy ją w wiekuistą harmonią, albo… w fałszywy akord niezgody i zawodu.
Obiad był wytworny; przy stole rozmowa między Lucyanem i Klotyldą toczyła się nieustanna.
— Dawno pan był w Warszawie? — spytała od niechcenia niby, pani Warska; ale w oczach jéj błysnęła ciekawość, z jaką zadawała to pytanie.
— Byłem tam poraz ostatni w Październiku zeszłéj jesieni.
— Jam także w tym samym miesiącu przyjechała tam ze wsi.
Lucyan pomyślał, że właśnie w Październiku widział kobietę, płaczącą w kościelnéj kaplicy; Klotylda przypomniała sobie, że właśnie w Październiku widziała w kaplicy młodego człowieka, do którego Lucyan był niezmiernie podobny.
— Jakie piękne posągi! — rzekł młody doktor po chwili, wskazując na marmurowe postacie, stojące naprzeciw ganku pod jodłami. — Przywodzą mi one na myśl jedno z najlepszych dzieł sztuki, jakie posiada Warszawa, posąg złożonego w grobie Chrystusa, w kaplicy kościoła Karmelitów.
Mówiąc to, patrzył badawczo na Klotyldę.
— W kościele Karmelitów? O! widziałam, widziałam nieraz; lubię tam się modlić — odpowiedziała Klotylda.
Spostrzegła badawcze spojrzenie Lucyana i przezroczysty rumieniec przebiegł po twarzy jéj i czole.
Spuściła oczy, niby poprawiając fałdy swojéj sukni, i pomyślała:
— Tak, to on tam był!
A Lucyan, spostrzegłszy jéj rumieniec i lekkie zmieszanie, pomyślał również:
— Tak, to ona tam była!
Przez chwilę milczeli oboje. Klotylda, nie patrząc na gościa swego, obiegła wzrokiem parter kwiatowy, a gałęź mirtu, pod którego drzewem siedziała, spadając na jéj głowę, wieńczyła ją drobnemi listkami.
Lucyan nie odrywał od niéj spojrzenia; mimowoli pomyślał, że z tym mirtem nad czołem, z lekkim rumieńcem, który parę razy wrócił na twarz jéj, jakby pod wpływem myśli tajemnéj, w białym stroju swoim, podobna była do młodéj, idealnéj oblubienicy, idącéj ku ołtarzowi ślubnemu.
Myśl ta, jak ognista błyskawica, przebiegła mu przez głowę; nie zdawał sobie sprawy z uczucia swojego, ale czuł instynktownie jakieś ściśnienie serca, bolesne czy rozkoszne, sam tego rozpoznać nie mógł. Powiódł ręką po czole, które zapłonęło mu nagle.
W téj saméj chwili Klotylda, ciągle zamyślona, podniosła rękę i uchyliła z nad czoła gałęź mirtową; ale gdy ta ugięła się znowu w dawnym kierunku, wyciągnęła rękę i odłamała ją od drzewa.
— Pocoś pani złamała tę gałązkę? — mimowoli rzekł Lucyan.
— Ciężyła mi na głowie, a nie chciała ugiąć się w innym kierunku. Pan żałujesz roślin? Wierzysz pan pewno, że one czują i cierpią.
— Zapewne, pani… — zaczął Lucyan.
— A więc — przerwała mu Klotylda — na wynagrodzenie chwilowéj przykrości jaką panu sprawiłam, ofiarowuję panu tę gałązkę…
I, śmiejąc się, wyciągnęła do niego rękę z gałązką…
Lucyan ukłonił się z uśmiechem i wziął gałązkę, przy czém ręka jego dotknęła palców Klotyldy, a spojrzenie padło na karminowe, wilgotne jéj usta, które, rozwarte śmiechem, ukazywały dwa rzędy białych, drobnych zębów. I poczuł znowu takie samo ściśnienie serca, jakiego przed chwilą doświadczył, i znowu płomień przesunął mu się po czole. Otrząsnął się jednak szybko z wrażenia i zaczął mówić o… teatrach warszawskich.
Dziwne to serce ludzkie! Gdy jest młode, niezużyte, namiętne, wszystko niém wstrząsa. Uśmiech, spojrzenie, kwiatek podany, dotknięcie ręki czyjéjś, porusza w niém struny, które nie prześpiewały jeszcze pieśni swojéj. Drobnostka zda się nieraz rzucać w nie zaród potężnego uczucia, a ileż razy z kwiatka, którego oddanie i przyjęcie rozpoczyna dwojga serc związek, wysnuwa się długi wieniec cierniowy, mający się zakończyć kwiatem, u stóp grobowego krzyża rozkwitłym!
Po obiedzie zaraz zmrok zapadł; we wschodnim gabinecie, między zielenią wazonów, zapłonęły dwie szafirowe lampy, przeglądając się w naprzeciw stojących zwierciadłach. Uchylona portyera ukazywała salon, oblany pół-światłem, a za nim, żywiéj nieco oświetloną, bibliotekę. Zawsze tu ta sama cisza panowała w domu i za domem, ta sama woń rozlewała się po salonach, ten sam szum jodeł i daleki śpiew słowika dochodził z ogrodu.
Klotylda usiadła na otomance; błękitne światło okrywało jéj twarz przezroczystą bladością i na białą suknią rzucało smugi jakby niebieskawéj mgły.
Wyglądała jak huryska, owinięta w obłoki.
Lucyan zatrzymał się we drzwiach ogrodu i w milczeniu patrzył wokoło. Przed nim były wielkie salony, tonące w ciszy i pół-świetle, pokój wschodni pełen woni kwiatów, piękna kobieta owiana błękitnemi promieniami; za nim, na pogodném niebie, zapalały się gwiazdy, jodły szumiały, posągi bielały na mroczném tle i ciszę głęboką przerywał tylko daleki śpiew słowika.
Niech-by starożytny stoik, owinięty we wspaniałą togę powagi i zbrojny w stalowy pancerz hartu, znalazł się w otoczeniu takiém, a bogowie tylko wiedzą, czy nie rozmarszczyło-by się jego zamyślone czoło, czy wyobraźnia, serce, zmysły nie zawołały-by: „teraz koléj i na was!”
Lucyan czuł się pochłonięty pięknością, upojony wrażeniami; patrzył na Klotyldę długiém, dziwném spojrzeniem i milczał przez chwilę. W końcu, czyniąc wysilenie, aby zawładnąć sobą, rzekł:
— Ten dom duży, cichy, pełen kwiatów i światła, przywodzi mi na myśl bajeczne, czarnoksięzkie pałace…
— A ja zaklętą księżniczkę, nie prawdaż? — śmiejąc się, przerwała Klotylda.
— Którą z zaklętego pałacu wywieźć ma jakiś rycerz — dodał Lucyan.
— O, średnie wieki minęły — zaśmiała się znów Klotylda. — Ja z mego zaklętego pałacu wyjadę sama, gdy się tylko w nim… znudzę.
Lucyan na tę wzmiankę o wyjeździe poczuł znowu ściśnienie serca, ale tą razą wyraźnie już boleśne.
Spojrzał na Klotyldę: nie patrzała na niego, tylko wzrokiem obiegała wkoło pokój, a oczy jéj miały w owéj chwili kolor zielonawy jakiś i wyraz jakby nieco szyderczy.
W ogóle uderzała Lucyana dziwnie zmienna gra jéj fizyognomii i barwy oczu. Cały prawie dzień z nią przepędziwszy, nie mógł-by powiedziéć, czy była smutna, czy wesoła, i jakiego koloru były jéj oczy. Mimowoli przyszedł mu na myśl przyjaciel jego, Cypryan Karłowski, który przed kilku miesiącami tak zawzięcie szukał kobiety, nazywającéj się „Kameleon”.
— Znalazł-by tutaj prawdziwą kobietę-kameleona — pomyślał — i głośno dodał:
— Czy pani nie znasz w Warszawie pana Cypryana Karłowskiego?
Na te słowa Klotylda poruszyła się żywo na otomance, zawahała się z odpowiedzią, a w końcu odrzekła zwolna:
— Tak… znam pana Karłowskiego… Ale — przerwała nagle — może pan zechcesz zobaczyć obrazy, które mam w salonie, urządzonym jeszcze przez mego dziada, i bibliotekę, posiadającą kilka bardzo rzadkich dzieł.
Mówiąc to, powstała i poprowadziła gościa swego ku obrazom i bibliotece.
Nie uszło uwagi Lucyana żywe poruszenie się Klotyldy na jego pytanie i szybka zmiana rozmowy; sądził jednak, iż może niestosownie trochę zapytał ją tak nagle o swego przyjaciela, a zresztą przypisywał wszystko kameleonowemu układowi pięknéj pani.
Przed obrazami i w bibliotece rozmawiali wiele o szkołach malarstwa i piśmiennictwie różnych narodów. Lucyan był wymowny i ożywiony; Klotylda ukazywała mu się coraz piękniejsza wiedzą i szeroką, szlachetną myślą. Czuł się coraz żywiéj, coraz magnetyczniéj pociągany ku niéj; nie zdawał sobie sprawy z niczego, ale bezwiednie wydało mu się, że był przeniesiony w świat inny, niż ten, w którym żył dotąd, że coś zmienia się w nim i koło niego, że silniejszém tętnem uderzają wszystkie pulsy jego istoty.
W parę godzin Lucyan, śród téj czarownéj nawet atmosfery, jaką był otoczony, przypomniał sobie obowiązek lekarza i żegnał panią Warską.
— Nie zatrzymuję pana — rzekła — bo miałabym sobie do wyrzucenia, jeśliby z mojéj przyczyny biedna pani Dembowska ucierpiała. Ale mam nadzieję, że się będziemy widywali. Pan zostaniesz pewno w Jodłowéj aż do wyzdrowienia choréj?
— Nie, pani, mam wielu chorych w N. i w okolicy, i jednéj pacyentce wyłącznie oddać się nie mogę; ale często, codziennie może, przez czas jakiś przyjeżdżać tu będę.
— I zawsze dom mój zastaniesz pan otwartym dla siebie — rzekła Klotylda… — Zresztą — dodała — zresztą… — I zawahała się, jakby nie była pewna, czy ma dokończyć.
Lucyan stał przed nią, urokiem do miejsca przykuty, owładnięty żalem, że już opuścić ją musi.
— Zresztą — kończyła Klotylda — znamy się z panem dawniéj, niż od dzisiaj… Czy pan nie przypominasz sobie, żeśmy się już raz widzieli… kiedyś?…
Serce Lucyana uderzyło gwałtownie na to przypomnienie, które wydało mu się jakby zwierzeniem, dowodem zaufania.
— W kościele Karmelitów nad posągiem… — rzekł cicho.
— Tak — odpowiedziała, i głos jéj trochę zadrżał.
— Pani musiałaś być w owéj chwili bardzo nieszczęśliwą.
— Byłam wtedy — odrzekła zwolna — w jednéj z tych chwil, w których zaciężają nam na ramionach wszystkie przeszłości bóle i… grzechy… w których człowiek pyta się: po co żył, po co żyje, jakie są jego cele i drogi?
— Tak — mówiła znowu po krótkiém milczeniu — byłam w chwili owéj bardzo smutna. Pan, nieznajomy, obcy, podałeś mi rękę, a w głosie i w oczach pana widziałam współczucie. Odtąd, ile razy byłam tam nad tym posągiem, stawałeś mi pan w pamięci; a teraz, gdyśmy się spotkali, chcę widziéć w panu dawnego znajomego i… przyjaciela — dodała ciszéj, podając mu rękę.
Lucyan ujął za tę rękę miękką i białą, przycisnął ją silnie do ust gorących i wyszedł. Niepodobna mu było nic mówić; pocałunkiem tym powiedział wszystko, powiedział jeszcze wiele błyskiem oczu, który strzelił mu z pod powiek i oblał żarem rumieńca twarz Klotyldy.
Szybko przebiegł salony i dworski dziedziniec. Przed gankiem Dembowskiego zatrzymał się przez chwilę, aby ochłodzić płonące czoło. W głowie mu wirem kręciły się myśli bezładne; w piersi czuł płomień, ogarniała go gwałtowna namiętność, piérwsza namiętność życia…
Klotylda po wyjściu jego szybko przebiegła salon. Twarz jéj wyrażała niepokój i niezadowolenie, niezwykły rumieniec ją zalewał.
— Znowu, znowu to, co już być nie miało! — mówiła cicho do siebie. — Znowu wrażenie inne, znowu zmiana! Nie, to być nie może… ja się nie poddam… dziś już mi nie wolno!…
— Ależ, jaki on piękny!… — mówiła daléj — ile ognia w oczach, szlachetności w układzie, energii w mowie!… Mój Boże! i pocóż ja o tém myślę? A tamten… Ach! ręka mi się pali od tego pocałunku!
Wbiegła do swéj sypialni, uklękła przed obrazem Madonny, czołem uderzyła o ziemię i z łkaniem wyrzekła:
— O Maryo! siły, siły dla mnie biednéj! Czyż nigdy nie uspokoją się wewnętrzne burze moje? Ratuj mię, o przeczysta!
I w téj kornéj postawie, z rękoma splecionemi nad głową, długo została; potém usiadła przed biurkiem i napisała list, a gdy skończyła i powstała, spokój na twarz jéj powrócił; zawołała Marylki i, oddając jéj list, rzekła:
— Jutro, bardzo rano, niech list ten na pocztę odwiozą.
Zwinna subretka, przechodząc koło lampy, spojrzała na pismo, i figlarny uśmiech przebiegł jéj usta. Po chwili, oddając list Ignacemu, wraz z załączonym doń rozkazem pani, wspięła się na palce i, wskazując adres, szepnęła coś na ucho staremu słudze.
Ten zrazu się zmarszczył, ale po drugiém słowie Marylki, rozsunął brwi i rzekł:
— Daj Boże! daj Boże! Ale przypomnę pannie Maryannie przysłowie: „jest to cnota nad cnotami” i t. d. Wié panna Maryanna koniec?
— Wiem, wiem — odpowiedziała garderobiana — ja téż tylko panu Ignacemu powiedziałam.
I rozeszli się w różne strony.
A Lucyan około północy wjeżdżał do N. W oknach ubogich domów ciemno już było, mieszkańcy ich spali, znużeni dniem pracy i ubóztwa; w plebanii tylko błyskało światło. Pod gankiem właśnie proboszcza stanęła bryczka Lucyana i po chwili młody człowiek znalazł się w cichym, oświetlonym lampą pokoju księdza.
Pokój ten był dość obszerny, skromnie, choć wygodnie, urządzony; na białych ścianach wisiało kilka obrazów świętych, a w głębi pokoju, nad grubą otwartą książką, z czołem opartém na dłoni, siedział ksiądz Stanisław. Zatopiony w czytaniu, nie słyszał wejścia młodego człowieka; łagodny i blady profil jego wyraźnie rysował się w świetle lampy, które rzucało mu na włosy srebrne promienie, niby aureolą okalając mu czoło.
Głęboka cisza tego pokoju, otaczająca człowieka, spokojnie zatopionego w księdze i rozmyślaniach, dziwną sprzecznością z jego własném w owéj chwili usposobieniem uderzyła Lucyana.
Stał przez chwilę i patrzył, potém zbliżył się i powitał księdza.
— A, to ty, Lucyanie — rzekł proboszcz, podnosząc głowę i podając mu rękę. — Zkądże tak późno przybywasz?
— Z Jodłowéj. Pani Dembowska chora; wzywano mnie.
— Czy bardzo chora?
— Choroba dość jest ciężka, ale niebezpieczeństwa niéma.
— To dobrze — odpowiedział ksiądz, uważnie patrząc w twarz Lucyana, na któréj niezwykłym rumieńcem i wyrazem ust odbiły się wrażenia dnia tego.
Przez chwilę milczeli obadwa. Ksiądz Stanisław ujął za rękę doktora i rzekł:
— Lucyanie, co tobie jest?
— Nic, nic — odpowiedział żywo młody człowiek — zmęczony trochę jestem. Cóżby mi mogło być? Owszem, dzień mi zszedł użytecznie i miło. Poratowałem chorą matkę rodziny i poznałem panią Warską.
— A, poznałeś panią Warską? — rzekł ksiądz przeciągle i z kolei jego czoło nieco się zachmurzyło. — I jakże ją znajdujesz?
— Bardzo miła — obojętnie odrzekł Lucyan; ale ksiądz postrzegł, że usta mu lekko zadrżały.
— Przyjechałem, aby spytać się ciebie, księże Stanisławie — mówił daléj Lucyan — czy zechcesz pojechać do Jodłowéj, poprosić panią Warską o zaopiekowanie się synem Grodzickiéj.
— Owszem, pojadę z chęcią. A czy sądzisz, że ona zechce dopełnić tego dobrego czynu?
— O, niezawodnie! — zawołał z ożywieniem doktor. — Dziwnie ona jest dobrą.
— Zkądże wiész o tém?
— Wystaw sobie, księże Stanisławie, że znalazłem ją klęczącą przy łóżku Dembowskiéj i własnemi rękoma okładającą lodem głowę choréj. Dodaj do tego, że mało znała Dembowską i że wczoraj dopiéro wróciła z podróży, więc musiała być zmęczona.
— Prawda, że to pięknie z jéj strony — zwolna rzekł ksiądz — ale…
— Dziwna to kobieta — przerwał Lucyan — bez żadnych przesądów, trzymających się tak uparcie klasy, do któréj należy; serdeczna, uprzejma, cudnie piękna, a z tém wszystkiém, jakaś taka smutna chwilami…
— Dobrze, Lucyanie — wzajemnie przerwał mu ksiądz — ja pojadę do Jodłowéj i co będę mógł, zrobię dla syna Grodzickiéj; ale ty tam nigdy już nie jedź!
— Dlaczego? — zawołał Lucyan — i jak mogę to zrobić, mając tam pacyentkę?
— Do pacyentki jedź, ale u pani Warskiéj nie bywaj. Syrena cię już oczarowała.
Po czole Lucyana przesunęła się chmura niezadowolenia; miał coś odpowiedziéć, ale ksiądz mu przerwał.
— Słuchaj, Lucyanie, nie gniewaj się za to, co ci mówię. Sam młodość miałem burzliwą i wiem, jakie męki przynosi szlachetnemu sercu uczucie, nie w porę powzięte, albo niewłaściwie skierowane. Dziś jestem kapłanem; serce moje, moja wyobraźnia, ukołysały się u stopni ołtarza; duch mój uspokoił się myślą o życiu lepszém, niż ziemskie. Ale pamięć przebytych bólów została i boję się ich dla ciebie, Lucyanie, bom twój przyjaciel, bo nie chcę, aby szlachetne twoje serce zmęczyło się bezowocnemi i krwawemi walkami. I dlatego ostrzegam cię: z ogniem nie igraj, bo dla ciebie to niebezpieczne. Znam trochę panią Warską i wiele o niéj słyszałem. Mnóztwo ludzi ją kochało, a ona nikogo. Jest to jedna z tych kobiet, które grają na świecie rolę rusałek: pociągają za sobą ludzi, a potém ich topią. Zastanów się i badaj siebie. Jeżeli zgubne wrażenie wpadło już w piersi twoje, broń się póki czas, nie jedź tam, unikaj jéj, bo z naturą swoją będziesz musiał potém wiele cierpiéć…
Lucyan słuchał księdza w milczeniu, chodząc po pokoju. Po chwili rzekł:
— Zobaczymy! Tymczasem dobranoc ci, księże Stanisławie, bo już jest późno, a moje poczciwe matczysko pewnie swoim zyczajem na mnie czeka. A pojedź, proszę cię, do Jodłowéj, bo mi ten Mieczek na sercu leży.
W kilka chwil potém, w oknie Lucyana błysnęło światło, a on, z czołem na dłoni opartém, usiadł przy swojém biurku, Przed nim leżała mirtowa gałązka.
W bawialnym pokoju kukawka zegaru odzywała się donośnie, oznajmując piérwszą i drugą godzinę po północy, a młody doktor siedział jeszcze, nieruchomy, wpatrzony w siebie. Powstał nareszcie i rzekł:
— Tak, to szaleństwo, to gra niebezpieczna! Nie będę już u niéj wcale, a przynajmniéj nie prędko.
Mówiąc to, wziął w rękę gałązkę, popatrzył na nią przez chwilę ze smutnym uśmiechem, potém oberwał jéj drobne listki i ogołoconą łodygę daleko od siebie odrzucił.
— Był to sen piękny, ale tylko sen, o którym zapomniéć trzeba… — rzekł do siebie.
Zgasło światło w pokoju doktora; na posadzce leżały śród cieniów rozsypane listki mirtowe. Ślady te miały mu nazajutrz przypomniéć to, co on snem nazywał.
Niestety! łatwiéj jest obedrzéć z liści gałązkę zieloną, niż wyrwać z serca raz tam zrodzone uczucie; łatwiéj powiedziéć: zwyciężę! niż zgasić w sobie kipiący ogień wewnętrzny.
Kiedyż ludzie będą mogli rozkazywać własnemu sercu, tak, jak już w części rozkazują żywiołom? Kiedy, zawładnąwszy własnemi namiętnościami, jak władają ogniem, wodą i parą, rzucą zaprzeczenie słowom poety: „najstraszniejsze dla człowieka są sieci, które mu własne jego zastawia serce? “
III. Nie chcą się zejść, a schodzą się
Tydzień minął od bytności Lucyana u pani Warskiéj, a przez ten czas młody doktor codziennie odwiedział swoję pacyentkę, przyjeżdżając najczęściéj konno, na dzielnym i pięknym gniadoszu, i codziennie téż dziedziczka Jodłowéj przez okna swego domu widziała go, jak szybko mijał żelazne otoczenie jéj dziedzińca i ogrodu.
Czy to wypadkiem, czy umyślnie, młody doktor bywał u Dembowskich bardzo rano i odjeżdżał wtedy, gdy odsłaniały się zaledwie rolety w oknach sypialni pani Warskiéj.
Kiedy piérwszy raz Klotylda zobaczyła Lucyana, jadącego po-za jodłami, pochyliła się ku oknu tak, że aż z ręki Marylki wypadł grzebień, którym czesała gęste włosy swéj pani.
— Kto to przejechał konno? — spytała.
— To doktor z N., pan Dolewski — odpowiedziała dziewczyna, spojrzawszy uważnie przez szyby. — On, proszę pani, codzień o téj saméj porze przyjeżdża do pani Dembowskiéj.
Klotylda usiadła znowu przed zwierciadłem i schyliła czoło na dłoń, może dla ukrycia przed Marylką tego, że brwi jéj trochę ściągnęły się niezadowoleniem i lekki rumieniec szybko przebiegł twarz. Ale czegóż nie dostrzeże wprawne i ciekawe oko ulubionéj przez panią garderobiany?
Marylka widziała w zwierciedle pochyloną twarz Klotyldy, dojrzała rumieniec i ściągnięcie brwi.
Przez kilka chwil, milcząc, muskała grzebieniem włosy swéj pani, które ciemnemi smugami opływały całą jéj siedzącą postać; w końcu część ich zręcznemi palcami zaczęła splatać w gruby warkocz i ozwała się od niechcenia:
— Pan Dolewski, proszę pani, musi być bardzo dobry doktor, bo pani Dembowska ma się już znacznie lepiéj.
Klotylda odjęła rękę od oczu i rzekła:
— Zapewne. Splataj prędzéj włosy, Marylko, chcę wyjść do ogrodu.
Garderobiana ujęła drugie pasmo włosów i, splatając je, odezwała się znowu:
— Nie wiem, doprawdy, proszę pani, dlaczego mi tak żal tego pana Dolewskiego. Taki młody, piękny i rozumny, musi mieszkać w tém szkaradném N. Ale to on dla swojéj matki robi, proszę pani.
— Czyś widziała kiedy matkę pana Dolewskiego? — spytała Klotylda niedbale.
— A jakże, pani. Ciotka moja, Owsicka, w wielkiéj przyjaźni żyje z panią Dolewską, a ja, nim dostałam się do pani, mieszkałam u ciotki.
— Czy pan Dolewski był już wtedy w N.?
— Nie, proszę pani; pan Dolewski wrócił z uniwersytetu przed trzema laty, a ja szósty rok jestem u pani. Ale i wtedy, bywało, przyjeżdżał na wakacje, więc często widywałam i jego, i matkę.
— To pani Owsicka jest twoją ciotką, Marylko?
— Tak, proszę pani.
— Czy imię jéj Anna?
— Tak, pani. A zkądże pani wié imię mojéj ciotki?
— Przeszłéj jesieni jechałam z nią do Warszawy w jednym wagonie.
— Doprawdy, a gdzież to ja wtedy byłam?
— Czekałaś na mnie w Warszawie.
— A prawda! Toż dopiéro ciocia musiała być uszczęśliwiona, że panią poznała.
— Nie wiem, czy wiedziała nawet z kim jedzie, bo miałam twarz zasłonioną i nie powiedziałam mego nazwiska.
— To dopiéro! Wyobrażam sobie, jak ciocia musiała być ciekawa z kim jedzie; bo to, proszę pani, straszna ciekawska z téj cioci.
Klotylda nic nie odpowiedziała, a Marylka splatała trzeci warkocz; ale, że koniec czesania był daleki, bo warkoczów z włosów Klotyldy tworzyło się wiele, subretka ozwała się znowu po chwili:
— Nie wiem, co to jest, proszę pani, że pan Dolewski, wracając wczoraj od pani Dembowskiéj, był taki jakiś blady, mizerny, że strach. Wprawdzie on, jak zapamiętam, od dzieciństwa swego, był zawsze blady, ale takim, jak wczoraj, to go nigdy nie widziałam.
— Gdzieżeś wczoraj widziała pana Dolewskiego? — spytała Klotylda obojętnie niby, rozsuwając w palcach koronkę, zdobiącą szeroki jéj rękaw.
— Niosłam haftowany peignoir pani do pralni i przechodziłam koło bramy dziedzińca właśnie wtedy, kiedy pan Lucyan przed gankiem Dembowskich na koń siadał. Na ganku stała panna Magdalena i coś do niego mówiła. Ja patrzę na niego i myślę sobie: pozna mnie, czy nie pozna? a może i ukłonić się nie zechce? Aż poznał i ukłonił się, ale bardzo, proszę pani, był blady. Chory być musi chyba; sądziła-bym, że zmartwiony, ale śmiał się, rozmawiając z panną Magdaleną.
— No, kończ-że już to czesanie, Marylko — z gestem niecierpliwości rzekła Klotylda, i wziąwszy swoje warkocze z rąk układającéj je starannie służącéj, owinęła je niedbale wkoło głowy i przez wschodni gabinet wybiegła do ogrodu.
— Święty Boże! — zawołała po wyjściu jéj zdziwiona subretka — pani poszła do ogrodu bez parasolki i bez rękawiczek! widziane-ż to rzeczy, w takie słońce? I czesać się nie skończyła; siedziała jak na szpilkach! Ej, jakoś mi się zdaje… czy nie będzie to tylko coś nowego… umyślnie mówiłam o *nim* i widziałam… widziałam… no, ale cóż będzie z *tamtym*?…
I nad tém pytaniem swojém zadumała się Marylka, stojąc na środku pokoju i kładąc w usta koniec laski od parasolki, którą miała intencyą zanieść pani swéj do ogrodu.
Dumała tak dobrze z pięć minut, potém podniosła ramiona, uśmiechnęła się i odpowiedziała swoim myślom:
— A mnie co do tego? Pani dobra dla mnie i koniec, a zresztą niech sobie robi, co chce. Może i ja, gdybym była na miejscu pani, wolała-bym pana Lucyana, niż *tamtego*…
Tak rezonując sobie w duchu, subretka wybiegła do ogrodu za swoją panią, z parasolką i rękawiczkami; ale w środku kwiatowego parteru raz jeszcze przystanęła i, jakby sobie coś ważnego przypomniała, podniosła w górę wskazujący palec i rzekła do siebie:
— Tylko… że *tamten* bogaty, a *ten* biedny! ot co; ale, żeby nie to, dalibóg, gdybym była na miejscu pani, wolała-bym *tego*, niż *tamtego*…
Nazajutrz z rana, Klotylda, jak dnia poprzedniego, siedziała przed lustrem z rozplecionemi włosami, gdy Marylka, rzuciwszy w okno bystre spojrzenie, rzekła:
— Ot, znowu pan Dolewski jedzie.
Pani Warska ani się poruszyła, ale tylko spytała obojętnie:
— Przyjeżdża, czy odjeżdża?
— Odjeżdża, proszę pani — odpowiedziała służąca i badawczo spojrzała na odbitą w lustrze twarz swéj pani; ale nic nie zobaczyła, bo Klotylda szybkim rzutem twarz całą, niby niechcący, zarzuciła włosami.
Tegoż dnia, nad wieczorem, pani Warska długo chodziła samotna między staremi jodłami ogrodu; zamyślona patrzyła na pływające łabędzie i pod gajem brzozowym słuchała śpiewu słowika, aż zwróciła się powoli i poszła ku nieszkaniu państwa Dembowskich.
Żona dzierżawcy miała się już daleko lepiéj; uspokojony o nią, Dembowski, wyjechał do jednego z dalszych folwarków, aby zajrzéć do gospodarstwa. Antosia i Magdzia siedziały przy matce, a Elżunia w bawialnym pokoju bawiła gości, dwóch braci Harasimowiczów, z sąsiedztwa, którzy przyjechali odwiedzić Dembowskiego, a nie zastawszy go w domu, zostali na herbacie.
Młodszy z Harasimowiczów, Onufry, był konkurentem o rękę Elżuni. Dembowski chętnie go przyjmował, bo szlachcic miał spory kawał dobréj ziemi i gospodarował rządnie; ale Elżunia znieść go nie mogła, pomimo, że grał na gitarze i śpiewał przy tym instrumencie mnóztwo przedwiecznych pieśni.
Starszy Harasimowicz, Dyonizy, nie pieścił już matrymonialnych nadziei, bo mu piąty krzyżyk ciężył na łyséj głowie, ale pociechę i zapomnienie wszelkich młodzieńczych marzeń znajdował w płaskiéj flaszeczce, nie opuszczającéj nigdy kieszeni kamizelki jego. O kamizelce owéj dziwne po okolicy krążyły opowiadania, a wszystkie miały za źródło starego żyda Efraima, krawca obojga płci, mieszkającego w N. Raz naprzykład Efraim, zawezwany do sporządzenia kamizelki przez jednego z tamecznych elegantów, zażądał objaśnienia, czy ma zrobić w niéj kieszeń „na szerokość trzech palców, czy trzech rąk?”
— Co ty bredzisz, żydzie? — spytał właściciel mającéj się szyć kamizelki.
— Bo to, proszę jasnego pana — odpowiedział Efraim — pan Harasimowicz Dyonizy każe zawsze robić sobie kieszeń w kamizelce na trzech rąk.
— A to na co?
— Ny, on tam wstawia butelkę z wódką, ja widział — odpowiedział żyd.
Innym razem pytał kogoś, czy kieszeń w kamizelce ma być zrobiona na zegarek, czy na flaszkę? Spytany chwycił żyda za pejsy, myśląc, że ten bierze go za pijaka.
— Ny — krzyczał Efraim — niech jasny pan ma litość! A czego ja winien, że pan Harasimowicz każe mnie zawsze robić kieszeń na flaszkę. On jeździ często do Wilna, a ja myślał, że teraz nastąpiła taka moda.
Flaszeczka, spoczywająca zwykle w owéj anegdotycznéj kamizelce, zapełniona bywała bozkim nektarem kartoflowego wyciągu, którego-by pan Dyonizy za nic w świecie nie dotknął ustami publicznie, i gdy kto przed obiadem lub śniadaniem zapraszał go na kieliszek wódeczki, wymawiał się, upewniając, że mu doktorowie, pod karą śmierci, wzbronili używania jakichbądź trunków. Ale tak protestując, wychylał się milczkiem do innego pokoju i tam z rozkoszą przyciskał do ust szklaną szyję nieodstępnéj towarzyszki swego życia. Ślady gorącéj a tajonéj miłości jego ku niéj krwawym rumieńcem odbijały mu się na nosie i tłustych policzkach, czego sentymentalny pan Onufry okrutnie się wstydził, i za co niemiłosiernie mu dokuczał drwinkami i wymówkami. Pan Dyonizy mścił się, wyśmiewając matrymonialne zapędy brata, których łódź, pełna romansowych pieśni i dźwięków gitary, rozbiła się o twarde, jak skała, serca trzech komisarzówien, czterech asesorówien i pięciu czy sześciu córek dzierżawców i właścicieli z sąsiedztwa. Z tego wszystkiego wynikła między braćmi wzajemna niechęć. To téż i do Jodłowéj nie przyjechali oni razem, ale niespodzianie się tam zjechali, a niezbyt radzi ze spotkania, siedzieli milcząco w bawialnym pokoju Dembowskich.
Zmrok już zapadać zaczął, kiedy Klotylda weszła do tego pokoju. Na stole kipiał samowar, Elżunia zabierała się do nalewania herbaty, a wszyscy siedzieli odwróceni ode drzwi, któremi wchodziła pani Warska, pan Dyonizy z ręką przyciśniętą do oszklonéj flaszką piersi, pan Onufry z gitarą na kolanach.
— Niech-że pan co zaśpiewa — mówiła Elżunia, nie słysząc wejścia Klotyldy, która zatrzymała się nieco u drzwi.
Pan Onufry z gracyą ujął gitarę, brzęknął po strunach i, z przymileniem zwracając się ku pannie Dembowskiéj, zaśpiewał ochrypłym basem:
Niech mnie pani kocha,
Niech mię pani lubi
Przynajmniéj choć trocha,
Bo mię pani zgubi.
— Ach, stare jak świat! — zawołała Elżunia — słyszałam już to tysiąc razy. Proszę o co innego.
Onufry Harasimowicz znowu brzęknął po strunach, ale tą razą sentymentalnie zwiesił głowę na piersi i zawiódł żałośnie:
Pytasz mnie, Klimeno, czego wzdycham?
Bo kocham!
Pytasz mnie, Klimeno, czegom smutny?
Bo kocham!
— Ot, pij pan lepiéj herbatę — przerwała Elżunia — bo widzę, że nic już dzisiaj porządnego nie zaśpiewasz. Panie Dyonizy, może pan herbatę z rumem pić będziesz? — dodała, zwracając się z butelką w ręku do starszego brata.
— Z rączek pani — odparł z elegancyą pan Dyonizy — sama trucizna słodką-by mi była; ale wszelkich trunków doktorowie używać mi zabronili.
To mówiąc, zérknął ku drzwiom, obok których siedział, i wymknął się cichutko, szepcąc:
— Natychmiast będę służył!
— Aha! — mruknął brat młodszy — poszedł na ustronie, dać buzi kochance! — a zwracając się do Elżuni, dodał z uczuciem:
— Jakżem nieszczęśliwy, że śpiewaniem mojém nie mogę dziś ukontentować pani!
— A, bo pan śpiewasz rzeczy stare jak świat. Kiedy byłam w przeszłym roku w Wilnie, u ciotki Kaczyńskiéj, to mówiono mi, że tych wszystkich pana pieśni już od stu lat nikt nie śpiewa.
Harasimowicz młodszy westchnął i opuścił głowę na piersi, ale po krótkiéj chwili podniósł ją z miną tryumfatora i zawołał:
— Pani! umiem jednę nowiuteczką, jak Boga kocham, świeżuteńka, jak z igły zdjęta!
To mówiąc, uderzył po strunach i zaczął:
„Po stracie szczygła nieszczęsna szczyglica…”
Na piérwszym jednak wierszu przerwało mu otworzenie się drzwi do sypialni pani Dembowskiéj i wykrzyk. Magdzia wyszła z pokoju matki i, spostrzegłszy Klotyldę, przypatrującą się ciekawie charakterystycznéj scenie świata, obcego jéj całkiem, podbiegła i, pochwyciwszy obie ręce pani Warskiéj, do ust je przycisnęła. Klotylda delikatną swoją dłonią twarz jéj podniosła i serdecznie pocałowała ją w usta.
I Elżunia poczęła witać panią Warską, tłómacząc się z nieuwagi. Harasimowicz młodszy powstał z gitarą u łona, Harasimowicz starszy stanął we drzwiach, z ręką przyciśniętą do piersi.
— Może pani życzy sobie herbaty? — nieśmiało spytała Elżunia.
— Dziękuję — odpowiedziała pani Warska — przed chwilą jadłam obiad. Przyszłam odwiedzić chorą i zabrać ze sobą Magdzię, na krótką przechadzkę.
To mówiąc, weszła z Magdzią do sypialni Dembowskiéj.
— Czy to pani Warska? — cicho spytał Harasimowicz starszy.
— Tak — odpowiedziała Elżunia.
— Ładna bestyjka! niech ją… — zaszeptał Harasimowicz młodszy, ale nie dokończył swego zdania, przez szacunek dla obecnéj płci pięknéj.
A Klotylda, chwil kilka przesiedziawszy u łóżka choréj, innemi drzwiami wyszła z Magdzią z dziedzińca folwarcznego na dworski, gdzie zaczęły chodzić żwirową drogą pod jodłami.
— Kto są ci panowie, których znalazłam dziś u was? — spytała Klotylda.
— Sąsiedzi w okolicy, nazywają się Harasimowiczowie — odpowiedziała Magdzia, a na ustach jéj zawisł pogardliwy uśmiech.
— Może który z nich jest pretendentem do twojéj ręki, Magdziu? naprzykład ten, który gra na gitarze i śpiewa?
— O, niech Pan Bóg broni, takie straszydła!
— Dlaczego nazywasz ich straszydłami?
Magdzia zamyśliła się.
— Dlaczego?… dlaczego?… — odrzekła po chwili, patrząc w ziemię — alboż ja wiem dlaczego? Wszyscy ci ludzie, którzy bywają u ojca, wydają mi się tacy nieznośni, szpetni! Ja sama nie wiem, czego im braknie, ale *przeczuwam*, że ludzie insi być powinni.
— I nie myślałaś nigdy nad tém, czemu się oni tak tobie nie podobają?
— Owszem, najdroższa pani, myślałam, ale nic wymyśléć nie mogłam, może dlatego, że nie znam wcale świata i mało innych ludzi widziałam. Ale już to tak u mnie ze wszystkiém i zawsze; jeżeli widzę coś brzydkiego, natychmiast czuję, że to brzydkie, ale nie umiem sobie zdać sprawy, dlaczego ono jest takie i czego braknie brzydkiemu, aby było piękném. Ale za to wszystko, co piękne, kocham nad życie. Latem naprzykład, kiedy w domu niéma pilnéj roboty, całemi wieczorami siaduję sobie na ganku i patrzę na gwiazdy, i kocham je, bo czuję, że one piękne; albo idę do lasu i słucham szumu drzew, i czasem zdaje mi się, że gałęzie rozmawiają ze sobą, a czasem, że to z dalekich, dalekich stron jakieś głosy lecą, może echa wszystkich razem zebranych ludzkich śmiechów i płaczów. Ot, widzi pani, lubię gwiazdy i lubię szum lasu, bo czuję, że jedno i drugie jest piękne; lubię téż kwiaty, szczególniéj białe i ponsowe, i jak będę umierała, poproszę moich sióstr, aby mi na grobie zasadziły białe róże i zasiały ponsowe gwoździki.
— Wszystko, coś mi powiedziała — odrzekła po chwili milczenia Klotylda — dowodzi, że masz wrodzone przeczucie piękna, nie znając jego warunków. Ale zkądże ci, moja Magdziu, przyszła myśl o śmierci i mogile?
— Ja, pani, często o tém myślę.
— Czy być może? — ze zdziwieniem zawołała Klotylda. — Takaś młoda! Miałaż-byś być nieszczęśliwą?
Magdzia, milcząc, przycisnęła do ust rękę Klotyldy, która przy świetle gwiazd dojrzała na świeżéj jéj twarzyczce wyraz łagodnego, ale dojmującego smutku.
— Co tobie jest, Magdziu? — rzekła, obejmując ją i przyciskając do siebie — powiedz mi, co ci jest? czy może już twoje serduszko westchnęło do kogoś?
— Tak, pani — odparło dziewczę cicho i po lekkiém wahaniu się — ale to zupełnie tak, jak gdybym chciała gwiazdę zdjąć z nieba, albo na szumie lasu do raju zaleciéć, albo zamienić się sama w kwiatek biały. Wszak wszystko to jest niemożebne, nieprawdaż, pani najdroższa? Otóż tak samo i to, co czuję, musi zostać nazawsze w mojém sercu, niepowiedziane, nieokazane nikomu, jak gwiazda zostanie na niebie.
— I czemuż-by tak być miało? — spytała wzruszona tém wyznaniem Klotylda.
— Wszak pani sama powiedziała — odrzekła cicho Magdzia — że mam *przeczucie* piękna. Otóż i w *nim* jam *przeczuła* piękność tak wielką, że wobec niéj zgasły przede mną gwiazdy na niebie. Ze wszystkich ludzi, których dotąd widziałam, *on* jeden wydał mi się zupełnie, *doskonale* pięknym i dobrym. Wszyscy inni mieli zawsze w sobie coś brzydkiego lub niedobrego, co mię raziło i odtrącało… on jeden *nigdy*…
— Któż to ten *on*? — spytała, tuląc ją do siebie, Klotylda.
Magdzia ukryła twarz na jéj piersi i odszepnęła:
— Pani najdroższa! mój aniele złoty! tego nawet tobie nie powiem.
— Nie mów, jeśli ci to ma być przykro; ale dlaczegóż tak wątpisz o sobie? może i on ciebie kocha, albo będzie kochał.
— O nie, nigdy! nigdy! — zawołała Magdzia — ja *przeczuwam*, że to być nie może…
Klotylda wiedziała, o kim mówiła Magdzia; ręka jéj, obejmująca stan dziewczyny, lekko zadrżała.
— A on nigdy ci nie mówił, że cię kocha? — spytała po chwili.
— Nigdy — odparła Magdzia. — Ach! on taki szlachetny, taki prawy! czyż mógłby kłamać?
— Więc skądże przyszła ci ta miłość?
— Alboż ja wiem, pani? Znam go od bardzo dawna, ale długo nie czułam tego, co teraz czuję. Raz, pamiętam, był u nas i o czémś rozmawiał z ojcem, a ja sama nie wiedziałam, dlaczego oczu od niego oderwać nie mogłam. Patrzyłam na niego i robiło mi się dziwnie jakoś, miałam takie poczucie, jakby mi serce rozszerzało się w piersi i topniało w łzy; a te łzy biegły mi do oczu, do czoła, do twarzy, czémś takiém gorącém, że gdym spojrzała w lustro, przy którém siedziałam, zobaczyłam, że byłam ponsowa jak gwoździk. Odtąd, moja pani droga, niéma takiéj godziny dnia, żebym o nim nie myślała i niéma takiéj nocy, żebym o nim nie śniła; a gdy się zastanowię nad tém wszystkiém, przeczuwam, że ja go kocham!…
— Ale dlaczegóż tak straciłaś nadzieję otrzymania wzajemności?
— O, moja pani droga, bo przeczuwam, jaki on jest i jaką ja jestem. Ode mnie do niego tak daleko, jak od téj trawki do gwiazdy. Ja sobie prosta, nieumiejętna dziewczyna, ani piękna, ani rozumna, a jemu *innéj* trzeba.
— Ależ tobie to bardzo smutno być musi.
— Tak, moja pani droga. To téż siostry mówią, żem bardzo posmutniała. Czasem płakać mi się chce, czasem do niczego ochota nie bierze, i gdybym miała skrzydła, tobym tak, zdaje się, zaraz poleciała pod niebo, byle daléj od ziemi. A jednak nie pragnę, ażeby inaczéj było… bo wiem, że jemu nie nie było-by ze mną dobrze, bo jemu *innéj* trzeba… a jabym nieba mu przychyliła, gdybym mogła, całém życiem mojém kupiła-bym dla niego szczęście… Zresztą, dobrze mówi nasz ksiądz Stanisław, że życie człowieka jest króciuchne jak sen; wszystko w niém mija i tylko to zostawia po sobie ślady, co dobrego uczynimy na świecie. A mnie się zdaje, że dobrze jest cierpiéć w milczeniu i pokorze, zapomniéć o sobie saméj i pragnąć szczęścia tylko dla ukochanych naszych…
Klotylda ze wzruszeniem słuchała słów dziewczyny, popatrzyła chwilę na jéj oczy, wzniesione ku górze i zamglone wilgocią, a w końcu rzekła:
— Powiedz mi, dziecko, zkąd ci przyszły te myśli podniosłe i święte? zkąd w tobie uczucie to bohaterskie? Tak, masz słuszność, tyś wiejska dziewczyna, mało uczyłaś się, mniéj jeszcze widziałaś; jakimże więc cudem odgadłaś tajemnice najświętszych uczuć, posiadłaś szerokość najwznioślejszych myśli?…
Magdzi twarz zarumieniła się z razu, a potém powlokła wyrazem zamyślenia. Długo nie odpowiadała; szły obie ręka w rękę pod szumiącemi jodłami.
— Więc mówisz pani — ozwała się wreszcie dziewczyna — że mam jakieś myśli, jakieś uczucia niezwyczajne w położeniu mojém cichém i ciemném? Prawda, siostry moje, dobre i kochane, nie miewają takich myśli i uczuć. Jak się to stało? zaczekaj pani… powiem zaraz.
Znowu milczała przez chwilę, a potém mówiła:
— Najprzód, zdaje mi się, że już sam Bóg rozmaicie różnych ludzi tworzy. Zdarzało mi się widziéć dzieci, chowane razem, a jednak jedno z nich bywało smutne, inne wesołe, jedno dobre, inne złe. Jam z dzieciństwa smutniejsza była od moich sióstr; mało cieszyłam się zabawkami, patrzyłam więcéj na niebo, niż na ziemię. Potém, pani, kiedy obraz jego zaczął ukazywać mi się w każdéj godzinie dnia i w każdym śnie nocy, po-raz piérwszy położyłam rękę na sercu i zdało mi się, iż czułam, jak pod dłonią moją serce to rosło, rozszerzało się, żeby ogarnąć sobą wszystko, co żyje wkoło. Potém, przy każdém widzeniu jego, pilnie słuchałam tego, co mówił, a on tak pięknie mówi! I z jego słów tworzyły się w mojéj głowie obrazy, nad któremi myślałam po odjeździe jego długo, długo!… brzmienie ich zostawało w moich uszach, i mimowoli zaczynałam mówić tak, jak on. Raz byłam u Grodzickiéj w N. I on tam przyszedł i przyniósł z sobą książkę, i zapytał mię, czym jéj nie czytała. Powiedziałam, że nie, bom do owego czasu nigdy nic nie czytywała. Poprosiłam go o tę książkę; dał mi ją i czytałam, i nauczyłam się jéj na pamięć. Były to poezye Mickiewicza. I wszystkie słowa, i wszystkie obrazy tych wierszy osiadły odtąd w mojém sercu, a gdym się nad niemi zastanawiała, myśl mi krążyła po głowie tak szybko, że musiałam co najprędzéj czém inném się zająć, bo czułam, iż długo takiego stanu wytrzymać-bym nie mogła. Tak uczucie do uczucia, myśl do myśli, składały się, jak ziarnko do ziarnka, i dlatego może pani mówi, że dziwnie jakoś myślę i czuję.
Klotylda nic nie odpowiedziała; była wzruszoną naiwną spowiedzią dziewczęcia. Dochodząc do ganku Dembowskich, miały się już pożegnać.
— Czy pan Dolewski będzie jutro u was? — spytała Klotylda.
— Przyjedzie jeszcze jutro, a potém aż za dni kilka.
Mówiąc to, Magdzia patrzyła na Klotyldę i wyraźnie coś powiedziéć chciała; ale wahała się przez nieśmiałość, aż w końcu objęła ją rękoma i, tuląc się do jéj piersi, szepnęła:
— Moja droga pani! mój aniołku śliczny! nie będziesz się gniewała na mnie za to, co powiem?
— Ja miała-bym się na ciebie gniewać za cokolwiek? Mów, mów wszystko, moje miluchne dziecię!
— Pan Lucyan… — szepnęło dziewczę — pan Lucyan… od tego dnia, w którym był u pani… zrobił się jakiś inny…
— Jakiż to?… — spytała z uśmiechem Klotylda.
— Ja nie wiem — odrzekła Magdzia. — Nie jest smutny… nie… ale jakby zamyślony, jakby niespokojny… słowem nie taki jak zawsze. Mnie przykro na niego patrzéć, bo *przeczuwam*, że on cierpi, i dla tego, pani droga, mówię to tobie, bo nie chcę, żeby on cierpiał…
— A cóż ja na to poradzę, dziecko?
Magdzia wyprostowana stanęła naprzeciw Klotyldy, ujęła jéj rękę w swoje dłonie i rzekła pewniejszym już głosem:
— O pani, takie piękne jak ty anioły, mają skrzydła śnieżne i miękkie, któremi mogą z czoła ludzi chmury smutku spędzać. Takie piękne, jak ty, anioły od gwiazd pożyczyły promieni do oczu swoich, aby rozświecać niemi myśli tych, którzy są niespokojni i smutni. Ty pani jesteś pięknym i dobrym aniołem; powioń skrzydełkiem, spójrz błyszczącemi oczyma, a przestanie cierpiéć ten, który cierpiéć nie powinien.
To mówiąc, wysunęła rękę z dłoni Klotyldy i wbiegła do sieni, a pani Warska powoli zeszła z ganku i, bardzo zamyślona, ze schyloną głową, poszła ku swemu mieszkaniu.
Nazajutrz Marylka zdziwiła się mocno, usłyszawszy dzwonek pani swojéj, wzywający ją do sypialni o parę godzin wcześniéj niż zwykle.
Zaledwie ósma była godzina, gdy Klotylda w białém ranném ubraniu wyszła do ogrodu, minęła klomby kwiatowe, staw i obszerny trawnik i weszła do szerokiéj, ciemnéj alei, któréj jedna strona, otoczona żelazném ogrodzeniem, dotykała pocztowego gościńca. W środku alei téj, była w ogrodzeniu furtka, wychodząca na szeroką drogę, po obu stronach, mającą brzozowe ławeczki.
Klotylda z książką w ręku usiadła na ławeczce obok furtki, gdy zdala dał się słyszéć tentent konia. Podniosła głowę i niedaleko siebie ujrzała jadącego konno Lucyana. I on ją zobaczył, zwolnił bieg konia i przez chwilę zdawał się wahać, czy ma się zbliżyć do dziedziczki Jodłowéj, przez którą przed kilku dniami tak uprzejmie przyjętym został. Nie zbliżył się jednak, tylko ukłonił się z grzecznością i uszanowaniem. Klotylda oddała mu ukłon, ale, gdy odjechał, na twarzy jéj odmalował się wyraz zdziwienia i żalu. Wypuściła z rąk książkę, pochyliła czoło na obie dłonie i długo pod cieniem jodeł siedziała w zamyśleniu.
Gdy w godzinę potém weszła do swojéj sypialni, ubierającéj ją Marylce zdało się, że na jéj oczach widziała ślady łez; nie była jednak pewna tego, tém bardziéj, że, w czasie ubierania się, Klotylda rozmawiała z nią i parę razy głośno się rozśmiała z dowcipnéj gadaniny subretki. Śmiech ten wszakże uderzył garderobianę czémś niezwykłém, drżało w nim coś, z czego nie umiała zdać sobie sprawy, dla tego pewnie, że nigdy jeszcze dźwięku takiego w śmiechu swéj pani nie słyszała.
Kto uważnie słucha wszystkich odgłosów ludzkiego serca, ten w śmiechu nie samę tylko wesołość usłyszéć może; drżą w nim niekiedy tajone i tłumione łzy. Ale żeby ich w śmiechu czyimś dosłyszéć, trzeba wprzód samemu ścisłą z cierpieniem zawrzéć znajomość; trzeba, według słów jednego z pisarzy, posiąść jedyną naukę, mogącą wwieść człowieka w głębiny serc innych ludzi, trzeba się nauczyć „alchemii łez”.
Tego wieczora Magdzia przybiegła do Klotyldy, siedzącéj na ganku od ogrodu.
— No cóż, moja Magdeczko — spytała ją żartobliwie pani Warska, — czy pan Lucyan i dziś był „jakiś inny”?
— Dziś, pani — odrzekło dziewczę, — pan Lucyan był bardzo wesoły; opowiadając o czémś ojcu, śmiał się kilka razy; ale ja w tym śmiechu coś niedobrego *przeczułam*…
— I cóż ty tam w tym śmiechu przeczułaś, marzycielko?
Magdzia pochyliła się do ucha Klotyldy i szepnęła:
— Ja, pani, w śmiechu jego przeczułam łzy.
Potém Magdzia usiadła przy nogach Klotyldy na nizkim stołeczku i położyła głowę na jéj kolanach. Klotylda muskała jéj jasne włosy i zaczęła w nie wplatać gałązkę zieloną. Dziewczyna patrzyła w milczeniu w głąb’ oświetlonego szafirową lampą gabinetu, potém podniosła głowę i, spoglądając w twarz Klotyldy, rzekła znacząco:
— Jak tu pięknie, jak tu cicho, jak tu wonno! Dom twój, pani śliczna, to istny raj na ziemi, a tyś w nim jasnym aniołem!…
Klotylda uśmiechnęła się smutnie i ustami dotknęła czoła Magdzi, a dziewczyna, razem z pocałunkiem, poczuła spływającą na jéj czoło łzę.
— Czy i w raju nawet łzy płyną? — spytała cicho, patrząc ciągle w twarz Klotyldy.
— Dziecię moje — odrzekła piękna kobieta, — gdzieś daleko po-za światem tym, jest pewnie raj taki, zgotowany wybranym, w którym cichną wszystkie smutki i niepokoje serca ludzkiego; ale w każdym ziemskim raju, na dnie wszystkich rozkoszy i piękności, muszą zawsze znaléźć się łzy…
Gwiazdy pogodnéj nocy wiosennéj długo oświetlały grupę dwóch kobiet, pół ukrytą w cieniu mirtów i pomarańcz.
Kiedy około północy Klotylda została sama, zadzwoniła i wszedł Ignacy.
— Proszę cię, Ignacy — rzekła, — aby jutro o godzinie ósméj rano Pegaz stał osiodłany pod gankiem; chcę pojechać konno.
Nazajutrz Marylka znowu się zdziwiła, gdy dzwonek pani wezwał ją o wcześniejszéj, niż zwykle, godzinie.
Klotylda włożyła amazonkę i kapelusik z czarném piórkiem i stanęła na środku sypialni swojéj zamyślona. Potém szybko postąpiła ku drzwiom i znowu wróciła, przeszła parę razy pokój, patrząc w ziemię, nareszcie przebiegła salony i stanęła na ganku od dziedzińca.
Pegaz siwy w wielkie ciemne jabłka, z małą główką i wygiętym karkiem, stał przed gankiem osiodłany i grzebał nogą w piasku. Cugle wierzchowca trzymał stangret w angielskiéj liberyi.
Klotylda popatrzyła na konia i rzekła do Ignacego:
— Każ Pegaza odprowadzić do stajni — nie pojadę!…
Stangret z koniem zwrócili się ku stajni. W téj chwili, za jodłami i żelazném otoczeniem dziedzińca, dał się słyszéć tentent konia i szybko na tle zieleni przemknęła zgrabna postać jeźdźca.
Jadący z oddali nawet poznał stojącą na ganku panią domu, bo zdjął czapkę z pełnym grzeczności ukłonem.
— Ignacy — zawołała Klotylda — zawołaj na Michała, niech przyprowadzi Pegaza.
Ignacy łagodnie uśmiechnął się pod siwym wąsem z kaprysów swéj ukochanéj pani, a stangret z Pegazem zwrócili się znów ku gankowi.
Po chwili, piękna pani Klotylda wyjeżdżała konno z bramy dworskiego dziedzińca.
Lucyan Dolewski całą godzinę przesiedział przy choréj, poczém oświadczył, że przyjedzie dopiéro za tydzień, bo konwalescentka może się bez niego obejść, a on ma pacyentów, do których na dni kilka pojechać musi.
— A u pani Warskiéj, czy pan nie będzie? — spytała go Magdzia.
— Dziś nie — odrzekł obojętnie; — zawcześnie jeszcze na wizytę — dodał, patrząc na zegarek.
— Widziałam jednak — ozwała się Elżusia — że pani Warska pojechała już konno na spacer.
Na te słowa w oczach Lucyana zamigotało jakieś dziwne światło; znawca fizyognomii ludzkich rzekłby, iż byłto błysk nadziei.
— Jak się ma pani Warska? — spytał, zwracając się ku Magdzi.
— Zawsze śliczna i dobra jak anioł — odparło dziewczę.
Doktor pożegnał wszystkich, siadł na koń i zwolna jechał pocztową drogą.
Pogodnie i cicho było na świecie, znikąd odgłosów żadnych; spokój panował w naturze, a jednak Lucyan, jadąc, oglądał się ciągle wkoło, jakby czegoś szukał oczyma, jakby dosłuchiwał się jakichś odgłosów. Na drzewach, zdobiących drogę, drżały listki pozłacane słońcem, w powietrzu czystém krzyżowały się strugi błękitnych i złotych promieni, Młody człowiek jechał drogą zwolna, zamyślony, niespokojny, a przed nim migotały ciągle ciemne, smutne oczy Klotyldy i ukazywała się na promieniu zawieszona biała, przezroczysta jéj twarz. Jechał powoli i był już na zakręcie drogi pod samą górą, gdy między jodłami, wysoko nad sobą, posłyszał szelest niezwykły i chrzęst łamiących się gałęzi. Spojrzał w górę: śród czarnych i gęstych drzew, wąziuchną dróżką, zwolna i coraz niżéj, na siwym koniu, zstępowała Klotylda. Wybornie ujeżdżony koń z wdziękiem i ostrożnie stąpał po spadzistéj pochyłości, a ona, jedną ręką trzymając cugle Pegaza, drugą uchylała sobie z nad głowy opadające wciąż kolczaste gałęzie. Chwilami znikała całkiem po-za drzew gęstwiną i wychylała się znowu na szerszą przestrzeń, cała opromieniona słońcem i orzucona zielonemi kolcami jodeł.
Gniady koń jeźdźca na pocztowéj drodze, stanął jak wryty, wstrzymany nagle gwałtowną ręką swego pana. Lucyan patrzył na zjawisko, zstępujące ku niemu z góry.
Wązka dróżka, którą jechała Klotylda, rozszerzała się coraz bardziéj, spadzistość coraz mniéj była stromą, amazonka na siwym rumaku coraz prędzéj zbiegała ku drodze, i po chwili była już o kilka tylko kroków od jeźdźca na gniadoszu.
— Dzień dobry pani — zawołał, uchylając czapki Lucyan.
— Dzień dobry panu — odrzekła amazonka.
Pegaz stanął obok gniadosza i zwrócił się w tym samym co tamten kierunku.
Poranny wietrzyk i szybka jazda, lekkim rumieńcem zabarwiła twarz Klotyldy, Lucyan przeciwnie był blady tą bladością wzruszenia, która wszystką krew do serca sprowadza.
— Pani tak wcześnie odbywa konne przejażdżki? — ozwał się po chwili młody człowiek.
— Ranek był piękny, jeździłam na cmentarz. — I ukazała ręką widniejący na górze pomnik.
— To pomnik matki pani?
— Tak panie.
Rozmowa, obojętnym prowadzona tonem, przerwała się. Pegaz zwolna postąpił naprzód, gniadosz szedł za nim.
— Pan jedziesz od choréj? — ozwała się po chwili milczenia, Klotylda.
— Tak pani, a raczéj od konwalescentki.
— Czy długo jeszcze pan będziesz ją codziennie odwiedzał?
— Przeciwnie, przyjadę ledwie za dni kilka.
— A przez ten czas pan ciągle będziesz w N.?
— Mam odwiedziéć pacyentów, o kilka mil ode mnie mieszkających.
Znowu umilkli, jadąc ciągle razem drogą szeroką. Minęli górę, a wkoło nich rozłożyły się barwne kwiatami i ozłocone słońcem łąki. Pod lasem żółciały pasące się stada, z dali do pocztowéj drogi dochodził ryk bydła i smętna jakaś piosenka pasterza. Powietrze majowe drżało całe promieńmi i cichym gwarem owadów.
— Chcesz pan — ozwała się po długiém milczeniu Klotylda — chcesz pan sprobować doskonałości naszych wierzchowców? Kto z nas kogo prześcignie?
I, nie dając Lucyanowi czasu do odpowiedzi, pochwyciła silnie cugle swego konia, zawołała nań pieszczotliwie i popędziła drogą jak strzała.
Gniadosz Lucyana, targnięty ręką pana, zerwał się z miejsca i pogonił za Pegazem.
Biegli tak jedno za drugiém, unoszeni dzielnemi końmi, całą wiorstę; w końcu gniadosz doścignął Pegaza, przepędził go o kilkanaście kroków i stanął, silną ręką wstrzymany.
Klotylda téż stanęła.
— Zwycięztwo przy panu! — zawołała ze śmiechem, podnosząc rękę do kapelusika, niby rycerskim ukłonem.
Twarz jéj pałała żywym rumieńcem zmęczenia, pierś podnosiła się szybkim oddechem, wpół otwarte usta okazywały dwa rzędy białych zębów.
Wyraz twarzy Lucyana był obojętny, bladość tylko jego, zamiast zniknąć przez ruch i zmęczenie, powiększyła się jeszcze. Patrzył na Klotyldę i uśmiechał się zwykłym swoim poważnym uśmiechem.
Pani Warska spojrzała w stronę swego dworu.
— Daleko odjechałam od domu — rzekła — trzeba wracać. Pan mię odwiedzisz w Jodłowéj, nieprawdaż? — dodała, patrząc w twarz doktora i wyciągając ku niemu rękę.
Lucyan wziął drobną rączkę i przez chwilę zatrzymał ją w swéj dłoni.
— W Jodłowéj, pani — odpowiedział — w Jodłowéj… tak, będę… ale nie wiem kiedy.
To mówiąc, schylił się na koniu, pocałował rękę Klotyldy i miał odjechać, gdy ona raz jeszcze zwracając się ku niemu i wstrzymując swego konia, rzekła:
— Przyjedź pan, przyjedź, bo mi na seryo brak towarzystwa pana.
I rozjechali się w przeciwne strony; ale o parę wiorst od Jodłowéj, Lucyan zdjął czapkę z gorejącego czoła i rzekł gwałtownie do siebie:
— Szaleństwo! co się ze mną dzieje? dziwny wpływ wywiera na mnie ta kobieta. Pocóżem ją spotkał? Ha! los… wszakże nie chciałem tego… Głowa mi płonie! szalony jestem! Nie, tak być nie może, ja się od tego obronić muszę!…
A Klotylda, pożegnawszy Lucyana, nie pojechała prosto do domu, ale zwróciła się na prawo, drogą ku lasowi wiodącą. Jechała zwolna, a na twarzy jéj malowały się: niepokój i wzruszenie; wreszcie, gdy już wjechała w głąb’ lasu, poniosła rękę do czoła i rzekła do siebie:
— Pocóż go spotkałam? Dziwne wrażenie wywiera na mnie ten człowiek. Wolała-bym była go nie widziéć, a jednak sama go szukałam. Pocóż ta kobieta zachorowała? poco on tu przyjeżdżał? Ha! bądź co bądź, nie poddam się!
IV. Odpust
W pogodny dzień przed zachodem słońca, Klotylda siedziała z Magdzią na ulubionym swoim ganku, gdy Marylka ozajmiła, że pani Grodzicka z N. pragnie ją widziéć.
— A, pani Grodzicka! ta właśnie, o któréj synu mówił mi zawczoraj ksiądz proboszcz. Proś, proś ją tutaj! — rzekła Klotylda.
Po chwili, wprowadzona przez Marylkę, weszła na ganek pani sędzina, w swoim nieśmiertelym, oszytym wytartym aksamitem kaftaniku i z niezbędnemi filutkami na skroniach. Mimo przepychu, którym ujrzała się otoczona w Jodłowéj, jak przystało na ex-właścicielkę Wólki, karety i budoaru, pełnym godności ukłonem powitała panią Warską. Klotylda powstała uprzejmie z kanapki, usiadła na fotelu, a zaszczytne miejsce wskazała przybyłéj.
— Przyjechałam, aby podziękować pani — ozwała się Grodzicka — za łaskawie udzielone mi przyrzeczenie pomocy w wychowaniu mego syna…
— Ja to właśnie — żywo przerwała Klotylda — winnam dziękować pani za przyjemność, jaką mi to sprawi, że będę jéj użyteczną, przyczyniając się zarazem do wychowania, dzielnego może na przyszłość człowieka. Słyszałam, że syn pani ma wielkie zdolności.
— A, już to, pani dobrodziejko, odziedziczył po swoich przodkach. Kiedy był jeszcze małém dzieckiem, mąż mojéj siostrzenicy, marszałek X., lubił bawić się w nim w moim budoarze w Wólce i zawsze mówił, że Mieczek będzie tak rozumny, jak dziad jego a mój nieboszczyk ojciec. Mam, pani dobrodziejko, bogatą familią i sama niegdyś jeździłam karetami i mieszkałam w pałacu, ale teraz… kiedy, skutkiem nieszczęśliwych okoliczności, straciłam fortunę, mój Mieczek byłby się zmarnował, gdyby nie starania pana Lucyana, a teraz łaskawe względy pani dobrodziejki…
— Mówił mi właśnie ksiądz Stanisław, że pan Dolewski uczył przez lat parę syna pani, mimo licznych zajęć, jakich powołanie jego wymaga. Bardzo to zapewne pięknie z jego strony, ale od końca wakacyi syna pani wyślemy do szkół wileńskich, a potém da Bóg do uniwersytetu.
Twarz Grodzickiéj rozjaśniła się wielką, macierzyńską radością, łzy wdzięczności nabiegły do jéj oczu.
— Dokończysz pani — rzekła drżącym od wzruszenia głosem — szlachetnego czynu zaczętego przez poczciwego pana Lucyana. Niech was oboje Pan Bóg i Najświętsza Panna błogosławi, a z wam i księdza Stanisława, który umiał przemówić do twego serca, pani, za mną i za mojém dzieckiem.
To mówiąc, powstała pani sędzina i miała już żegnać Klotyldę, gdy nagle, jakby sobie coś przypomniała, rzekła:
— Czy pani dobrodziejka nie będzie jutro w N. na odpuście?
— Jakiż to będzie odpust, kochana pani?
— Dzień świętego Stanisława, patrona kościoła naszego i księdza proboszcza.
— Dzień ósmego Maja — wtrąciła Magdzia.
— A, kiedy tak, to będę koniecznie. Pomodlę się i powinszuję księdzu proboszczowi, dla którego mam prawdziwy i głęboki szacunek.
Grodzicka wyszła, a Klotylda spojrzała na Magdzią, która siedziała w cieniu zielonych gałęzi i patrzyła na wschodzące gwiazdy.
— O czém tak myślisz, Magdziu? — spytała.
— Myślałam o tém — odparło dziewczę — że gdyby te dwie gwiazdy, co tak pięknie świecą, połączyły się ze sobą, było-by z nich słońce.
Klotylda uśmiechnęła się.
— Marzysz, dziecko — odrzekła; — pójdź ze mną do biblioteki, poczytamy trochę.
Tymczasem Grodzicka, wróciwszy do N., nie miała nic pilniejszego do zrobienia, jak podzielić się z kimkolwiek wieścią, że pani Warska podjęła się wychowania jéj syna i że nazajutrz ma być w kościele na nabożeństwie i u księdza proboszcza z powinszowaniem.
W miasteczku i okolicy mało osób widziało panią Warską. Niektórzy pamiętali ją, gdy, dzieckiem będąc małém, przyjeżdżała do kościoła ze swoją matką, a wszyscy tyle rzeczy nasłuchali się o niéj, wyobrażali ją sobie tak piękną, tak *światową*, tak niepodobną do nich wszystkich, że wzbudzała ogólną ciekawość. Wieść o jéj dobrym czynie, względem syna Grodzickiéj, ciekawość tę powiększyć jeszcze musiała.
Pani sędzina z opowiadaniem swojém pobiegła do pani Owsickiéj, u któréj w owéj chwili obecną była panna Zuzanna. Szeherezada podreptała coprędzéj, aby o tém, co nastąpić miało nazajutrz, oznajmić „pani aptekarzowéj dobrodziejce”.
U pani Dolewskiéj znalazła grubą panią Jęczmionkowską, obywatelkę z sąsiedztwa, z dwiema dorosłemi córkami, bywającą u aptekarzowéj z powodu syna jéj doktora, któryby się wielce zdał na męża pełnoletniéj Elfrydy albo Zenobii. Pani Jęczmionkowska wysłuchała wszystkiego, a wracając do domu, spotkała w drodze Harasimowicza młodszego. Wychyliła się z krytéj nejtyczanki i zawołała do szlachcica, jadącego bryczką:
— Panie Onufry! jutro na odpuście będzie pani Warska z Jodłowéj.
Pan Onufry odpowiedział, jak tylko mógł najgłośniéj, że zna już panią Warską i pojechał daléj, rozmyślając nad wyborem pieśni, z któremi się jutro popisywać będzie; ale, gdy dojeżdżał do bramy swego domu, ujrzał jadącego konno pana Barszcza i, zawoławszy na furmana, aby się zatrzymał, spytał sąsiada, czy będzie na jutrzejszym odpuście, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, dodał, niby od niechcenia:
— Byłem onegdaj w Jodłowéj i *poznałem* panią Warską. *Mówiła mi*, że będzie na jutrzejszym odpuście.
Pan Barszcz otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
— Tak, tak — potwierdził Harasimowicz — poznałem panią Warską; śpiewała przy mojéj gitarze „już księżyc zaszedł” i zapraszała mię do siebie. Ale już to sąsiad wiész, że ja do bratania się z panami nie bardzo skory. Niech wprzódy się naproszą. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Ale, pani Warska ładna, dalibóg ładna.
To powiedziawszy, pojechał Harasimowicz, a Barszcz na swoim kasztanowatym, o białym ogonie koniku, galopem puścił się ku dworowi młodego pana Rodryga Wiercińskiego. Wpadł do Wiercina, przebiegł przez zapylone pokoje panicza, u którego był totumfackim i pieczeniarzem, i znalazł gospodarza domu, stojącego przed lustrem i pogrążonego w studyach nad udoskonaleniem nowo wynalezionego sposobu zawiązywania krawata na węzeł o jednéj kokardzie, a dwóch końcach.
Barszcz śpiesznie go uwiadomił, że na jutrzejszym odpuście w N. będzie przybyła niedawno z Warszawy dziedziczka Jodłowéj. Pan Rodryg ucieszył się niezmiernie tą nowiną.
— Młoda wdówka — zawołał, klaskając w palce jak w kastaniety. — Wiész co, Barszczu, że to partyjka nielada. Pojadę, pojadę. Tylko ten przeklęty węzeł, nie mogę zawiązać go, jak należy. Barszcz! zawiąż mi krawat tak, żeby była jedna kokarda, a dwa końce.
Serwacy Barszcz wspiął się na palce, bo był nizki, a pan Rodryg wysoki, i wziął w obroty szyję swego mecenasa. Po kwadransie mozołu i sapania, wynalazek został udoskonalony, węzeł miał jednę kokardę, a dwa końce i Barszcz dostał za to na kolacyą kotlety baranie i kieliszek madery.
Tak w wigilią odpustu cała niemal okolica czekała jutrzejszego pojawienia się w kościele pani Warskiéj i mówiła o niéj. Jeden tylko człowiek w dniu tym nie posłyszał z niczyich ust jéj nazwiska i nie dowiedział się o niczém. Lucyan Dolewski był nieobecny w N., bo od dni kilku siedział nieodstępnie nad łóżkiem jednego z sąsiednich mieszkańców, chorego ojca licznéj rodziny. W zasłonionym zielonemi roletami pokoju, śród ciszy, otaczającéj zwykle łoże chorego, młody doktor siedział dniem i nocą, śledząc wszystkie poruszenia pacyenta, doglądając go z całém poświęceniem kapłana czynu i nauki. Niekiedy tylko, gdy chory usypiał, młody człowiek zamyślał się z czołem na dłoni wspartém, a wtedy śród ciemno-zielonego tła pokoju, łzą brylantową błyskały ku niemu wielkie, ciemne oczy i uśmiechem purpurowych, wilgotnych ust, wabiła twarz biała.
I młodzieniec dumaniem z tych oczu i z tego lica wysnuwał całą postać ślicznéj kobiety; obejmował ją gorącém marzeniem, muskał grube warkocze jéj włosów, tonął w pałających oczach i dotykał miękkiéj, drżącéj w jego uścisku ręki. A z dumań tych budził go jęk chorego, przypominający młodemu doktorowi, że dla czynu, który go wzywał, miał odtrącić od siebie powabne mary wyobraźni swojéj.
Zaledwie jednak dobroczynna dłoń doktora, dała chwilę spokoju złożonemu chorobą, marzenia wracały do Lucyana coraz uporniejsze, bo skąpane w gorączce kilku nocy bezsennych i w męce daremnego walczenia ze sobą.
Łatwiéj powstrzymać w biegu bystry prąd wód spienionych, niż stłumić wzrost namiętności, szybko ogarniającéj serce młode, a uczuć spragnione.
Łatwiéj zbadać kierunek, w którym płyną pod niebem obłoki białe, niż odgadnąć kędy zawiodą człowieka marzenia jego, w długiém skąpane pragnieniu.
Łatwiéj, o łatwiéj było rozumowi ludzkiemu odkryć prawdę, że słońce stoi nieruchome, śród krążących wkoło niego planet, jak powiedziéć sercu: stój! gdy ono, ogarnięte płomieniem, leci ku źródłu miłości…
*
Nadszedł dzień ósmego Maja, pogodny i ciepły. Kościół w N. od samego rana oblężony był mnóztwem chłopskich wozów i szlacheckich parokonnych bryczek. Z wozów zsiadali chłopi w szarych świtach, od święta przepasanych czerwonemi pasami, zdejmowali z głowy słomiane o szerokich brzegach kapelusze i z nizkim ukłonem przed zamkniętemi jeszcze drzwiami kościoła, naznaczywszy pierś wielkim krzyżem, zasiadali wkoło parkanu, śmiejąc się, gwarząc i witając sąsiadów z poblizkich wiosek.
Nieco zdala od mężczyzn, z drugiéj strony parkanu i na kościelnym cmentarzu, rozsiadły się kwieciste, barwne grona mołodyc i dziewek. Głowy miały strojne w ponsowe, białe i żółte chusty, a nad czołami sterczały pęki zieleni, zmieszanéj z polnemi kwiatami. Szlachta, zsiadłszy z bryczek, odprawiała furmanów z końmi do karczmy, a sama gromadą szła do plebanii, winszować księdzu proboszczowi imienin. Po krótkiéj tam bytności wychodzili wszyscy na miasteczko i przechadzali się grupami po placu. I tu tworzyły się podziały na sfery i klasy. Dzierżawcy wielkich dóbr z góry patrzyli na drobnych posiadaczy, drobni posiadacze imponowali małym dzierżawcom, a ci zadzierali nosy przed oficyalistami, którzy znowu ze wzgardą spoglądali na chłopów.
O, nigdzie i nigdy nie znikająca pycho ludzi, głupia pycho robaków!
Gwar więc pod kościołem był wielki. Sejmikowała drobna szlachta, gwarzyli chłopi, śmiały się i swawoliły dziewczęta, na rękach mołodyc w niebogłosy wrzeszczały dzieciaki. A śród tłumu, często gęsto ukazywały się rude pejsy i wyszarzane jarmułki żydów, chodzących od szlachty do oficyalistów, od oficyalistów do chłopów i prawiących jednym o urodzajach, innym o koniach i bydle, innych nakoniec częstując tabaczką i zapraszając na gorzałkę.
Między tym tłumem przecisnęła się do kościoła pani Owsicka, ze swemi worami, napakowanemi książkami do nabożeństwa; panna Zuzanna w watowéj salopie, mimo ciepła; pani Dolewska w czarnéj wełnianéj sukni, jedwabnéj mantyli i czarnéj jedwabnéj chusteczce, zawiązanéj na świeżo wygarnirowanym czepeczku. Za niemi niebawem przeszła plac i weszła do kościoła pani sędzina Grodzicka, z bardziéj niż kiedy wypomadowanemi filutkami i z dwunastoletnią Walerką, ustrojoną w różową muślinową sukienkę, dar panien Jęczmionkowskich, które, wiedząc o szczególném współczuciu Lucyana Dolewskiego dla rodziny Grodzickich, chciały tą ofiarą wydać się filatropkami w oczach powabnego doktora.
Wreszcie, o godzinie jedenastéj, ozwał się głos dzwonu, oznajmujący blizkie nabożeństwo; jednocześnie dało się słyszéć kilkakrotne klaskanie z bata i wnet ukazała się amerykanka, zaprzężona czterema końmi w lejc, a z niéj wysiedli przed kościołem pan Rodryg i pan Barszcz.
Wierciński miał ubranie, jakby zdjęte z żurnalu: piękny węzeł krawata, o jednéj kokardzie, a dwóch końcach, piękną fryzurę, wyszłą tylko co z objęć żelazka i najpiękniejsze ze wszystkiego pince-nez, tkwiące na zadartym nosku. Barszcz z miną tryumfatora wysiadł z eleganckiéj amerykanki swego amfitryona i stanął w bramie kościelnego ogrodzenia, w postawie greckich bohaterów, z góry spoglądając na nędzne robaki, które przypełzły na własnych wozach i bryczkach, a nie przyjechały, jak on, elegancką cudzą amerykanką.
Ale jakby dla zaćmienia szumnego ekwipażu pana Wiercińskiego i jego pieczeniarza, z przeciwnéj strony wjechał na plac miasteczka kocz, zaprzężony czterema pękatemi i pstrokatemi konikami. Kocz ten stanął także naprzeciwko bramy kościelnéj; lokaj, wyglądający na pasterza i ubrany w cóś, co miało oznaczać liberyą, zgramolił się z kozła, stęknął i, otworzywszy z trudem drzwiczki o zardzewiałych zawiasach, począł odkładać stopnie powozu.
Z wysokości na ziemskie niziny powoli i majestatycznie poczęła spuszczać się najprzód pani Jęczmionkowska, jaśniejąca zieloną suknią w kraty i ponsowém piórem u kapelusza. Za nią leciuchna jak motylek wionęła na ziemię panna Elfryda, fruwając falbanami żółtego muślinu, niby motylemi skrzydły, a za tą jeszcze chwiejnym i sentymentalnym krokiem zstąpiło na padół płaczu bóztwo i piękność rodziny, panna Zenobia, ciągnąc za sobą krzywo wykrojony, ogromny kawał błękitnego bareżu, mający reprezentować ogon u sukni. Trzy panie przeszły przez tłum, matka sapiąc i patrząc z góry, Elfryda fruwając, Zenobia chwiejąc się i płynąc. Panny oglądały się wkoło i szeptały między sobą:
— *Elfride*! nie widzę tu nikogo, comme il faut.
— Sam gmin, *Zenobie!* niższa klasa.
Zniknęły w głębi kościoła, a arka Noego, skrzypiąc i piszcząc, posunęła się do karczmy, ku wielkiemu zadowoleniu pstrokatych koni.
Potém zajechał Harasimowicz młodszy, piastując pudło z gitarą; potém Harasimowicz starszy, z dłonią przyciśniętą do szklanego puklerza; z plebanii wyszedł wąsaty organista, a w końcu ukazał się i sam ksiądz proboszcz, w towarzystwie kilku przybyłych na odpust księży.
W téj saméj chwili dał się słyszéć głuchy turkot lekkiego powozu; z za domów na placu ukazały się najprzód cztery wielkie siwe konie, brzękające z cicha kółkami angielskich szorów, potém służba bez liberyi, czarno ubrana i w białych rękawiczkach, nareszcie bardzo nizka i mała podwójna karetka. Wszyscy zwrócili wzrok na piękny powóz, który stanął przed kościołem.
— Kto to? kto to? — szeptała między sobą szlachta.
— Dzielne konie!
— Co za pojazd, niech go licho!
— Kto to przyjechał?
— To znajoma moja, pani Warska z Jodłowéj — odpowiedział Harasimowicz młodszy, dodając:
— Przypatrzcie się jéj tylko; ładna dalibóg bestyjka!
Z karetki wysiadła Klotylda, a za nią Magdzia Dembowska.
Pani Warska ubraną była w suknią z ciemnego jedwabiu; na głowie miała takiéjże barwy kapelusik, zdobny tylko cieniuchną czarną koronką. Nic na niéj nie błyszczało, wszystko było ciemne i bez ozdób, a jednak wytworne. Magdzia, ubrana ręką Klotyldy, w białéj, przezroczystéj sukience i w słomkowym kapeluszu zdobnym jedną tylko różyczką, wyglądała obok świetnéj i wytwornéj kobiety, jak jéj anioł-stróż.
Pan Rodryg, spojrzawszy na Klotyldę, oniemiał, wcisnął mocniéj pince-nez, aż mu nos poczerwieniał i podniósł rękę do wysokiego kapelusza. Chłopi i szlachta otworzyli szeroko oczy i usta, a Harasimowicz młodszy szepnął do sąsiadów:
— A co, czy nie mówiłem, że niczego sobie kobiecina? A jak śpiewa „już księżyc zaszedł” to cudo! Już ja się na tém znam!
Klotylda i Magdzia weszły do kościoła. Tam koło wielkiego ołtarza, więc na *arystokratyczném* miejscu, zasiadła pani Jęczmionkowska z córkami i kilka pań *z wyższéj klasy*. Środek kościoła był pusty prawie, bo lud zaczynał dopiéro napływać. Przy wejściu Klotyldy wszystkie panie, siedzące przed wielkim ołtarzem zwróciły na nią oczy, a domyślając się, że widzą panią Warską, jedne się wyprostowały, inne poprawiły sobie suknie, bo były pewne, że dziedziczka Jodłowéj nie zaniedba przejść pompatycznie przez kościół i usiąść na arystokratyczném miejscu, tak jak one zwykły były czynić. Pan Rodryg tego samego snać był zdania, bo szybko przeszedł boczną nawą kościoła pod wielki ołtarz i stanął przy balustradzie, w pozycyi najdogodniejszéj dla pokazania swojéj fryzury i węzła o dwóch końcach.
Ale Klotylda przy wejściu obejrzała się po kościele i, postąpiwszy kilka tylko kroków, usiadła z Magdzią w jednéj z najbliższych ode drzwi ławek. Panie z pod wielkiego ołtarza poruszyły się na ten widok, spojrzały znacząco na siebie i szepnęły jedna do drugiéj:
— Czy widzisz, czy widzisz pani, gdzie usiadła? To dla tego, aby módz lepiéj strzelać oczyma po kościele.
— Imponuje, moja pani, nie chce obok nas usiąść.
— Niby to taka skromniutka, a dyabeł za skórą siedzi.
— Oho! albo to niewiadomo, co z niéj za ptaszek?
— Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi.
Pan Rodryg, widząc, że źle obrał punkt strategiczny, chciał uczynić rejteradę, ale już było zapóźno, bo lud ogromną masą szybko napłynął do kościoła i zagrodził drogę odwrotu młodzieńcowi. Mógł wprawdzie za pomocą łokci utorować sobie przejście ku ławeczce, w któréj usiadła pani Warska, ale żal mu było narażać na niebezpieczeństwo, zetknięcia się z siermięgami, swoję piaskową marynarkę; został więc na niefortunném stanowisku i przez cały ciąg nabożeństwa był w smutnéj konieczności prezentowania swego pięknego węzła i zapiekanéj fryzury paniom Jęczmionkowskim et compagnie.
Wkrótce rozległy się poważne akordy organów, z pod ołtarza chóralną pieśnią, uniósł się pod sklepienie kościelne śpiew księży; obłoki dymu z kadzielnic owiały obraz Najświętszéj Maryi, a lud upadł na kolana, czołami uderzając o posadzkę ceglaną. Całe zebranie zamodliło się gorąco, prócz pań, siedzących pod wielkim ołtarzem i pana Rodryga, z gracyą opartego o balustradę. Piérwszym przeszkadzały w modlitwie wzajemne lustracye pomarańczowych, zielonych i błękitnych sukien i myśl o téj *kukietce*, która nie chciała obok nich usiąść; drugiemu sprawiała roztargnienie kokarda własnego krawata, która wydawała mu się ciągle dłuższą od końców i dogryzała złość na to, że ani on pani Warskiéj, ani pani Warska jego widziéć nie może.
W niebie utonęli myślą prostaczkowie, w niebie téż utonęły Klotylda i Magdzia, a ci, którzy, na pretensyach swoich zawieszeni między niebem a ziemią, zaparli się prostoty, nie doszedłszy do światła Bożego, zostali, jak zwykle, wodnoziemnemi istotami.
W parę godzin potém skończyło się nabożeństwo; miasteczko roiło się ludem, który nie odjeżdżał do domów, czekając wieczornych nieszporów; karczma wrzała hulanką i pijatyką chłopów, a przed gankiem plebanii stało kilka bryczek szlacheckich, arka pani Jęczmionkowskiéj, amerykanka pana Rodryga i karetka pani Warskiéj.
Ksiądz Stanisław przyjmował gości, którzy po nabożeństwie przyjechali złożyć mu, w dniu jego imienin, życzenia.
W niewielkim bawialnym pokoju, na kanapie, naprzeciw drzwi wchodowych, rozsiadły się pani Jęczmionkowska i dwie znajome jéj panie. Na jednym z fotelów, obok kanapy, siedziała Grodzicka, na drugim Dolewska; trochę daléj ponsowiały wory z książkami Owsickiéj i tuliła się w kątek Szeherezada. Pod oknami na nizkich ławeczkach zasiadły panny Jęczmionkowskie, z dwiema czy trzema podobnemi sobie towarzyszkami, a między niemi bledsza, niż zwykle, Magdzia. Nieco opodal, pod ścianami i piecem, stali i rozmawiali z sobą bracia Harasimowiczowie, pan Barszcz i dwóch Jęczmionkowskich, ojciec i syn; przez drzwi otwarte widać było w drugim pokoju przechadzającego się proboszcza, z dwoma czy trzema księżmi i panem Dembowskim.
Klotylda siedziała profilem zwrócona do drzwi wchodowych, tuż obok pani Dolewskiéj, a obok niéj okręcał się na jednéj nodze pan Rodryg, coraz więcéj wciskając pince-nez na zadarty nosek. Zaraz po wejściu do plebanii prosił on księdza proboszcza, aby go przedstawił pani Warskiéj i od téj chwili nie opuszczał jéj krzesła, mało jednak mając zręczności zamienienia z nią choćby słów kilku, bo Klotylda z wielkiém zajęciem rozmawiała z panią Dolewską.
Mały pokój zapełniony był liczném zebraniem, gwar w nim panował wielki.
— Przyznam się sąsiadce — mówiła, szepcąc, pani Jęczmionkowska do siedzącéj obok wyczepierzonéj damy — że nic tak dalece pięknego, nie widzę w téj pani Warskiéj. At sobie, wystrojona lalka, nic więcéj.
— Sławny bęben za górami — odparła sąsiadka.
— A czy pani Sylwestrowa widziałaś, jak to ona w czasie nabożeństwa, strzelała oczyma po kościele?
— A jakże, i na własne oczy widziałam, jak w kościele chichotały się z tą Dembowską, co to już teraz nosa do góry zadziera, dla tego, że z wielką panią jeździ.
Biedna Magdzia, ani spodziewając się, iż była przedmiotem czyjéj rozmowy, szukała tymczasem spojrzeniem kogoś, którego ciągle, jak nie było, tak nie było, a panie, mówiąc o chichotaniu i strzelaniu oczyma, zapomniały o tém, iż tłum ludzi nie dozwolił im nawet ani razu ujrzéć pani Warskiéj w czasie nabożeństwa.
— Albo i teraz — zaszeptała jeszcze Jęczmionkowska — czy sąsiadka widzisz, jak z pod oczka patrzy na pana Wiercińskiego?
— Zwyczajnie *kukietka*! Zaprowadzi z nim zaraz romans, sąsiadka zobaczysz.
— *Zenobie! Zenobie!* — ozwała się Elfryda do siostry, siedzącéj blizko drzwi wchodowych — *fermez la porte, car il fait des vents*.
— Bien ma chère — odrzekła Zenobia, płynąc ku drzwiom.
— Boże mój, Boże! — szepnęła panna Zuzanna pani Owsickiéj — jakaż to śliczna ta pani Warska! Rychtyk taka sama śniła się mnie w dzień świętych aniołów-stróżów, niby-to przyszła do mnie i mówi…
— A czy wiész, panno Zuzanno — przerwała Szeherezadzie Owsicka — że ja z panią Warską jechałam w przeszłym roku do Warszawy, w jednym wagonie, i nie wiedziała-bym o tém, panie mój kochany, ale powiedziała mi to dziś siostrzenica moja Marylka, co to u niéj jest panną służącą.
— A jaka pani Warska dobra! — wtrąciła Grodzicka — mego Mieczka na wychowanie wzięła.
Tymczasem Harasimowicz młodszy spoglądał z pod oka przez okno na swoję bryczkę, na któréj leżało pudełko z gitarą, a Harasimowicz starszy oglądał się, rozmyślając, któremi-by drzwiami najłatwiéj się wymknąć, aby na ustroni dać buzi szklanéj kochance.
— Gdzież to syn pani dobrodziejki? — protekcyonalnie ozwała się z wysokości kanapy, pani Jęczmionkowska do pani Dolewskiéj, mając sobie za obowiązek, względem własnéj godności zaciągnięty, przymrużyć zapadłe w tłustych policzkach oczy, przy publiczném przemawianiu do aptekarzowéj.
— Nie wrócił jeszcze od pana B., który na tyfus choruje, i Bóg wié, kiedy wróci — odrzekła matka Lucyana.
Na te słowa Dolewskiéj, Zenobia Jęczmionkowska mdlejąco opuściła głowę na piersi, Elfryda rozpaczliwie wionęła żółtemi falbanami, a Magdzia smutnie pochyliła główkę.
— Miałam przyjemność poznać syna pani — rzekła Klotylda do Dolewskiéj — był nawet tak grzeczny, że mię odwiedził i kilka godzin bardzo mile przepędziłam w jego towarzystwie.
Twarz matki Lucyana rozjaśniła się radością, jak zwykle, gdy słyszała pochlebne o synu swoim wyrazy.
— A mówił mi Lucyan, że był u pani dobrodziejki — odrzekła. — Opowiadał mi o Jodłowéj, że tam istne cuda…
Nie dokończyła mówić, bo otworzyły się drzwi i wszedł Lucyan.
Kilkotygodniowy pobyt w ciemnym i smutnym pokoju chorego, kilka nocy bezsennych, ciągła praca przerywana marzeniami i marzenia, przerywane pracą, powlokły mu twarz lekkim wyrazem zmęczenia, pięknie kontrastującym z blaskiem jego szafirowych, głęboko osadzonych oczu.
Piérwszą osobą, którą ujrzał, wchodząc, była, siedząca naprzeciw drzwi, Klotylda. Na widok jéj strojnéj lecz poważnéj postaci, pochylonéj z uprzejmym uśmiechem ku jego matce, doświadczył uczucia nagłéj radości. Uczucie to odbiło się uśmiechem na smutnych jego ustach i rozpromieniło blade, od zmęczenia, czoło. Klotylda także spojrzała na niego, gdy wchodził i przez chwilę spotkały się z sobą ich oczy.
Między pannami ruch się zrobił: naiwna Magdzia zarumieniła się po uszy, Elfryda szerzéj wionęła falbanami i zasznurowała usta, Zenobia melancholicznie oparła łokieć na stole, a czoło na dłoni i rzekła do siostry:
— Elfride! il me se fait faible!
Elfryda nic nie odpowiedziała, aby nie popsuć układu ust.
Ale Lucyan nie spojrzał nawet na dziewicze grono, lecz podszedł do stojącego we drzwiach drugiego pokoju księdza Stanisława i, ściskając ręce proboszcza, winszował mu imienin.
Potém zwrócił się do matki, a całując jéj rękę z miłością, spojrzał w jéj twarz i rzekł:
— Moja droga mateczka, pewno swoim zwyczajem, niepokoiła się o mnie.
— Żebyś się ty nie zaraził tylko tym tyfusem — odrzekła Dolewska, całując czoło syna.
— O, zdrów jestem, jak nigdy! — odpowiedział Lucyan i zwróciwszy się ku Klotyldzie, podał jéj rękę na powitanie.
— Co to za in-dy-wi-du-um? — spytał pan Rodryg Barszcza.
— To doktor — odszepnął totumfacki.
— Aha! fel-czer!
— Nie, doktor.
— To wszystko jedno.
Tak zdecydowawszy, panicz z pince-nez zwrócił się znowu ku Klotyldzie; ale o zgrozo! ujrzał ją, ją, która nie raczyła do niego dziesięciu słów przemówić, zajętą żywą rozmową z fel-cze-rem.
Lucyan stał za krzesłem pani Warskiéj i, pochylony nieco ku niéj, opowiadał jéj o czémś z uśmiechem, a ona, zwrócona ku niemu, słuchała go z zajęciem i odpowiadała z widoczném ożywieniem. Rozmowa ta, bardzo zresztą naturalna, ściągnęła baczność wszystkich.
— Uważasz sąsiadka, dwóch razem łowi! — szepnęła Jęczmionkowska-matka.
— Dwa grzyby w barszcz — odrzekła ta sama pani, która wprzódy wypowiedziała przysłowie: „sławny bęben za górami”. Wyraźnie wcielił się w nią duch nieboszczyka Szanso-Pansa.
A wzrok panien Jęczmionkowskich, w miarę jak się przedłużała rozmowa Klotyldy z Lucyanem, zapalał się niechęcią. Zenobia melancholicznie wyrzekała w duchu na niewdzięczność mężczyzn, a Elfryda zaczęła żałować różowego muślinu, darowanego córce Grodzickiéj, w celu zwabienia powabnego doktora okazaną dobroczynnością.
— Elfride! il me se veut dormir — ozwała się z przekąsem Zenobia.
— Możesz się położyć i spać, pewno nikt na ciebie nie spojrzy — ze złością odrzekła siostra.
— Nowe sitko na kołku — wtrąciła obok siedząca panna, córka Szanso-Pansa w metampsychozie, wskazując na Lucyana i Klotyldę.
— Patrz sąsiad, jak ta ładna bestyjka bałamuci naszego doktora — zauważył Harasimowicz młodszy na ucho panu Barszczowi.
— Będzie romansik! — odrzekł ten, uderzajęc językiem w podniebienie.
O prowincyo! piękna jesteś ze swemi wioskami o szerokich polach i ciemnych, wonnych lasach; piękna prostotą serc ludowych, rzewna mozołem i łzami biednych.
Na tle twojém poeci snują sielanki, śród ciszy twéj mędrzec lubi w badaniach utonąć, a kochankom błogo przepędzać chwile miłosne.
Lecz, o prowincyo! straszna jesteś przesądami swemi, okropna plotkami i pretensyami swoich mieszkańców, które, jak ospa szpecą i psują piękne twe oblicze. Plagą jesteś dla tych, którym pozazdrościsz piękności lub wyższego rozumu.
I nie wstydzić się tobie śmiesznostek, płynących z niezgrabności zewnętrznéj i braku ogłady, bo pod grubą powierzchnią może się kryć serce złote; ale wstyd niech ci będzie twoich żądeł kąsających boleśnie, twoich zazdrości, potwarzy i nieprzełamanych przesądów!…
O, gdyby serca twoich mieszkańców były tak szerokie, jak twoich pól rozłogi; gdyby ich umysły rozjaśniły się światłem prawdziwém tak promiennie, jak pod wiosenném słońcem rozjaśniają się złote kobierce łąk twoich i drżące młodemi listkami głębie twoich gajów; gdyby ludzie, którzy cię zamieszkują, żyli ze sobą w takiéj zgodzie, jak ptaszki unoszące się nad głowami rolników i byli tak pełni prostoty, jak piękna przyroda twoja — wtedy, prowincyo, była-byś rajem na ziemi!
Ale niestety! póki nie przechorujesz swojéj ospy, dopóki panie Jęczmionkowskie, panny Elfrydy i Zenobie, panowie Wiercińscy i Barszcze istniéć i puszyć się będą na łonie twojém, — póty, prowincyo, od wschodu do zachodu słońca codziennie módl się do Boga słowami poety: „Światła! światła! i jeszcze światła, o Panie!
Bóg wié do jakiego stopnia doszły-by sentymentalno-rozdraźnione komplikacye, sprawione między gośćmi księdza proboszcza tém, że dwoje ludzi z zajęciem rozmawiało ze sobą, gdyby na szczęście organista z pomocą wiejskiéj dziewczyny nie wniósł na środek bawialni stołu nakrytego, na którym po chwili ukazała się przekąska.
Ksiądz Stanisław zapraszał gości na podaną wędlinę, séry, mleko kwaśne i zrazy zawijane.
— Czém chata bogata, tém rada — mówił proboszcz, wskazując stół gościom; — a może panowie wódeczki napiją się przed śniadaniem? — dodał, zwracając się do mężczyzn.
— Broń Boże! ani kropeleczki — zawołał z oburzeniem Harasimowicz Dyonizy. — Doktorowie pod karą śmierci zabronili mi używać trunków.
To mówiąc, cofał się ku drzwiom i zniknął w sieniach.
— Czemuż to pan Lucyan nie był na nabożeństwie? — pytała pani Jęczmionkowska, pół-ukryta za górą zrazów, które sobie położyła na talerz.
— Nie mogłem, pani, odstąpić wcześniéj od chorego, bo o jedenastéj dopiéro nastąpiło przesilenie gorączki, a że to dobre dwie mile…
— A cóż ksiądz proboszcz mówi na taki brak nabożeństwa w panu Lucyanie? — zagadnęła inna dama, piastując w ręku olbrzymią porcyą chleba razowego z masłem i wędliną.
— Ja na to powiem — odrzekł ksiądz Stanisław — że wiara bez uczynków martwą pozostaje i że najmilszą Bogu modlitwą jest czyn poczciwy.
— Czy będę dość szczęśliwy, aby módz *prezentować* pani cokolwiek? — spytał pan Rodryg Klotyldy, do któréj raz przecie mógł dostąpić.
— Dziękuję panu, mam już wszystko czego mi trzeba — odpowiedziała pani Warska, nie odwracając głowy.
— Sądzę, że pani tego jeść nie będzie, to *degutujące!* — rzekł, wskazując zrazy.
— Owszem, jest to rzecz wyborna — odpowiedziała dziedziczka Jodłowéj i, posuwając swój talerz w stronę Lucyana, rzekła z uśmiechem:
— Panie Dolewski, czy mogę pana prosić o położenie mi na talerz téj potrawy?
Pan Rodryg wzdrygnął się cały, widząc, że jeść będzie zrazy i że prosiła o nie *felczera*. Spojrzał na Lucyana przez pince-nez wzrokiem bazyliszka i znowu rozpoczął rozmowę z piękną swoją sąsiadką.
— Jakże się pani podoba *seżurnowanie* na wsi?
— Ja bardzo wieś lubię.
— Co do mnie, jestem *zdegutowany* i jedynie tylko potrzeba *skomparowania* raportów ludzi zarządzających memi dobrami, mogła mnie *zobligować* do *prolongowania* mego tu pobytu. Podobna *rekluzya* nie może *kontentować* gustu człowieka, który *strawersował* całą Europę. Pani zapewne podziela moję opinią? n’est-ce pas, madame?
To powiedziawszy, spojrzał na Klotyldę, czekając odpowiedzi; ale śmiertelna zdjęła go zgroza, gdy ujrzał, że nie uważając na jego tyradę, jadła w najlepsze swoje zrazy, z uwagą słuchając opowiadania siedzącéj obok niéj pani Dolewskiéj, o tém, jaki jéj Lucyś dobry, jaki rozumny, jak ją kocha i t. p.
Ale panny Elfryda i Zenobia nie jadły zrazów, broń Boże! nie jadły nawet mléka, choć miało minę poetyczniejszą, więcéj jakoś pasterską od mięsa. Umierały z głodu, patrząc na zastawione przed niemi proste lecz smaczne potrawy, a niczego nie tknęły, bo za nic w świecie nie zdecydowały-by się jeść przy liczném zebraniu, a szczególniéj w obecności powabnego doktora. Więc nic nie jadły biedne ofiary dziewiczéj idealności, a w duchu pocieszały się myślą o kołdunach, które miały być w domu na obiad.
Każda z nich obiecywała sobie, że zjé ich najmniéj piętnaście i zakąsi porządnym kawałem baraniéj pieczeni.
Za to mama Jęczmionkowska nie spuszczała się na przyszłość, ale, używając w teraźniejszości tego, co Bóg dał, połykała zrazy jeden po drugim jak pigułki, kiedy niekiedy złośliwe spojrzenie rzucając na Klotyldę.
Harasimowicz Onufry, siedząc obok panny Zenobii, starał się z całéj siły rozweselić melancholiczną sąsiadkę, obiecywał jéj zaśpiewać po śniadaniu: „Pytasz mnie, Klimeno” i zapytywał czy nie ma niestrawności, że nic nie jé. Na co Zenobia odwróciła twarz panieńskim rumieńcem zalaną i rzekła przez ząbki:
— Otóż pięknie bardzo! jakie pan Onufry dziś *głupstwa gada!*
A Harasimowicz Dyonizy stuknął łokciem Barszcza i szepnął:
— Braciszek, panie, w umizgach; piękny mi adonis! he?
Nareszcie całe towarzystwo wstało od stołu i o zgrozo! płeć piękna ujrzała znowu Lucyana, stojącego za dwoma krzesłami, na których obok siebie usiadły Klotylda i jego matka i prowadzącego z panią Warską żywą rozmowę, do któréj mieszała się téż i Dolewska.
Na twarzy staruszki rozlewała się radość; dojrzała ona, że Klotylda bogatego i wymuskanego pana Rodryga traktowała bardzo obojętnie, a z synem jéj rozmawiała prawie ciągle i z widoczną przyjemnością.
Serce matki uderzyło dumą, na widok téj kobiety pięknéj, rozumnéj, świetnéj i bogatéj, publicznie okazującéj jéj synowi tyle szacunku i życzliwości.
Lucyan dojrzał to rozpromienienie twarzy swéj matki, i wzrok jego zdawał się do niéj mówić:
— Nieprawda, że ona jest śliczna i dobra, jak anioł?
— Niechże pani sama osądzi — rzekła wesoło Klotylda, zwracając się do pani Dolewskiéj — czy to jest grzecznie ze strony pana Dolewskiego, że mię dotąd raz tylko odwiedził?
— On zawsze taki zajęty… — tłómaczyła matka.
— Za karę musisz pan być u mnie dzisiaj na obiedzie.
— Radbym serdecznie korzystać z zaproszenia pani, ale dziś nie mogę.
— Dlaczego pan nie możesz? — spytała, badawczo patrząc w twarz młodego człowieka.
— Stan pacyenta mego, pana B., wymaga jeszcze mojéj obecności, i chociaż przesilenie choroby szczęśliwie wróży, muszę przecież wracać doń na dni parę.
— I pan dziś tam pojedziesz?
Lucyan spojrzał na zegarek.
— Za godzinę, pani — odpowiedział.
— I niczém nie można odwieść pana od tego postanowienia?
— Niczém, pani.
— Panie Dolewski, szanuję pana za to — rzekła Klotylda, po krótkiéj chwili milczenia, przez którą z dziwnym wyrazem patrzyła w twarz doktora — jesteś pan człowiekiem czynu — dodała i wyciągnęła do niego rękę.
Twarz Lucyana zajaśniała takim wyrazem szczęścia, jakby się niebo przed nim otworzyło. Ujął podaną sobie rękę i poniósł ją do ust. W téj chwili zapomniał o istnieniu otaczających go ludzi: widział tylko jednę kobietę, słyszał tylko jeden głos.
O kilka jednak kroków od nich stał ktoś, co widział i słyszał wszystko i, zachmurzywszy czoło, dziwnie badawczo a podejrzliwie spojrzał na Klotyldę.
Był to ksiądz Stanisław.
Reszta zebrania nic nie widziała i nie słyszała, bo właśnie w téj chwili rozległy się prośby, zwrócone do pana Harasimowicza młodszego, aby zaśpiewał.
— Czy pan Onufry ma z sobą gitarę? — pytała z kanapy pani Jęczmionkowska.
— Nie pamiętam dobrze, czym ją wziął ze sobą, pani dobrodziejko — odpowiedział, rumieniąc się z radości pan Onufry.
— O, niechże pan zobaczy w swojéj nejtyczance! — zawołała Elfryda, fruwając ku niemu falbaną.
— Prawdziwie, pani dobrodziejko… nie wiem, czy śpiew mój… — zaczął Onufry, zacierając niby z zakłopotaniem ręce.
— O, niech-że pan będzie łaskaw, niech-że pan będzie łaskaw! — ozwało się kilka głosów.
— Nie należy odmawiać bliźnim Bożych darów, które się posiada — zawyrokowała z kanapy skarbnica przysłów.
— Oh — westchnęła Zenobia, zerkając na Lucyana — pan zaśpiewasz nam coś melancholicznego; ja tak lubię śpiew melancholiczny, szczególniéj w pewnych chwilach.
Skonwinkowany temi błaganiami wiejski artysta, ukłonił się damom z wszelką możliwą galanteryą, wykonał zręczną piruetę na jednéj nodze i wyszedł za drzwi; po chwili ukazał się znowu w pokoju z gitarą w objęciu, z głową pochyloną i powolnym krokiem przeszedłszy pokój, usiadł obok panny Zenobii i zanucił smętnie:
„Po stracie szczygła nieszczęsna szczyglica…”
Gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki znakomitéj aryi, Klotylda piérwsza pożegnała księdza proboszcza, i po chwili karetka jéj znikła z dziedzińca plebanii.
Po niéj szybko rozjechali się wszyscy. Arka pani Jęczmionkowskiéj, poważnie toczyła się po piaszczystéj drodze, piszcząc żelaztwem, jak dusza w czyścu cierpiąca, a rozgniewana mama mówiła:
— Przebrzydła *kukietka!* swemi minami i strojami zakasowała was. A ten głupi Dolewski, to już dla niéj tylko miał oczy. Myśli, że poumieracie z desperacyi, czy co? Ot, wielka mi osobliwość, syn aptekarza! a że się dochrapał doktorstwa, to już zaraz i do wielkiéj pani w pretensyach!
— Mamo — ozwała się sentymentalna Zenobia — czy tylko z pewnością mama kazała Małgosi kołduny dziś na obiad zrobić?
A w eleganckiéj amerykance Rodryg Wierciński pienił się ze złości.
— A to scena prawdziwa! — wołał do Barszcza, burząc zapiekaną fryzurę — czy widziałeś? Wszak traktowała mię en chien, miała oczy tylko dla tego felczera. No, zjé dyabła, jeżeli mnie zobaczy w Jodłowéj! Żeby teraz uklękła przede mną, prosząc, nie pojadę!
— Tego ona i chce podobno — pomyślał w duchu Barszcz, a głośno dodał:
— Naturalnie, że nie warto; albo to pan taką partyą możesz zrobić, jak zechcesz. A czy nie zajedziemy do Lejby, wziąć buteleczkę tego doskonałego miodu, co to onegdaj przywiózł go do Wiercina?
A pani Dolewska szła z plebanii do domu, w towarzystwie Owsickiéj i syna.
— Czy wié pan Lucyan — wołała pani Anna — że ja z panią Warską jechałam w jednym wagonie do Warszawy, i nic nie wiedziałam o tém?
— A to kiedy?
— A wtedy, kiedy to i przyjaciel pana Lucyana jechał, jak się nazywa?…
— Karłowski?
— To, to, to, Karłowski! Otóż ja jechałam, panie mój kochany, on jechał i ona jechała, ale tak zasłoniła się welonem, że i twarzy jéj widać nie było.
— Czy to było wtedy, jak Karłowski wracał z N. do Warszawy?
— A wtedy, wtedy, jak dziś pamiętam.
Lucyanowi dziwnie się jakoś zrobiło. Przypomniał sobie historyą o kameleonie i poczuł ściśnienie serca na myśl, że kameleonem tym mogła być właśnie Klotylda.
— A zkądże pani wié, że to była pani Warska? — zapytał.
— Marylka mówiła mi, że ona sama, ubierając się raz, powiedziała jéj: czy wiész, że jechałam do Warszawy z twoją ciotką w jednym wagonie?
— Czy nie było z państwem innéj jeszcze damy?
— Nikogusieńko, tylko ja, ona i pański przyjaciel.
— A czy miała wtedy jaki pierścień na ręku? nie uważałaś pani?
— A jakże, ten sam co dziś, panie mój kochany, od razu poznałam.
Lucyan przypomniał sobie, że w istocie widział dziś na palcu Klotyldy pierścień z wielkim brylantem. Nie było wątpliwości: pani Warska była tą samą kobietą, która tak żywo zajmowała Karłowskiego.
— Co ty się tak dopytujesz o to, Lucysiu? — spytała Dolewska, ze zdziwieniem słuchając żywéj rozmowy syna z Owsicką.
— To długa historya, moja matko — odpowiedział Lucyan i szedł daléj, zamyślony i milczący.
— Lucysiu, trzeba koniecznie, żebyś pojechał do Jodłowéj. Pani Warska tak uprzejmie cię zapraszała — rzekła, na ganku swego mieszkania pani Dolewska.
— Pojadę tam, moja matko, jak tylko wrócę od pana B. — stanowczo odrzekł Lucyan.
V. Sielanka
I widziały stare drzewa jodłowskiego ogrodu, jak często, codziennie niekiedy, piękna Klotylda przechadzała się pod ich sklepieniem, wsparta na ręku młodego doktora.
A mirty i cyprysy strojące ganek jodłowskiego domu, ciekawie zaglądały wieczorem w głąb wschodniego gabinetu i widziały, jak, pod szafirowém światłem lampy, oparta na otomance postać kobiety, wdzięcznie rysowała się śród barwnego tła draperyi, i słyszały stłumiony głos mężczyzny, mówiący do niéj o czémś długo, długo…
I widziała figlarna Marylka, jak na przezroczystéj twarzy jéj pani, wykwitał rumieniec, ile razy stopy dzielnego gniadosza zatętniały przed gankiem domu; i widział stary Ignacy, jak młody jeździec drżącą z niecierpliwości ręką, oddawał mu cugle wierzchowca; a sam jednym skokiem przesadzał wschody gankowe, aby się coprędzéj znaleźć obok pani domu.
I śród głębokiéj ciszy wiejskiéj, śród jasnéj majowéj pogody, owiana wonią kwiatów i szumem drzew starych, zwolna i słodko snuła się dwojga serc sielanka, w tém tylko różna od innych na ziemi, że na dnie jéj leżało snać cierpienie i były łzy; bo często wieczorem, gdy tętent konia unoszącego Lucyana umilknął w oddali, malowana twarz Madonny widziała kornie schyloną przed sobą głowę kobiety i załamane smutnie jéj ręce, a z po-za jodeł, otaczających dziedziniec, wychodziło dziewczę młode i smutne, smutno patrzyło w niebo, z którego gwiazdy nocne przeglądały się w łzach drżących na jéj źrenicach.
I było tak miesiąc cały………………………………..
Boże mój, Boże! gdyby spisać historyą wszystkich na świecie miłości, jakżeby mało w niéj było radosnéj treści! A jednak ludzie upornie gonią te szybko gasnące iskry, które zbyt często niestety wiodą za sobą szereg mar ciemnych…………………………………..
VI. Pytanie
Było to już po ósmym Czerwca.
Około zachodu słońca, pani Dolewska siedziała na ganku swego mieszkania, z pończochą w ręku, gdy tuż za nią ozwał się pokorny głosik:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen!
— Pokój temu domowi!
— I temu, kto to mówi!
Po tém preludium, pani Dolewska wskazała przybyłéj, pannie Zuzannie, ławeczkę naprzeciw siebie.
— Pokornie dziękuję pani aptekarzowéj dobrodziejce — z dygami odrzekła Szeherezada — siądę, siądę, bo zmordowałam się porządnie, jadąc w taki upał i do tego prostym chłopskim wozem.
— Gdzież to panna Zuzanna była? — spytała Dolewska, przerywając sobie głośne liczenie oczek.
— A w Jodłowéj. Grodzicka mi poradziła, żebym udała się do pani Warskiéj, z prośbą o pomoc w mojéj biédzie.
— No i cóż? widziałaś panią Warską?
— Ach, moja pani aptekarzowo dobrodziejko — zawołała panna Zuzanna, składając ręce i kiwając swoją małą główką — co ja widziałam, co ja widziałam! śliczności! śliczności! Czy pani aptekarzowa dobrodziejka pamięta mój sen zaraz po Bożém Narodzeniu, że niby to był taki piękny pałac i taki piękny ogród, jak raj niebieski, i że nibyto po tym ogrodzie pan konsyliarz chodził pod rączkę z jakąś taką piękną panią, że aż oczy trzeba było mrużyć patrząc na nią, i że niby to wyskoczyła na nich bestya i pan konsyliarz rozdarł ją na dwoja?
— Pamiętam, i cóż ztąd?
— Otóż rychtyk słowo w słowo ja dziś wszyściutko to na własne oczy widziałam.
— Jakto, i bestyą? — spytała pani Dolewska z uśmiechem.
— A, broń Panie Boże! bestyi nie było, ale taki sam pałac, taki sam ogród i po tym ogrodzie tak samiuteńko pan konsyliarz chodził pod rączkę z panią Warską. A pani Warska to taka była dziś piękna, niby to anioł, w białéj sukni i z różowym kwiatuszkiem we włosach.
— A mój Lucyś chodził z nią po ogrodzie?
— A jakże!… Boże mój, Boże! pani aptekarzowo dobrodziejko, ta pani Warska, to anioł! Przywitała się ze mną, jak ze swoją równą, prosiła siedzieć i rozmawiała i obdarowała mnie tak, że przez trzy miesiące przynajmniéj, będę miała wszystkiego po uszy. I pan konsyliarz przywitał się ze mną, a potém nic nie mówił, tylko przewracał karty jakiéjś książki i spoglądał czasem na panią Warską. A potém wzięli się pod rączki i poszli w aleję, a ja poszłam do garderoby z Marylką i tylko zdaleka słyszałam, jak pan konsyliarz coś pani Warskiéj opowiadał. A co, pani aptekarzowo dobrodziejko, czy nie sprawdził się mój sen?
Podczas tych słów panny Zuzanny, kilka oczek spadło z drutów pani Dolewskiéj, a twarz jéj miała wyraz to zadowolenia, to obawy; ostatnia snać zwyciężyła, bo odrzekła pannie Zuzannie dość markotnie:
— Daj Boże tylko, panno Zuzanno, żeby tam na niego żadna bestya nie wyskoczyła.
— Broń Boże! Ogród naokoluteńko zagrodzony i zamknięty; gdzieby tam jaka bestya dostała się do takiego raju.
— Marysiu! Marysiu! — zawołała przezedrzwi pani Dolewska — a podawaj-no samowar! Pewno zaraz pan Lucyan przyjedzie. Pójdź tylko piérwéj po bułki, a żwawo, nie tak, jak to ty zawsze łazisz, niby żółw’.
I uderzyła po obu kieszeniach.
— A gdzie są moje klucze? Marysiu, ty mazgaju, poszukaj mi moich kluczów!
W téj chwili w bramie podwórka ukazał się Lucyan, jadący na gniadoszu i, zeskoczywszy z konia pod gankiem, wesoło powitał matkę i jéj wielomówną sąsiadkę.
Dzień ów przeszedł mu w Jodłowéj bardzo mile. Przybył tam z rana, po trzydniowéj niebytności. Klotylda spotkała go we wschodnim gabinecie, strojna, uśmiechnięta i radością zarumieniona, podała mu obie ręce i, patrząc mu w twarz swemi wielkiemi ciemnemi oczyma, rzekła:
— Tak dawno pana nie widziałam! Coś pan tam robił przez te wiekuiste trzy dni?
Usiedli oboje obok siebie na otomance, naprzeciw drzwi od ogrodu, i zaczęli opowiadać sobie wzajem o swoich trzydniowych zajęciach. A mówiąc, patrzyli na kwiaty kołyszące się pod powiewem wiatru, na rojące się wkoło nich żółte i białe motyle, na opromienione słońcem posągi, a niekiedy patrzyli téż i na siebie. Lucyan namiętnem okiem orzucał smukły stan i strojne w różowe kwiaty włosy kobiety; ona wpatrywała się chwilami w jego płonące oczy. Potém przybiegła Magdzia. Gospodarzyła snać dzieweczka, bo przy swojej błękitnéj perkalikowéj sukience miała fartuszek biały. Przybladła nieco w ostatnich czasach i niekiedy w spojrzeniu jéj przebijał się jakiś smutek, wesoło jednak śmiała się i szczebiotała.
Podano śniadanie na ganku od ogrodu; jedli je we troje, rozmawiając swobodnie. W godzinę po śniadaniu, Magdzia odbiegła do gospodarstwa, a Klotylda rzekła do Lucyana:
— Pójdźmy czytać w ogrodzie.
— Dobrze, a co będziemy czytali?
I poszli do biblioteki. Klotylda była dnia tego wesoła jak dziecię, a wesołość jéj ogarnęła i Lucyana. W bibliotece żartowali ze sobą i śmieli się, jak dwoje dzieci, które nie wspominają przeszłości, o przyszłości nie myślą, lecz cieszą się pięknością teraźniejszéj chwili, jakby ona wieki trwać miała. Nareszcie, wybrawszy jednę w angielskich powieści, poszli do altany i czytali, a raczéj Lucyan czytał głośno. Dźwiękowi głosu jego wtórowały śpiewy ptaków w gęstwinie i cichy szum gałęzi, splecionych nad ich głowami.
Nic tak nie zbliża dwojga myślących ludzi, jak wspólnie czytana książka. Za jéj pośrednictwem patrzą oni na jedne obrazy, doświadczają jednych wrażeń, razem się smucą i razem się śmieją, a po odczytaniu ostatniéj karty, spostrzegają, że nietylko przeczytali książkę, ale i siebie wzajem głębiéj poznali, ściśléj, niż wprzódy, jednocząc się ze sobą najważniejszym i najtrwalszym ze związków — braterstwem myśli.
Wracając z ogrodu, Klotylda i Lucyan układali plan konnéj przejażdżki o zachodzie słońca, gdy w większym salonie Ignacy podał Klotyldzie otrzymane z poczty dzienniki i list. Klotylda spojrzała na adres listu i Lucyan dojrzał wyraźnie lekkie zsunięcie brwi i szybki rumieniec. Przeprosiła gościa, iż go zostawi na chwilę samego i z listem otrzymanym wybiegła do swego gabinetu.
Lucyana niemiłe ogarnęło uczucie, które przeczuciem raczéj nazwać-by można. Nic nie mogło być prostszego, jak niezadowolenie pani Warskiéj z jakiegoś tam listu i chęć przeczytania go w samotności. A jednak Lucyan dziwnie się zaniepokoił czémś… czém? nie umiał sobie zdać sprawy. Może przelotnym, dojrzanym przez niego, rumieńcem Klotyldy. Zresztą, któż potrafi dokładnie określić te nagłe smutki i obawy, które nieraz bez wyraźnéj przyczyny, śród chwil najsłodszych nawet, ściskają serce człowieka, jakby przypominając mu, że żyje na ziemi, że zatém wszędzie niespodzianie może ujrzéć przed sobą ciemną twarz nieszczęścia?
Lucyan z dziennikiem w ręku wszedł do mniejszego salonu i na lśniącéj posadzce ujrzał rzucony papier. Machinalnie, nie myśląc o tém, co czyni, podjął ten papier i spojrzał nań. Była to koperta, tylko co przez panią Warską otrzymanego listu, którą ona rozdarła i rzuciła.
Na niéj były proste słowa adresu: Pani Klotyldzie Warskiéj, przez Wilno w Jodłowéj, napisane kształtném i wprawném pismem. Wzrok Lucyana przylgnął do nich z takiém wytężeniem, jakby w nich wyrok swój miał czytać. Powstał z krzesła, na którém siedział, rzucił kopertę na stół i rzekł prawie głośno do siebie:
— Tak! to jest *jego* pismo! Więc oni pisują do siebie!
Przy tych słowach silne cierpienie odbiło się na jego twarzy.
Po godzinie, Klotylda wyszła z gabinetu swego. Wesołość jéj poranna pierzchnęła; była zamyślona i nieco smutna, ale wydawała się zupełnie spokojną. Przy obiedzie, poważnie rozmawiali ze sobą o kwestyach ogólnych, a gdy Lucyan przypomniał z rana ułożoną przejażdżkę, Klotylda odpowiedziała, że nie ma usposobienia do konnéj jazdy i, siadłszy przy fortepianie, zaczęła śpiewać. Gdy skończyła wielką jakąś aryą, Lucyan rzekł od niechcenia niby:
— Czy pani słyszała kiedy śpiew Karłowskigo?
— Słyszałam — żywo odparła Klotylda, i z pośpiechem dodała:
— Lubisz pan śpiew Schuberta „Les adieux”?
I nie czekając odpowiedzi, pieśń tę śpiewać zaczęła.
Lucyan poczuł znowu niewytłómaczoną wewnętrzną obawę. Uderzyła go szybka zmiana rozmowy i przykro dotknęły wyrazy „Les adieux”.
Ale Klotylda, skończywszy śpiewać, usiadła obok niego i rozpoczęła się między nimi jedna z tych poufnych, serdecznych a spokojnych rozmów, które tak miłe są dla pojmujących się wzajem ludzi.
— Nic w sercu mojém — mówiła Klotylda — zatrzéć nie może słodkiego obrazu mojéj matki. Dziecinne lata upłynęły mi obok niéj, owiane tchnieniem jéj anielskiéj dobroci, a sto razy szczęśliwszém byłoby życie moje całe, gdyby jéj kochająca i mądra ręka dłużéj przewodniczyła moim krokom.
— Szczęśliwszém? — zapytał Lucyan — alboż pani nie jesteś szczęśliwą?
— Tak — zwolna odrzekła — na zewnątrz wszystko każe się domyślać, iż zupełnie szczęśliwą jestem; ale pan wiész zapewne, że nietylko z zewnętrznych okoliczności, ale i z samych siebie czerpiemy zasoby szczęścia, lub nieszczęścia. Są ludzie, którzy śród cierpień nawet, śród ubóstwa, boleści, posiadają niezmącony niczém spokój ducha; są inni, którym natura wlewa w pierś zarody wiecznego niepokoju. Ci, otoczeni największemi rozkoszami ziemi, zawsze czegoś pragną, za czémś gonią, rwą się do przeczutych, a niedoścignionych ideałów; zda się, że już chwytają je niekiedy, ale zawodzą się i znowu biegną w świat z radością i pragnącą piersią. Takim trudno o szczęście; do takich należał ojciec mój i należę ja.
I w ten sam sposób poważny, mówiła długo o ojcu swoim. Potém mówiła o podróżach swoich i ludziach spotykanych, a w rozmowie téj była tak piękna powagą i mimo jéj woli przebijającym się smutkiem, że Lucyan zapragnął uklęknąć przed nią i pocałować skraj jéj białéj sukni.
A gdy tak rozmawiali ze sobą, naprzeciw nich słońce zachodziło i przez otwarte okna, z po-za gałęzi jodłowych, słało im pod stopy krwawe promienie.
Gdy po rozmowie téj Lucyan powracał do domu, wszystkie obrazy dnia minionego stawały przed nim tak wdzięczne, tak rozkoszne, że pod ich wpływem twarz jego nabrała wyrazu spokojnéj radości.
Zaledwie powitał matkę i pannę Zuzannę, Marysia wniosła na ganek samowar, i pani Dolewska, brząkając kluczykami, zajęła się urządzeniem herbaty.
— Jakże ci czas przeszedł w Jodłowéj, moje dziecko? — spytała, nie podnosząc oczu od bułki, którą krajała.
— Wybornie, moja matko — swobodnie odpowiedział Lucyan. — Pani Warska jest osobą tak grzeczną i miłą, że znudzić się w jéj towarzystwie niepodobna.
— A spodziewam się, spodziewam, panie mój kochany. Chyba był-by malowany kawaler, który-by się znudził z tak śliczną osobą, jak pani Warska — zabrzmiał blizko ganku głos pani Owsickiéj, która nadchodziła, niespostrzeżona przez nikogo. — Spodziewam się, że z panią Warską nudzić się nie można — mówiła daléj, zasiadając po przywitaniu się przy stole z herbatą. — Już to i wtedy, jak to ja z nią razem do Warszawy jechałam, choć była zasłonięta i nic nie mówiła, zaraz zmiarkowałam, że to *cóś pańskiego*. Bo to, panie mój kochany, dobrze mówił mój nieboszczyk Wicuś, świéć Panie nad jego duszą, że pana po cholewach poznać.
— Ale, że téż pani Wincentowa nie dowiedziałaś się wtedy, z kim jechałaś — wtrąciła Dolewska.
— Już to ja, panie mój kochany, zachodziłam i ztąd i z owąd, ale ciągle odpowiadała tak, nie, tak, nie, i więcéj nic. A właśnie *wizawi* siedział ten przyjaciel pana Lucyana — jak się nazywa?…
— Karłowski.
— A tak, Karłowski, to ja z nim rozmawiałam, bo bardzo grzeczny i przyjemny z niego kawaler.
— A pani Warska nie rozmawiała z panem Karłowskim? — zapytał Lucyan.
— W wagonie ani słóweczka, panie mój kochany, ale potém na foksalu widziałam, że rozmawiali ze sobą; a piękna z nich para była, choć malować.
I długo jeszcze ciągnęła o tym przedmiocie rozmowę pani Owsicka, a po głowie Lucyana przebiegały dziwne myśli.
Postacie Cypryana i Klotyldy, pierśconek jéj, znaleziony przez piérwszego, rozmowa ich na banhofie, koperta z pismem Cypryana, rumieniec pani Warskiéj przy wzmiankach o nim, wszystko to utworzyło w wyobraźni jego zamęt obrazów, kręcących się wirem w myśli. To téż nieruchomym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i zapomniał o stojącéj przed nim szklance z herbatą.
Przy każdém wspomnieniu o Karłowskim, czuł jakby przedsmak gorzkiego obudzenia się z pięknego snu.
Po kilku godzinach, gdy kukawka zegaru oznajmiała północ, Lucyan kończył list następującéj treści:
„Dawnom już nie miał wieści od ciebie, kochany Cypryanie, i piszę, aby cię zapytać, co się tam z tobą dzieje. Spodziewam się, żeś zdrów i wesół, jak zwykle, i serdecznie tego ci życzę. Ja tu w mieścinie mojéj exystuję, jak mogę, i nie jest mi tak znowu źle. Zobowiążesz mnie bardzo, jeśli, nie zwlekając, doniesiesz mi o sobie, boć przecie starymi jesteśmy przyjaciołmi, a dawne i dobre stosunki tak wrastają w serce, że czas i oddalenie zniszczyć ich nie mogą. Napisz mi naprzykład o tém, jak się skończyła historya twoja z ową panią Kameleon, którą się tak zajmowałeś w czasie bytności mojéj w Warszawie. Czyś znalazł tę kobietę, czyś ją poznał i zbliżył się do niéj? Oświadcz ode mnie pełne szacunku ukłony rodzicom swoim, a sam przyjm serdeczny uścisk ręki od przyjaciela twego — Lucyana.
P. S. Ale, ale, o mało nie zapomniałem ci donieść, że w strony nasze, a nawet w blizkie sąsiedztwo N., przybyła przed kilku tygodniami pani Klotylka Warska. Możeś słyszał o niéj na wielkim świecie. Niepospolita to osoba.”
Zapieczętował list i kładąc go na stole, rzekł do siebie:
— Rzuciłem pytanie, niech los odpowiada!
VII. Odpowiedź
I minęło jeszcze dni kilkanaście; sielanka w Jodłowéj snuła się ciągle, spokojna jeszcze… do czasu.
A cała okolica brzmiała dziwną, niepojętą dla jéj mieszkańców wieścią, że bogata pani Warska rozkochała się w biednym doktorze, że i on za nią głowę traci i t. d. i t. d.
Ulubiona garderobiana pani Warskiéj zapomniała o mądréj przestrodze Ignacego i, przyjechawszy do N., na nabożeństwo, szepnęła parę słówek swojéj cioci, pani Owsickiéj. Ta powziętą od siostrzenicy wiadomość zapakowała do ponsowego worka, razem ze „Złotym Ołtarzykiem” i powiozła ją do pani Rzepowéj, przyjaciółki swojéj z sąsiedztwa. U pani Rzepowéj kilka słóweczek Marylki, zamienionych na dwadzieścia wielkich słów, połknęło chciwe ucho Harasimowicza młodszego, który, wracając do domu, spotkał pana Barszcza, jadącego konno do Wiercina.
— Czy słyszał sąsiad nowinę?
— Jaką nowinę? — spytał Barszcz z wysokości swego kasztanka.
— Nasz doktor… hę? słyszał sąsiad?
— Cóż? nie słyszałem.
— Zaczłapał się po uszy w téj ładnéj *bestyjce*…
— W kimże to?
— A no, w mojéj znajoméj, w pani Warskiéj.
— Nie może być! A ona?
— A i ona zakochana w nim szalenie.
— No proszę, i cóż z tego będzie?
— A cóż? może pobiorą się.
— Dyabła tam! A na co to jéj potrzebne? — zadecydował Barszcz i pojechał.
Przybywszy na miejsce, rzekł do pana na Wiercinie:
— Czy pan wiész o awanturze?
— O jakiéj awanturze?
— Pani Warska… cóś… tego…
— Aha, ta z zadartym nosem! No cóż?
— Cóś tego… tego… rozumiész pan? *skompromitowała się*.
Ostatni wyraz akcentował z dumą; niedawno wyuczył się go z mozołem wymawiać od pana Rodryga.
— Nie może być! — zawołał, z radości podskakując na krześle, Rodryg, który serdecznie nienawidził pani Warskiéj za swoje omylone nadzieje. — I z kimże to tak, co?
— A rozumié się, z pięknym doktorem — odparł Barszcz, smokcąc kostkę od kotleta.
— Ha, ha, ha! sacre bleu! Tak nosa zadzierała, a z felczerem… Barszcz! weź jeszcze jeden kotlet za nowinę.
Nazajutrz Wierciński z Wiercina pojechał do państwa Jęczmionkowskich. Miał on wielkie o sobie rozumienie i wielkie na przyszłość zamiary; ale jako człowiek, który *strawersował* całą Europę i był *zdegutowany* wsią, potrzebował *dystrakcyi* i prowadził romans „sous main” z panną Zenobią Jęczmionkowską. Po jego ztamtąd wyjeździe, pani Jęczmionkowska piechotą poszła do najbliższéj sąsiadki, która widziała Klotyldę na odpuście, i zakomunikowała jéj, po długiém opowiadaniu, że pani Warska… Panny Jęczmionkowskie, którym przed rozmową matka powiedziała: — „Sortez vous en, mes filles” — podsłuchały wszystkiego pode drzwiami i, wróciwszy do domu, opowiedziały, co słyszały, swojéj Kaśce, którą pompatycznie zwały panną służącą. Kaśka nie miała nic pilniejszego do zrobienia, jak opowiedziéć całą rzecz lokajowi Pawełkowi, który dnia owego, zdjąwszy quasi-liberyą Jęczmionkowskich, woził niepiękne rzeczy z obory na pole. Głupowaty Pawełek, chichotając, opowiedział wszystko, co posłyszał od Kaśki, ekonomowi, który bardzo lubił, „jak mu bajki gadali”, a ekonom przy kolacyi ubawił całą tą historyą swoję żonę. Nazajutrz pani ekonomowa pojechała do N.; po drodze spotkała panią Owsicką i oznajmiła jéj, iż wié z *najpewniejszych* ust, że ślub pani Warskiéj z panem Dolewskim odbyć się musi wkrótce… że pani Warska zdesperowana i t. d. i t. d.
O prowincyo! jakże ty się kochasz w wielkości! Jesteś żabą, a dmiesz się, aby dorównać wołowi; chwytasz muszkę, a czynisz z niéj słonia! Wołowi nie dorównasz, a staniesz się tylko pękata pretensyą i złością. Lecz ileż nieszczęsnych muszek zadusisz w jadowitym uścisku swych języków!
Pani Owsicka, usłyszawszy tę historyą, plunęła i pochwyciła się za głowę.
— A, panie mój kochany! — krzyknęła, — cóż to za koszałki opałki! A toż niestworzone rzeczy powymyślali. Zgiń maro, przepadnij, z takiemi językami, co i ją krzywdzą, i jego!…
I poczciwa babina, przypomniawszy sobie, że była piérwszą przyczyną „koszałek opałek”, bo pod *sekretem* powiedziała pani Rzepowéj, że Lucyan Dolewski często w Jodłowéj bywa, wyjęła wielką szpilkę z *pultynka* i nakłuła nią sobie język, a potém, zamknąwszy swoje oburzenie do ponsowego worka ze „Złotym Ołtarzykiem”, pobiegła do matki Lucyana.
— O ratuj mnie, święty Antoni Padewski! — zawołała, wbiegając do sypialnego pokoju pani Dolewskiéj i padając na stołek; — otóż powymyślali dziwolągi na biednego pana Lucyana, otóż nabajali, że aż uszy bolą słuchać!
— Jezus Marya! cóż to takiego? co mogli złego powiedziéć o moim Lucysiu? — zawołała przestraszona pani Dolewska.
Pani Anna opowiedziała historyą o przyśpieszonym ślubie… i t. d.
Matka Lucyana schwyciła się za głowę.
— A to horrendum, moja pani! — zawołała. — Tak krzywdzić kobietę i posługiwać się do tego imieniem mojego syna, który ją czci i szanuje, jak świętą jaką! Ja jemu to wszystko powiem; jego noga nie postanie już w Jodłowéj.
W kwadrans potém Owsicka zasapana poszła do domu; worek jéj był lżejszy, bo wyrzuciła zeń swoje oburzenie, które zato boleśnie zaciężyło na szlachetném sercu matki Lucyana.
Młody doktor był nieobecny; wyjechał z N. do jednego ze swych pacyentów. Pani Dolewska dnia tego dwa razy więcéj gderała na Marysię, oparzyła sobie rękę gorącą wodą i co chwila gubiła kluczyki; ale gdy upłynęło parę godzin, a Lucyan nie wracał, gniew jéj zaczął opadać i poczuła, że nie będzie miała siły zmartwić syna dla „głupich ludzkich gawęd”.
Po południu przyjechał Lucyan, a na jego widok Dolewska ostatecznie zdecydowała w duchu, że nie może „biedaka martwić”; postanowiła tylko dowiedziéć się „co tam między nimi zachodzi”. Bo lubo ani przez chwilę nie uwierzyła w to, co mówiono, toć przecie i ją dziwiło częste bywanie Lucyana w Jodłowéj. Myślała sobie kilka razy: „a może się pobiorą”! ale przychodziła rozwaga: „ona taka bogata”! — „I cóż ztąd, że bogata”? — odzywała się duma matki: „a *on* rozumny, piękny, poczciwy i mógłby także zostać bogatym przez pracę i umiejętność, gdyby gdzie w szeroki świat wyjechał”.
Rozmyślała tak nieraz pani Dolewska, robiąc pończoszkę, albo krzątając się koło gospodarstwa i czekając powrotu syna z Jodłowéj, ale ani razu o nic go nie zapytała.
— A nuż, myślała, jemu przykro będzie, że się ja w jego sprawy mieszam.
Ale w dniu, w którym Owsicka ciężar zebranych plotek wyrzuciła ze swego worka na macierzyńskie jéj serce, postanowiła zapytać Lucyana o wszystko.
— Może oni i kochają się, gołąbki — myślała. — Niech im Bóg i Najświętsza Panna błogosławi. Ale co z tego będzie? Już to *on* taki rozumny, to musiał wszystko dobrze obmyśléć; niechże i mnie powié.
Po obiedzie Dolewska wyszła do bawialnego pokoju i zawołała syna.
— Lucysiu, moje dziecko — rzekła, siadając na kanapie, — siadaj tu obok mnie, mam z tobą do pomówienia.
— Co mi powié moja kochana mateczka? — zapytał Lucyan, siadając przy niéj i całując jéj rękę.
— Widzisz, moje dziecko — mówiła matka, — Owsicka była dziś u mnie i mówiła… — Zająknęła się, patrząc w twarz syna i nie wiedząc, jak ma przystąpić do swego pytania.
— Cóż mówiła Owsicka? — spytał łagodnie Lucyan.
— Mówiła, że… że ty tak często bywasz w Jodłowéj…
— Alboż się kiedy z tém kryłem przed tobą, moja matko? — rzekł Lucyan z uśmiechem.
— Broń Boże! moje dziecko; ja téż nie dla tego to mówię. Ale widzisz, ludzie gadają…
— Cóż ludzie gadają?
— Że ty, moje dziecko, kochasz się w pani Warskiéj.
— I cóż ztąd, że ludzie o tém mówią? — spytał Lucyan po krótkim namyśle, w czasie którego wzruszenie odbiło się na jego twarzy.
— Nic, nic, moje dziecko, — żywo odparła Dolewska, spostrzegłszy zmianę w twarzy syna i drżąc na myśl, że mu sprawiła przykrość. — Ale widzisz, jabym chciała wiedziéć… czy to prawda.
Lucyan wstał, milcząc, przeszedł parę razy przez pokój, a potém, stając przed matką, rzekł stanowczym głosem:
— Ludzie prawdę mówią, moja matko. Ja kocham panią Warską.
Dolewska złożyła ręce, jak do modlitwy, i przez kilka chwil patrzyła na syna, milcząc.
— I cóż z tego będzie? — spytała cicho.
— Nie wiem, — odpowiedział Lucyan.
— A onaż, czy ciebie kocha? moje ty dziecko jedyne.
— Nie wiem, matko.
— Jakto, nie wiész? czyście nigdy ze sobą o tém nie mówili? Już téż, kiedy ją kochasz, to, zwyczajnie jak między młodymi, musieliście o tém mówić ze sobą.
— Nigdy, moja matko.
— A czy ty wiész, Lucysiu, co ludzie jeszcze mówią?
Lucyan milczał.
— Ludzie mówią — ciągnęła Dolewska, — że ty się żenisz z panią Warską.
Na te jéj słowa nagły rumieniec zalał twarz Lucyana; usta mu drgnęły.
— Moja matko — odrzekł po chwili, — nie myślałem dotąd nigdy, do jakiego końca doprowadzi mię miłość moja dla pani Warskiéj. O miłości téj nigdy jéj nie mówiłem, ale prawdą jest, iż kocham ją całą siłą mojéj istoty. Ty wiész najlepiéj, moja matko, że oprócz ciebie, *ona* jest piérwszą kobietą, którą kocham; jakkolwiek skończy się nasz stosunek, *ona* téż będzie ostatnią. Czuję, że w miłość dla niéj wlałem całe uczucie, do jakiego zdolne jest moje serce.
Mówił to stanowczo, ale trochę zniżonym przez wzruszenie głosem, a serce matki odgadło wszystko, czego nie dopowiedziały jego słowa. Zdjęło ją snać przykre uczucie obawy, bo westchnęła ciężko i rzekła:
— Daj Boże, mój Lucysiu, aby się to wszystko szczęśliwie skończyło. Ja ci rad dawać nie będę, sam lepiéj wiész ode mnie, jak w tym razie masz postępować. Ale chciała-bym przecie, abyś się już dowiedział o swoim losie, bo ludzie powiadają, że w miłości złe, im późniéj przychodzi, tém gorzéj, a dobre, jeśli ma przyjść, to niech przyjdzie jak najprędzéj.
To mówiąc, wstała, przyciągnęła głowę syna do swojéj piersi i, położywszy na niéj znak krzyża, pocałowała jego czoło.
Była już u drzwi, gdy uderzyła się po obu kieszeniach i zawołała:
— A gdzie są moje klucze? Lucysiu, moje dziecko, poszukaj-no moich kluczy.
Ale piérwszy raz w życiu Lucyan nie spełnił tego rozkazu matki, bo go nie słyszał. Stał u okna, z oczyma wpatrzonemi w przestrzeń, a w myśli szaloném kołem wirowały mu słowa matki:
— Ludzie mówią, że ty się żenisz z panią Warską.
Pani Dolewska sama znalazła klucze na kanapie i wyszła z pokoju, brząkając niemi, a po chwili Lucyan na gniadoszu swoim wyjeżdżał z miasteczka drogą ku Jodłowéj.
Matka Lucyana, sama nie wiedząc o tém, dolała, według przysłowia, oliwy do ognia. Bo taką jest nieubłagana logika namiętności, że dopóki nie otrzyma przedmiotu swych pragnień, niéma dla niéj spokoju, niéma stagnacyi. Coraz silniejsza i bardziéj gwałtowna, wzrasta, aż dojdzie do swego kulminacyjnego punktu. Wtedy lada słowo, lada drobnostka potęguje ją tak, że pierś ludzka staje się dla niéj za ciasną i musi objawić się wtedy na zewnątrz, jak długo w wulkanie wrzący podziemnie ogień. Miłość Lucyana dla Klotyldy szybko dążyła do kulminacyjnego punktu, popchnęły ją doń słowa matki.
Kiedy młody doktor zatrzymał w Jodłowéj spienionego konia pod gankiem, słońce miało się ku zachodowi. Spotkawszy Ignacego, Lucyan zapytał go o panią Warską, a otrzymawszy odpowiedź, iż „pani jest w swoim gabinecie”, szybko przebiegł salony. W gabinecie nikogo nie znalazł i wyszedł na ganek.
Pod cieniem jednego z rozłożystych drzew mirtowych, na szlezongu, okrytym ponsowym aksamitem, leżała Klotylda. Oczy miała zamknięte, a wpół otwarte usta; długie rzęsy rzucały cień na lekko zarumienioną twarz; wkoło ust krążył uśmiech. Z za przezroczystéj białéj koronki widać było, jak pierś jéj podnosiła się zwolna i spokojnie; jedném ramieniem, z którego się osunął szeroki koronkowy rękaw, otoczyła sobie głowę, druga ręka leżała na książce otwartéj, śród fałdów jéj sukni. Gałęzie mirtu pochylały się nad nią, zdobiąc jéj włosy i suknią zielonemi listkami.
Zmęczona upałem dziennym, a może konną jazdą, któréj oddawała się z cechującym ją we wszystkiém zapałem, ukołysana ciszą, zarumieniona, uśmiechnięta do snu swojego, owiana bielą i zielenią orzucona, ukazała się oczom Lucyana.
Młody człowiek cicho się zbliżył do szlezonga i stanął ze wzrokiem przykutym do obrazu, jaki mu się ukazał.
Stał i patrzył — i stracił pojęcie czasu i miejsca. Coraz bardziéj płonącym wzrokiem ogarniał uśpioną kobietę. Nagle ugiął kolano i namiętnie przycisnął do ust przezroczyste fałdy jéj sukni. Ale jakby sam przeląkł się tego, co uczynił, powstał szybko i zbiegłszy z ganku, zniknął w zakręcie alei.
Miłość jego doszła już była w owéj chwili do swego kulminacyjnego punktu.
Klotylda otworzyła oczy, przesunęła ręką po rozrzuconych nieco włosach i, oglądając się wkoło, rzekła do siebie:
— Dziwna rzecz, zdawało mi się, że *on* tu był! Musiało mi się śnić chyba.
Wstała, poprawiła fałdy sukni i, nucąc półgłosem, zeszła z ganku.
Słońce się zniżało, czerwonemi promieńmi przemykając się gdzie niegdzie między gałęźmi jodeł. Klotylda przeszła kilka alei i, zbliżając się do stawu, ujrzała, stojącego nad nim w zamyśleniu, Lucyana.
— Tak, to *on* tam był, — szepnęła do siebie; — nie widziałam go, ale przeczułam.
Potém, zbliżywszy się żywo, rzekła:
— Dobry wieczór panu.
Lucyan odwrócił się i, ujrzawszy Klotyldę, odrzekł, podając jéj rękę:
— Witam panią.
Powitanie to z obu stron było bardzo proste i zwyczajne, ale w twarzach swoich i spojrzeniach młodzi ludzie musieli wzajem dziwne wyczytać rzeczy, bo oboje poczuli, że nadszedł kres spokojnéj ich sielanki, że ostatnie jéj słowo miało być wyrzeczone.
Lucyan wszakże opanował się i piérwszy przerwał milczenie, mówiąc o rzeczach obojętnych; poszli daléj obok siebie, wązką śród trawnika ścieżką i obeszli parę razy gładką szybę stawu. Od czasu, gdy się poznali, piérwszy raz rozmowa im nie szła; Lucyan gwałtownie bladł chwilami, Klotylda rumieniła się.
Słońce zaszło zupełnie, mrok zapadł.
— Pójdźmy do domu, bo czuję chłód, — rzekła Klotylda.
Powietrze jednak było bardzo ciepłe.
We wschodnim gabinecie paliły się już szafirowe lampy, a światło ich, płynąc przez drzwi otwarte, rzucało błękitny odblask na kanapę, stojącą na ganku, pod dużém drzewem kwitnącéj pomarańczy.
Klotylda, milcząc, usiadła na téj kanapce i wskazała Lucyanowi miejsce obok siebie.
— Dziwnie zmęczoną czuję się dzisiaj, — ozwała się po chwili, przesuwając ręką po czole.
— Zdaje mi się — odrzekł Lucyan — że pani jesteś smutna.
Klotylda rzeczywiście miała oczy ciągle spuszczone, a gdy je podnosiła, migotał w nich taki dziwny blask, jakiego dotąd Lucyan w nich nie widział.
— Tak, smutna dziś jestem, — rzekła znowu po krótkiém milczeniu.
Piérwszy raz Lucyan z ust jéj usłyszał to wyznanie. Pochylił się nieco ku niéj i, patrząc w jéj twarz, rzekł powoli i zcicha:
— Smutek pani widzę nieraz; nie znam jego powodów i wiem, że nie mam prawa o nie pytać. A jednak dałbym za to życie, żeby go od pani usunąć.
Klotylda nie odpowiedziała, tylko ręką zakryła oczy. Lucyan w obie swoje dłonie ujął drugą jéj rękę. Klotylda nie wzbraniała mu tego. Zbliżenie takie, piérwszy raz zaszło między nimi; to téż głos młodego człowieka drżący był od wzruszenia, gdy znowu mówić zaczął:
— Dla czego pani nie chcesz przelać części swego cierpienia w oddane ci a gorące serce? Czy pani wiész, że najwyższą rozkoszą dla mężczyzny jest bronić od trosk i smutków życia ukochaną kobietę? Piérwszy raz, kiedym panią ujrzał, byłaś we łzach; często bywasz smutną i dziś taką jesteś, a mnie to tajone cierpienie pani gorącą lawą w pierś płynie…
Nie mógł mówić daléj, bo ręka Klotyldy zadrżała w jego dłoniach i magnetyczne to drgnięcie głos mu stłumiło. Odsłoniła oczy i zwróciła je płonące na Lucyana. Pod niebieskim promieniem lampy twarz jéj bladła i rumieniła się naprzemian, usta otworzyły się przyśpieszonym oddechem. Kilka razy chciała coś mówić, i znów wstrzymywała się.
Patrzyli tak na siebie przez chwilę, gdy nagle Lucyan poczuł silny, konwulsyjny uścisk jéj dłoni; dwie błyskawice strzeliły mu z oczu: przycisnął do siebie gorącą rękę Klotyldy i, schylając się ku niéj, rzekł gwałtownie:
— Klotyldo! ja ciebie kocham!
Namiętność przekroczyła punkt kulminacyjny i wybuchnęła na zewnątrz słowem.
Widoczne drżenie przebiegło całe ciało Klotyldy; pochyliła głowę, ukryła twarz w dłoniach i cicho jęknęła:
— Boże mój, Boże! zlituj się nade mną!
Lucyan drżącém ramieniem otoczył jéj złamaną postać, pochylił się ku niéj i, ustami dotykając prawie jéj wonnych włosów, mówił:
— Klotyldo moja, czego ty się lękasz? czegoś i w téj chwili smutna jeszcze? Tyś piękna i dobra, mnóztwo ludzi zginało pewno kolana przed tobą. Ale tak, jak ja, nikt cię kochać nie mógł. Ty stałaś się dla mnie wszystkiém; przyszłość moja jest tylko z tobą, albo jéj wcale dla mnie niéma. Ja w miłość dla ciebie wlałem wszystkie siły mojéj istoty, których dotąd na nic zużytkować nie mogłem. Siły te oddawna burzyły się w mojéj piersi, dławiły mię, dopominały się o użycie; dusiłem się i targałem w mojéj klatce. Ty, Klotyldo, zstąpiłaś ku mnie, jak zbawienie; przy tobie odetchnąłem szeroko, pełnią życia, pełnią uczucia. I nie wiem już teraz, czy uczucie to istnieje we mnie i przeze mnie, czy ja istnieję w niém i przez nie. Wielu zapewne ludzi mówiło ci te same słowa, ale żaden z nich tak czuć nie mógł. Oni tam na szerokim świecie mieli obszerne pole działania, mieli bogactwo, mieli sławę. Ja nic nie mam, oprócz miłości dla ciebie: w nią wlałem wszystkie siły mojéj duszy — całą istotę moję. Klotyldo! jam w oczach twoich wyczytał niebo moje; powiédz, że mnie kochasz! Co zaczęła mowa twego spojrzenia, niech dopowiedzą usta… Nie lękaj się… nie bądź smutna, droga!… jam silny i godny ciebie. Z ufnością i śmiało wesprzyj się na mojém ramieniu, złóż piękną głowę na mojéj piersi… Nigdy, nigdy na mnie się nie zawiedziesz… Klotyldo… powiédz mi, że mię kochasz!…
Mówił coraz ciszéj i coraz silniéj przyciągał do siebie owładniętą wzruszeniem kobietę.
Zmrok i cisza była wokoło; drżące ramiona Lucyana opasały kibić Klotyldy; głowa jéj opadła na jego piersi i kwitnące gałęzie pomarańczowego drzewa ujrzały, jak usta jego namiętnemi pocałunkami okrywały jéj gorące czoło i miękkie zwoje jéj włosów.
Nagle Klotylda podniosła głowę, wydarła się z objęć Lucyana i, powstawszy, cofnęła się parę kroków.
Młody człowiek chciał ku niéj postąpić, ale wyciągnęła rękę, jakby usunąć go pragnęła od siebie.
— Nie zbliżaj się do mnie, Lucyanie — rzekła zniżonym i przeraźliwym głosem — dziś straszny jest dzień dla mnie… Ja ci nic nie powiem… bo jestem… jestem… nie, nie mam siły wymówić… odjedź! odjedź!…
Pierś jéj podniosła się konwulsyjném, głośném łkaniem, dwa strumienie łez zalały twarz płonącą gorączkowym rumieńcem i, śród łkania, powtórzyła raz jeszcze:
— Odjedź — błagam cię… i nie wracaj, aż cię wezwę!
Potém zbiegła z ganku i zniknęła w cieniach ogrodu i wieczoru.
Lucyan uczynił z razu poruszenie, jakby ją chciał gonić, ale stanął nieruchomy i, niosąc obie ręce do czoła, jęknął prawie:
— Boże mój, co się ze mną dzieje? Nie pójdę za nią — odjadę; trzeba szanować jéj wolą… Tak, ale jutro wrócę… koniecznie wrócę!…
Przebiegł szybko salony i po chwili na dzielnym gniadoszu pędził szeroką drogą. W rozpalonéj jego głowie wrzała i wirowała myśl: „ona mnie kocha”, a nad nim niebo chmurzyło się coraz ciemniéj, drzewa szumiały, schylone silnym wiatrem, a zdala od krańców widnokręgu odzywał się huk grzmotu zapowiedzią nadchodzącéj burzy…
Późno już było, gdy młody doktor wszedł do swego pokoju. Na biurku leżał zapieczętowany list. Machinalnie rzucił nań wzrokiem, lecz zaledwie spostrzegł pismo adresu, drżącą ręką rozerwał kopertę i czytał:
„Kochany Lucyanie!
Dzięki ci za twą pamięć o mnie; śpieszę z odpowiedzią, byś nie sądził, że nie chcę zachować stosunku z tobą, który, przeciwnie, jest mi zawsze bardzo cennym i miłym. Na dowód, żem nie przestał być twoim szczerym przyjacielem, podzielę się z tobą tém, co dziś jest główną treścią uczuć i myśli moich, a o czém, prócz najbliższych mi osób, nikt dotąd nie wié. Jestem zaręczony, Lucyanie, zareczony na seryo. Owa pani Kameleon, o którą mnie zapytujesz, a właściwie pani Klotylda Warska, sąsiadka twoja, jest moją narzeczoną. Kocham tę kobietę bardzo; piérwsza to poważna miłość mego życia, i czuję, że podniosła mię, uszlachetniła. Zresztą znasz panią Warską, nie będziesz się więc dziwił memu dla niéj uczuciu. Stosunek mój z nią zaczął się, jak w romansach — tajemnicą, poszukiwaniem, wyrzekaniem na losy i t. d. Potém poznałem ją bliżéj, za pośrednictwem owego długowłosego poety, który, pamiętasz, tak znudził i zniecierpliwił nas kiedyś w teatrze. Bywałem u niéj często. Był to karnawał, spotykaliśmy się na zebraniach, balach, maskaradach. Rodzice moi mieszkali w Warszawie, i nieoceniona moja matka, przez wzgląd na mnie, zapoznała się z panią Warską i zapoznała z nią moję siostrę. Obie młode panie zaprzyjaźniły się serdecznie, co mi także wielce było przyjemne i korzystne; słowem, po trzech miesiącach oświadczyłem się i zostałem przyjęty. Na wyraźne żądanie pani Warskiéj, zostało to w tajemnicy; nie mam sobie jednak nic do wyrzucenia, że względem ciebie przekraczam jéj rozkaz, bo uważam cię za brata, a siostra moja wié przecie o wszystkiém. Zresztą, ufam bez granic w twoję dyskrecyą, która jest à toute épreuve. Nie potrzebuję rozpisywać się dłużéj tą razą, bo wkrótce się zobaczymy. Ślub nasz będzie za miesiąc w N. Na tydzień przed dniem uroczystym przyjadę do Jodłowéj, a w przejeździe przez N. uściskam cię z radością, poczciwy mój druhu. Tymczasem… do zobaczenia.
Cypryan.
*P. S.* A nie bałamuć mi tam narzeczonéj, piękny doktorze!”
Lucyan skończył czytać i papier wypadł z drżących jego rąk. Rozśmiał się głośno, długim, szyderczym śmiechem i rzekł:
— Los odpowiedział, wszystko skończone!…
Potém skrzyżował ręce na piersi, szklanym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i tak pozostał nieruchomy i niemy.
Upływała noc, godzina po godzinie, a Lucyan nie zmieniał postawy. Czuł, czy nie czuł? myślał, czy nie myślał?… nie wiadomo… Temu, ktoby się nań wtedy patrzył, zdawało-by się, że skamieniał.
Za domem burza szumiała grzmotem, wichrami, błyskawicą. Przez otwartą furtkę okna wionął silny powiew wiatru i zagasił na biurku stojącą świecę. Światło błyskawic, chwilami wdzierając się przez szyby, czerwonym blaskiem oświetlało ciemną głąb’ pokoju i stojącą ciągle nieruchomą postać Lucyana.
Ucichła burza — pogodny świt letniego poranku zstępował na świat i szarym zmrokiem rozsuwał cienie w pokoju doktora.
A on stał ciągle na jedném miejscu, w téj saméj postawie, z tym samym wzrokiem; ani jeden muskuł jego twarzy nie drgnął, nie poruszyły się ni razu jego skrzyżowane na piersi ręce.
Kukawka zegaru oznajmiła trzecią ranną godzinę. W pokoju Lucyana ozwał się stłumiony jęk. W téj saméj chwili ciężka roleta u jego okna zapadła, cień zapełnił pokój i tajemniczym mrokiem osłonił wielką boleść człowieka.
*
Nazajutrz w południe pani Dolewska w bawialnym pokoju stała na krześle i nakręcała zegar.
— Co się jemu stało, że leci jak szalony? — mówiła do siebie; — musiała Marysia poruszyć wagi. Żeby Lucyś wyszedł ze swego pokoju, tobym się go spytała, która godzina, a tak nie wiem sama, jak nastawić. Ale co to jest, że Lucyś tak długo nie wychodzi? Musiał wczoraj późno do domu wrócić.
Otworzyły się drzwi i wszedł Lucyan.
— Jezus Marya! — krzyknęła, spojrzawszy nań, pani Dolewska. — Co tobie jest, moje dziecko! jak ty wyglądasz?
I zestąpiwszy żywo z krzesła, podeszła ku niemu.
Lucyan był blady, wielką bladością zmęczenia i bólu; oczy miał zapadłe i podkrążone, między brwiami zarysowała mu się głęboka zmarszczka.
— Nic mi nie jest, moja matko — odpowiedział cichym, złamanym głosem — jestem trochę niezdrów, nic więcéj.
I pocałowawszy matkę w rękę, wyszedł z domu, a po chwili wyjeżdżał konno za bramę. Dolewska niespokojnie patrzyła przez okno, szepcąc modlitwę do Najświętszéj Panny Ostrobramskiéj.
Lucyan minął miasteczko, zwolna pojechał wiorst parę w stronę Jodłowéj i znowu zwolna skręcił konia, wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju. Kiedy Dolewska przeze drzwi zawołała go na obiad, wyszedł spokojny na pozór, usiadł przy stole, ale nic nie jadł i nic nie mówił. Kilka razy otwiérał usta, jakby chciał cóś powiedziéć, lecz tylko smutniéj jeszcze szklanym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń. Dolewska z przerażeniem spoglądała na niego, ale nie pytała o nic, nie gdérała nawet na Marysię, nie szukała swoich kluczy, tylko często ze zmęczonéj twarzy syna przenosiła wzrok niespokojny na czarny krucyfix, stojący u łóżka.
Po obiedzie Lucyan znowu siadł na koń, znowu odjechał parę wiorst w stronę Jodłowéj, wrócił i poszedł do swego pokoju.
Nadszedł wieczór; o zmroku pani Dolewska długo modliła się przed krucyfixem i ciężko musiało być jéj na sercu, bo z oczu na pomarszczone policzki upadło kilka łez.
Marysia, nie napędzana tą razą, z własnego natchnienia podała samowar. Pani Dolewska podeszła pode drzwi syna, chcąc go zawołać, lecz, pomyślawszy, posłała mu herbatę przez Marysię.
Gdy służąca wróciła, pani Dolewska zapytała:
— Co pan Lucyan robi?
— Nic — odpowiedziała Marysia.
— Nie czyta?
— Nie.
— I nie pisze?
— Nie.
Pani Dolewska westchnęła i wzięła się do pończoszki; ale gdy wkrótce robota jéj z rąk wypadła, a już zaczynało ściemniać się, rzekła do Marysi:
— Idź, zanieś lampę do pokoju pana Lucyana.
A kiedy dziewczyna wróciła, spytała:
— Co pan Lucyan robi?
— Nic, proszę pani.
— Herbatę, wypił?
— Ani zaczął.
Dolewska poszła sama do pokoju syna. Na biurku stała nieporuszona szklanka herbaty, a Lucyan siedział nieruchomie na fotelu, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
— Lucysiu — rzekła Dolewska — kładąc mu rękę na ramieniu.
Drgnął lekko, jakby się ze snu obudził.
— Czy nie będziesz pił herbaty?
— Dziękuję ci, moja matko, nie będę — odpowiedział tym samym złamanym głosem, jakim mówił zrana.
Dolewska odeszła i od progu wróciła.
— Czyś ty bardzo chory? — spytała.
— Nie, matko, zdrów jestem zupełnie — odpowiedział, nie zmieniając postawy.
Dolewska wróciła do swego pokoju i, zamiast wziąć się swoim zwyczajem do pończoszki, uklękła przed krucyfixem.
W parę godzin potém cisza głęboka panowała w miasteczku i w domu doktora; wieczór był późny… wszyscy spali.
Lucyan wstał z fotelu, na którym nieruchomie kilka godzin przesiedział, wziął w rękę list rozłożony i wpatrzył się w wyraz „narzeczona”. Po chwili pochwycił się obu rękoma za głowę i zawołał prawie głośno:
— Boże mój! ja tego nie rozumiem, to być nie może!
W bawialnym pokoju około drzwi jego coś zaszeleściało, ale Lucyan nic nie słyszał; uchylił roletę z okna i patrzył na piękną noc letnią.
— Nad jéj domem — rzekł pół-głosem — te same gwiazdy świecą… a ja nigdy już tam nie będę… być nie powinienem!…
Znowu podniósł obie ręce do czoła i zawołał:
— Ach, umrzéć!…
Krzyk ten wydarł się z jego piersi boleśnie, jakby mu serce pękało.
— Lucysiu! — ozwał się ode drzwi cichy i miękki głos kobiecy.
Lucyan nie słyszał.
— Lucyanie! — powtórzył głos z taką miłością i pieszczotą, że doszedł uszu pogrążonego w rozpaczy…
Odwrócił się Lucyan i ujrzał stojącą we drzwiach swoję matkę. Miała na sobie codzienną czarną suknią, tylko z głowy zdjęła czepeczek i srebrne włosy opływały jéj szyję i opadały na pomarszczone czoło.
— Matko moja!… tak późno, nie śpisz jeszcze?… — rzekł Lucyan powoli, nierozbudzony jeszcze z letargu, w jakim go pogrążyło cierpienie.
— Nie śpię, Lucyanie — odrzekła pani Dolewska, siadając i przyciągając go do siebie — byłam niespokojna, myślałam żeś chory i przyszłam zobaczyć cię. Serce matki przeczuło boleść syna i spać jéj nie dało. Ty cierpisz, dziecko moje najdroższe.
— Strasznie, matko moja, niewypowiedzianie! — odpowiedział Lucyan po chwili milczenia.
— O! biedne moje dziecko! — jęknęła matka; ale szybko, wchłaniając w siebie boleść, dodała:
— Może jest na to jaka rada?
— Żadnéj — odrzekł Lucyan.
— Czy ona ciebie nie kocha?
— Nie wiem.
— I nie pytałeś jéj o to?
Lucyan stał i długo patrzył w milczeniu, aż znowu podniósł obie ręce do czoła, a klękając przed matką i pochylając głowę na jéj kolana, zawołał:
— Matko! ona jest narzeczoną innego…
Cała rozpacz, do jakiéj zdolna jest pierś ludzka, zamykała się w słowach tych i w jego głosie.
Długie milczenie zapanowało w pokoju. Dolewska oparła głowę syna na swojéj piersi, oczy wzniosła w górę, jakby ztamtąd wzywała pomocy, a dłoń machinalnie przesuwała po czarnych i gęstych włosach Lucyana. Stopniowo natchnienie jakieś występowało jéj na twarz, oczy rozjaśniły się niezwykłą myślą. Obu rękoma podniosła głowę Lucyana, niby dziecięcia, a patrząc w twarz jego z nieopisaną miłością i słodyczą, mówiła:
— Lucysiu, dziecię moje! jam nigdy sama nie cierpiała tak, jak ty dziś cierpisz; bo życie moje było spokoje, choć smutne i ciężkie. Ale rozumiem ciebie, dla tego, widzisz, że cię kocham nad wszystko na świecie, że zdaje mi się, iż serce moje i twoje to jedno. Wiem więc, że cierpisz bardzo; ale dziecko, toć tam w książkach waszych piszą podobno, że człowiek nie powinien upadać pod cierpieniem, ani dać się złamać boleści. Ja tych książek nie czytam, ale ty wiész o tém lepiéj, niż ja. Powstań, dziecię moje, wezwij pomocy Boga i swéj własnéj woli. Jedna kobieta cię zawiodła: żyj dla ludzi, dla mnie, dla pracy!
Mówiąc to, pani Dolewska z prostéj i gdérliwéj kobiety stała się natchnioną i mądrą matką.
O macierzyństwo! jakież uczucie i jakaż mądrość na ziemi dorówna tobie?
Lucyan, jakby podniesiony słowami matki, powstał i spokojniejszym już głosem mówił po chwili:
— O moja matko! jam ją kochał jak szalony, jam w miłość dla niéj wlał całego siebie. I cóż dziwnego, że gdy zniknęła ona dla mnie na zawsze, ja siebie samego odnaléźć nie mogę? Daremnie umysł mój sili się na rozwiązanie zagadki; nie rozumiem tego, co było, nie rozumiem tego, co jest. Przez dni tyle spojrzeniem i uśmiechem, rumieńcem i bladością, radością i smutkiem, mówiła mi, że mnie kocha… a jednak była już narzeczoną innego… Kogóż więc zwodziła? mnie, czy jego? Komu kłamała? mnie, czy tamtemu? Byłże-by w niéj fałsz i grzeszna próżność zalotnicy? Czyż zaćmi się przede mną piérwszy mój ideał? Nie, w to nie wierzę: ona prawa i czysta! A jednak… właśnie dla tego, że w zło nie wierzę… nic nie rozumiem…
Milczał przez chwilę i znowu mówił, jakby do siebie:
— Jeżeli kocha *jego*, pocóż mnie pociągała ku sobie? jeżeli mnie kocha, czemuż ma zostać *jego* żoną?… nie rozumiem… może dla tego, że *on* bogaty? Straszne przypuszczenie! wobec którego anioł zmienia się w potwora, słońce w blaszkę pozłacaną, gwiazda… spada z nieba i tarza się w błocie… Nie, to być nie może!…
— Lucysiu — nieśmiało odezwała się pani Dolewska — a żebyś pojechał do niéj i otwarcie spytał jéj o wszystko?
Smutnie uśmiechnął się Lucyan.
— Nie, matko — rzekł — to być nie może. Obecność moja mogła-by jéj sprawić niepokój albo cierpienie… a ja nie chcę tego. Aby okupić dla niéj jednę chwilę spokoju i szczęścia, jabym dał życie całe… A teraz, gdym już powiedział jéj, że ją kocham, mogłaż-by ona być ze mną, jak za owych dni minionych?… Nie, matko — mówił daléj coraz wolniéj i ciszéj — ja nigdy *tam* nie będę i nigdy jéj nie zobaczę…
Nagłym ruchem przycisnął obie ręce do serca.
— Och, jak na myśl tę strasznie serce boli! Matko, jam chory bardzo, zatraciłem samego siebie, zatraciłem moje życie, które się tobie należy!… Przebacz, matko moja!…
Ukląkł przed matką, otoczył ją ramionami i głowę położył na jéj piersi.
— Lucyanie — ozwała się po chwili milczenia pani Dolewska — słowa nie pomagają boleści takiéj, jak twoja. I cóż zresztą ja biedna, nieuczona kobieta, powiedziéć ci mogę? Ale spocznij na piersi matki, ona tylko, ona jedna, nigdy cię zawieść nie może. Niechaj łzy moje ochłodzą twoję biedną głowę; niech krzyż święty odżegna od ciebie złego ducha rozpaczy i sprowadzi ku tobie pomoc niebieską.
To mówiąc, drżącą ręką nakreśliła w powietrzu znak krzyża i pochyliła się nad głową syna, a łzy kropliste i obfite spadały z jéj oczu i tonęły w gęstych kędziorach Lucyana.
Gasnąca lampa słabo oświetlała tę smutną grupę, śród głuchego milczenia nocy.
VIII. Urzeczony
Lud ciemny wierzy w czary i gusła, między któremi ważną rolę gra „urok”. Dziecię było piękne i zdrowe… „złe oczy” nań spojrzały…. blednie i umiera — „urzeczone”. Młoda dziewoja rumieniła się krasą wesela i świeżości, aż pozazdrościła jéj czarownica, niemogąca odżałować swoich młodych lat; dziewczę smutnieje, przestaje śmiać się i błyskać oczyma i szybkim krokiem zbliża się do grobu — „urzeczone”. Dziarski parobczak, dzielny w tanach i robocie, był wsi swojéj chwałą i ozdobą; aż zakochała się w nim baba czarodziejka, a nie otrzymując wzajemności, zaszeptała coś nad czarką napoju, którą on niósł do ust, i oto napój ten stał mu się życia potrzebą; porzuca pracę, wyrzeka się miłości i, w trunku tonąc, zwierzęceje — „urzeczony”.
Baje sobie lud gadki rozliczne, bo w prostocie swojéj nie zna istotnych prawd życia, tylko przeczuwa je i ubiera w fantastyczne kształty swéj dziecięcéj wyobraźni. Ale kto badawczo spojrzał w przepaści serc ludzkich i posłuchał odgłosy dramatów, w nich zawartych, ten wié, iż najstraszniejszą czarownicą życia ludzkiego jest *boleść*. Biedny ten, w kogo ona się wpatrzy wzrokiem swoich „złych oczu”, nad czyją głową zaszepce słowa swojego „uroku”. Ten, jeśli się nie wzniesie ku szczytom bohaterskiego męczeństwa i nie zdobędzie siły olbrzymiéj, zblednie i pochyli się ku ziemi — „urzeczony”.
Trzy tygodnie minęło od dnia, w którym Lucyan Dolewski otrzymał od przyjaciela swego odpowiedź na przesłane mu pytanie.
Lipcowe słońce gorąco i pogodnie przyświecało ziemi, po polach rozlegały się wesołe pieśni żniwiarek, a bujne kłosy, z pod ich sierpów spadając, obiecywały ludziom rok dostatków i obfitości. W ciepłe, gwieździste noce, z pod lasów po łąkach biegły przeciągłe odgłosy trąbek pastuszych i niby jeziora słały się szeroko białe, lekkie mgły. Świat ubrał się w cały majestat piękności i zdawał się powoływać mieszkańców wsi do wesela i radosnego użycia.
Przy schyłku jednego z dni upalnych, na szerokiéj ulicy, przerzynającéj N., ukazała się zielona bryczka, zaprzężona we trzy pstrokate konie. Na niéj siedziała otyła i czerwona jéjmość, w żółtéj muślinowéj sukni, *francuzkim* szalu i kapeluszu słomianym, pokrytym od pyłu białą muślinową chustą.
Po nierównym gruncie błotnistéj ulicy bryka trzęsła się i skakała, a z nią razem trzęsła się i skakała otyła jéjmość. Nagle wzrok jadącéj padł na wychodzącą z jednego z domów kobietę i wnet zawołała:
— Gawełek, zatrzymaj konie! — przyczém laską od deszczochronu energicznie stuknęła w plecy powożącego w szaréj świtce chłopaka.
Pstrokate konie stanęły, a jéjmość, wygramoliwszy się z bryki, odwróciła się do Gawełka i rzekła:
— Odprowadź szkapy do Szmujły i dobrze je nakarm, a tylko mi tam owsa nie przepij. Za godzinę zajedziesz pod dom pana doktora; już ja tam teraz piechotą pójdę.
Gawełek spojrzał z ukosa na wielce mu nienawistną laskę od deszczochronu i, mruknąwszy coś pod nosem, może przysięgę, że owsa nie przepije, zawrócił konie do karczmy, a jéjmość, z obu rękomi do uścisku wyciągniętemi, dążyła ku ujrzanéj kobiecie.
— Moje uszanowanie pani Wincentowéj!
— A toć, panie mój kochany, pani Janowa jak z nieba spadła!
Rozległy się okrzyki dwóch kobiet i dwie przyjaciółki, panie Rzepowa i Owsicka, poczęły się witać całusami, których odgłos rozchodził się po miasteczku, niby klaskanie z bata.
— Jak z nieba spadłaś, pani Janowo! — powtórzyła Owsicka — nie częstoż odwiedzasz nas, panie mój kochany!
— A cóż, moja pani Wincentowa! Jak człek się zagospodarzy, to i o Bożym świecie zapomni, a wiész przecie, że od czasu, jak Pan Bóg wziął do swojéj świętéj chwały mego nieboszczyka Jasia, wszystkie kłopociska spadły na mnie, biedną wdowę. Ach! myślałam, że będę miała pomoc z brata, którego, nie wymawiając, sama wyhodowałam; ale gdzie tam! jak zasłabł jeszcze w Styczniu, to do téj pory cherla i cherla. Już do wszystkich znachorów woziłam go i nic nie pomogli. Myślę sobie, trzeba jeszcze doktora sprobować, i przyjechałam prosić pana Dolewskiego, aby pojechał do Wałków, mego Adasia zobaczyć.
Owsicka smutnie pokiwała głową i machnęła ręką.
— E! widzisz, moja pani Janowo! Widzisz-bo… z nim coś niedobrze…
— Cóż, cóż? — spytała Rzepowa.
— Ot, prawdę mówiąc… bo i na co to w bawełnę obwijać? Jać sama, panie mój kochany, żałuję jego, jak własnego dziecka…
— Cóż to takiego? — ciekawie pytała Rzepowa, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
— At — odrzekła, machnąwszy ręką, pani Anna, — urzeczony biedak i kwita!…
— Kto? kto?…
— A Lucyś Dolewski.
Rzepowa za głowę się chwyciła.
— Jezus, Marya, Józefie święty! zmiłujcie się nade mną! a toż to nieszczęście!… Jakto? i nikogo już nie leczy?
— Owszem; jużto prędzéj-by chyba umarł, panie mój kochany, niżby przestał leczyć. Ot, niedawno Harasimowicz starszy zasłabł, to przysyłał kilka razy po pana Lucyana i teraz zdrów już podobno. Onegdaj także żona Pawła kowala zasłabła, to pan Lucyan dwa razy na dzień do niéj chodzi. Wtedy tylko jeszcze znać w nim żywego człowieka, kiedy jest przy chorym; a jak odejdzie, to znowu, Panie odpuść, trup na sprężynach i koniec.
— Aj, szkodaż jego, szkoda! Ale moja pani Wincentowa, nie wiész, kto to na niego urok rzucił?
— Ot, o wilku mowa, a wilk tuż! — szepnęła żywo Owsicka, chwytając Rzepową za rękę. — Patrz, pani Janowa, wychodzi od choréj kowalowéj; zobacz, do czego podobny; przejdzie koło nas i ani nas spostrzeże.
W istocie Lucyan z nizkiego domku kowala wyszedł na ulicę. Na piérwszy rzut oka nie było w nim żadnéj zmiany, która-by usprawiedliwiała opowiadanie Owsickiéj. Dopiero po bliższém wpatrzeniu się w twarz jego, można było dostrzedz, że spojrzały nań *złe oczy* ciężkiéj boleści. Zwykła bladość jego zmieniła koloryt, stała się gorętszą i ciemniejszą; zapadłe i podkrążone oczy straciły blask i patrzyły ciągle w ziemię, albo w daleki jakiś, jemu tylko widzialny punkt. Usta jego zbladły i zaciśnięte były nieco, jakby pod wpływem ciągłego a ostrego bólu. Szedł powoli, jednostajnym, automatycznym prawie krokiem.
Dwie kobiety spojrzały na niego ciekawie, ale on nie widział ich nawet i poszedł ulicą, patrząc ciągle gdzieś daleko, daleko…
Gdy Lucyan odszedł, dwie kobiety zwróciły się ku mieszkaniu jego matki, i znać było po ich ożywionych gestach i kiwaniu głowami, że zajmowały się mocno poprzednim przedmiotem rozmowy.
— Tak, tak — kończyła Rzepowa, dochodząc już prawie do drzwi pani Dolewskiéj — już to i ja widzę, że on biedak urzeczony. O! znam ja się na tém, znam! wszakże sama dwoje dzieci przez złe oczy straciłam.
Mówiąc to, weszła ze swą towarzyszką do sieni Dolewskiéj.
— Marysiu! Marysiu! — ozwał się głos z bawialnego pokoju — a znowu musiałaś, ty nic dobrego, wagi poruszyć, bo zegar zepsuty. Mówiłam ci raz na zawsze, żebyś nie dotykała się zegaru, boś zgrabna do tego, jak wół do karety.
— Jak Boga kocham, ani dotykałam się, proszę pani; to pewno Burczyk poruszył — odpowiedział głos Marysi z sypialnego pokoju.
Ujrzawszy wchodzących gości, pani Dolewska z trudnością zstąpiła z krzesła, na którém stojąc, nakręcała zegar. W twarzy matki Lucyana znać było zmęczenie moralne, oczy jéj zasunęły się mgłą wilgotną, a na czole przybyła zmarszczka głęboka, świadectwo ciężkiéj troski.
Dwie kumoszki, widząc zmianę w twarzy Dolewskiéj, objęły ją, kiwając głowami, i zaczęły żałośnie objawiać swoje spółczucie.
— Ach! — mówiła Rzepowa — czym ja się spodziewała zobaczyć panią Józefową w takiém zmartwieniu? Oj, widziałam ja jego, widziałam! do ludzi niepodobny, urzeczony, moja pani, jak mi Bóg miły, urzeczony.
— Kto urzeczony? kto do ludzi niepodobny? o kim pami nówisz? — spytała Dolewska, zbierając wszystkie siły na macierzyńskie kłamstwo.
— A pan konsyliarz — odrzekła z westchnieniem Rzepowa.
— Co, mój Lucyś? — zawołała z wybornie udaném zdziwieniem staruszka. — A zkąd to pani wzięłaś te wszystkie banialuki? On urzeczony? A najprzód powiem pani, że w żadne uroki nie wierzę, bo tego i Pan Bóg zabrania; potém Lucysiowi memu nic nie jest, tylko ludzie wymyślili, nie wiedziéć co, jemu na krzywdę, a mnie na zmartwienie.
Rzepowa umilkła zmieszana, a Owsicka, widząc z téj energicznéj obrony matki Lucyana, że się znowu przed przyjaciółką niepotrzebnie wygadała, zaczęła w szlafroku swoim szukać szpilki, chcąc po cichu wynieść się z nią do sieni i język sobie nakłuć.
Tymczasem Lucjan powoli szedł ulicą i mijał domek Grodzickiéj.
— Niech pani sędzina dobrodziejka spojrzy — mówiła w mieszkaniu ex-sędziny panna Zuzanna — pan konsyliarz dobrodziéj idzie.
Grodzicka poprawiła filutki i spojrzała w okno.
— Co jemu jest? — rzekła — chodzi jak nie swój.
Panna Zuzanna westchnęła i ozwała się:
— Oj! pani sędzino dobrodziejko, źle o tém ludzie mówią.
— I cóż ludzie mówią?
— Ot gadają, że pana konsyliarza ktoś urzekł.
— Ej, wstydź się panna Zuzanna wierzyć w takie rzeczy! Żadnych uroków na świecie niéma, tylko wola Boga. Pan Lucyan musi być chory, albo czémś zmartwiony, nic więcéj.
Gdy tak rozmawiały dwie stare kobiety, dwunastoletnia Walerka popatrzyła przez okno na idącego doktora, a potém wbiegła prędko do pokoiku, w którym zimą leżała chora na odrę. Tam na stole, zastawionym wówczas lekarstwami, na tym samym stole, na którym Lucyan złożył dar dobroczynny ubogiéj rodzinie, stał w szklance wielki bukiet z niezapominajek i polnych róż. Walerka wyjęła bukiet ze szklanki, wymknęła się z domu bocznemi drzwiami i pobiegła ku mieszkaniu Dolewskich.
Minęła ulicę, plac i kościół, weszła zadyszana od biegu na dziedziniec białego domku, ale nie zbliżyła się ku gankowi, tylko cicho, ukradkiem podeszła pod okno pokoju doktora. Okno to było otwarte, powiewała w nim tylko roleta spuszczona. Walerka obejrzała się, a widząc, że nikt jéj spostrzedz nie może, z wysileniem przysunęła pod okno blizko leżący kamień, stanęła na nim i uchyliła roletę. Na oknie stał w szklance nieco zwiędły już bukiet, zupełnie podobny do tego, jaki trzymała w ręku. Prędko i śmiało wyrzuciła ze szklanki zwiędłe kwiaty, a włożyła w nią te, które przyniosła; potém popatrzyła chwilę na błękitny bukiet i, podnosząc palec do ust, szepnęła:
— Moje kochane kwiateczki! zostawiam was tutaj. Jak spojrzy na was, dajcie mu choć jednę miłą chwilkę.
I zeskoczywszy na ziemię, odsunęła kamień na dawne jego miejsce, a sama szybko przebiegła dziedziniec. W bramie spotkała idącego ku domowi Lucyana.
— Dobry wieczór panu — rzekła, zbliżając się trochę nieśmiało.
Lucyan nie słyszał.
— Dobry wieczór panu — powtórzyła tak już blizko, ze musiał na nią spojrzéć.
— Dobry wieczór pannie Waleryi — odrzekł Lucyan, uśmiechając się bladym i martwym uśmiechem.
— Czemu pan tak dawno u nas nie był? — spytała Walerka, podnosząc ku jego twarzy swoje błękitne, łagodne oczy.
Lucyan popatrzył na nią przez chwilę, a potém, jakby sobie coś przypomniał, rzekł:
— Dziękuję pannie Waleryi za kwiaty, które stawiasz codzień na mojém oknie.
Walerka zmieszała się i spuściła oczy.
— A zkąd pan wié, że to ja tam stawiam te kwiaty? — spytała, mnąc w palcach koniec swéj muślinowéj chusteczki.
— Widziałem — odpowiedział Lucyan.
Walerka chwilkę milczała, idąc ciągle obok niego, potém stanęła przed nim tak, że się zatrzymali oboje i, składając drobne ręce na piersi, rzekła:
— Panie Lucjanie, ja za pana co rano i co wieczór się modlę. Pan taki dobry! A jak spostrzegłam, że pan jesteś smutny, pomyślałam zaraz, że będę panu stawiała na oknie niezabudki, dlatego, że one błękitne, więc panu niebo przypomną; a ksiądz Stanisław zawsze mówi, że komu smutno, ten powinien myśléć o niebie, to mu lżéj będzie.
Lucyan raz jeszcze spojrzał na Walerkę, rozśmiał się tym samym martwym uśmiechem i rzekł:
— Pannie Waleryi się zdawało; nie jestem wcale smutny. Wszakże za ładne kwiaty i dobre chęci dziękuję.
Odszedł, a Walerka pobiegła do domu.
Wszedłszy do swego mieszkania, Lucyan powitał matkę milczącém pocałowaniem ręki i ukłonem dwie obecne kobiety.
— Przyjechałam prosić pana — rzekła Rzepowa — abyś był tak dobry i zechciał odwiedziéć mego chorego brata. Kaszle biedak i mizernieje w oczach.
— Będę u pani dziś jeszcze — odrzekł Lucyan z grzecznością, ale tym samym złamanym głosem, jakim mówił ciągle od pewnego czasu.
Gdy wchodził do swego pokoju, Dolewska prowadziła za nim spojrzenie; ale napróżno Rzepowa badawczo patrzyła na nią, nie dostrzegła ani łzy w oku, ani najmniejszéj zmiany w fizyognomii. Męztwo matki, nie chcącéj na widok publiczny wystawiać boleści syna, zwyciężyło jéj własną boleść.
Zaledwie zamknęły się drzwi od pokoju Lucyana, przez otwarte okna doszedł uszu trzech kobiet odgłos pocztowego dzwonka.
— Rzadka to rzecz — odezwała się Rzepowa — usłyszéć teraz dzwonek pocztowy, od czasu jak zbudowali *maszynę*.
Pani Owsicka, która od bytności swojéj w Częstochowie, lubiła niezmiernie rozprawiać o podróży *maszyną*, rozpoczęła na ten temat długie opowiadanie. Była już jednak u końca i Gawełek pani Rzepowéj zajechał już przed ganek, gdy otworzyły się nieco drzwi od sieni i ukazała się przez nie głowa rozczochranego chłopaka.
— Czego chcesz, Julku? — spytała Dolewska.
— Na pocztę, proszę pani, przyjechał jakiś pan z daleka i chce widziéć się z panem doktorem.
— A nie wiesz, kto to taki?
— Nie wiem, proszę pani; ale musi być jakiś bogaty pan, bo jedzie pięknym koczem, a pocztylionowi, co go przywiózł, dał rubla tryngieltu.
— A dokąd ten pan jedzie, czy nie wiész? — spytała zaciekawiona Owsicka.
— Do Jodłowéj podobno.
W téj chwili we drzwiach swego pokoju stanął Lucyan. Słyszał widać całą rozmowę, bo rzekł do chłopca:
— Powiedz temu panu, że zaraz przyjdę na stacyą.
— Ktoby to był, panie Lucyanie? — spytała ciekawie Owsicka.
— Sądzę, że musi to być pan Cypryan Karłowski — spokojnie odpowiedział Lucyan i wyszedł.
Po chwili, zielona bryka Rzepowéj trzęsła się i skakała po ulicy miasteczka, a z nią razem trzęsła się i skakała jéj właścicielka, laską od deszczochronu przypominając często nierówności drogi plecom Gawełka.
Lucyan tymczasem zbliżał się do stacji pocztowéj, stojącéj trochę na ustroni, o kilkanaście kroków od ostatniego domu miasteczka.
Przed stacyą stał ładny, cały błyszczący srebrnemi blachami, koczyk, a wkoło niego zwijali się pocztylioni i lokaj, z miny i ubrania wyglądający na kamerdynera bogatego pana.
Po najobszerniejszym pokoju stacyi, w eleganckiém podróżném ubraniu i z cygarem w ręce, chodził Cypryan Karłowski, gwiżdżąc jakąś aryetkę i kiedy niekiedy rzucając kilka słów stojącemu pokornie we drzwiach pocztowemu pisarzowi.
Nagle pisarz, dotknięty czyjąś ręką, z uszanowaniem ustąpił z drogi, i Cypryan serdecznym uściskiem powitał wchodzącego doktora.
— Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze. Jak się masz, mój poczciwy Lucyanie? Dziękuję ci, żeś o mnie nie zapomniał. Czy otrzymałeś moję odpowiedź?
— Otrzymałem — odrzekł Lucyan, siadając tak, aby mu światło z okna na twarz nie padało.
— A więc wiész o wszystkiém — mówił Cypryan. — Matrymonialne moje zamiary, o których mówiłem ci w Warszawie, przybrały formę, i jakąż jeszcze piękną formę!… Jadę się żenić. Znasz moję narzeczoną, nie prawdaż?
— Znam — odpowiedział Lucjan.
— I jakże ją znajdujesz?
— Śliczna osoba; mogę ci tylko powinszować wyboru.
— A! powiadam ci, Lucyanie, że nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Co to za kobieta! Trzeba ją bliżéj poznać, aby ocenić jéj anielskie serce, jéj rozwinięty umysł. Przeszłość wprawdzie miała nieco burzliwą… słyszałeś o tém pewnie… powiedziała mi sama o wszystkiém. No, ale co mi do jéj przeszłości? Znasz pod tym względem moję teoryą. Co było, to było, a teraz wierzę w jéj prawość i dzisiejsze do mnie przywiązanie, jak w ewangielią. To samo już, że przed ostateczném zobowiązaniem się powiedziała mi wszystko, dowodzi najwyższéj szlachetności w kobiecie. Czy często bywasz u niéj?
— Bywałem dość często, ale od pewnego czasu miałem wiele zajęcia…
— Ach, Lucyanie, Lucyanie! Jak miłość dla zacnéj i rozumnéj kobiety podnosi i uszlachetnia! Odkąd ją kocham, stałem się innym człowiekiem. Młodzieńcze niedorzeczności i szały, jak dym, wyszły mi z głowy; zacząłem na seryo myśléć i pracować; czuję, że świat, ludzie, wszystko, co dobre i piękne, żywiéj mię zajmuje. A potém… potém… wystaw sobie, jakie to śliczne będzie życie nasze wspólne! Posiadamy wszystko, co świat najpiękniejszego dać może: młodość, gorące serca, wzajemną miłość, bogactwo zresztą, które pozwoli nam używać wszystkich towarzyskich i umysłowych przyjemności… Spodziewam się, że będziesz na naszym ślubie, Lucyanie.
— Niezawodnie; a kiedy nastąpi?
— Najdaléj za tydzień. Ale, zapomniałem cię przeprosić, Lucysiu, żem nie zajechał do ciebie, tylko wezwał cię tutaj. Widzisz, stracił-bym przynajmniéj kwadrans, albo pół godziny czasu, a tak pragnę ją zobaczyć, że mi każda chwila droga.
— Wierzę — odpowiedział Lucyan — i bynajmniéj nie czuję się obrażonym.
— Konie gotowe! — ozwał się we drzwiach kamerdyner.
Cypryan żywo powstał.
— Do zobaczenia, Lucyanie! — rzekł — w tych dniach przyjadę do ciebie z Jod…
Nie dokończył wyrazu, bo wzrok jego padł na twarz Lucyana, tą razą zwróconą do okna. Pochwycił rękę przyjaciela i rzekł z niepokojem:
— Co tobie jest, Lucyanie, czyś ty chory?
— Od pewnego czasu jestem w istocie trochę chory, ale to mała rzecz…
— Ależ zmieniony jesteś dziwnie! Cóż to takiego?
— Choroba sercowa, o ile mi się zdaje.
— A więc może niezupełnie fizyczna? — żartobliwie rzekł Cypryan.
— O, najzupełniej! bądź tego pewny; przecież jestem doktorem — z gorączkową żywością odparł Lucyan.
— Żeby to tylko nie było nic ważnego.
— O, niéma o czém mówić — rzekł Lucjan i dodał: — Nie zatrzymuję cię, Cypryanie, bo wiem, że ci pilno być musi. Spodziewam się, że mnie odwiedzisz.
— Niezawodnie.
— Życzę ci szczęścia… kłaniaj się ode mnie pani… pani Warskiéj — dokończył z wysileniem.
Po chwili koczyk, unoszony szóstką koni, żywo mknął ku Jodłowéj, a Lucyan, stojąc na ganku stacyi, patrzył na unoszące się za nim kłęby kurzawy. Dziwny uśmiech przebiegał mu usta i okrywał twarz całą gorzkim wyrazem.
Gdy powóz Cypryana zniknął mu już całkiem z oczu, z wysileniem oderwał wzrok od drogi, na którą patrzył, i zwrócił się do miasteczka.
W godzinę potem wyjeżdżał konno z domu, kierując się powoli szeroką drogą w stronę… Jodłowéj. Odjechawszy wiorst parę, zwrócił gniadosza i prędzéj już pojechał ku Wałkom, majątkowi Rzepowéj i jéj chorego brata.
Zmrok zaczynał zapadać, okrywając miasteczko N., a w niém cichą plebanią, mieszkanie księdza Stanisława.
Przed niewielkim domem proboszcza, dziedziniec zasłany był gładką murawą; śród niéj rosło kilka pięknych drzew akacji, rzuconych po równym trawniku. Od bramy, otwierającéj nizki płot drewniany, ku gankowi, opartemu na czterech nizkich słupach, biegła wązka wydeptana ścieżka. Okna domu były otwarte, a pod niemi na kilku grządkach kwitły powoje i rezeda. Z za domu, po nad dachem, wznosiły się ciemnolistne, rozłożyste dęby, nadając surowe i poważne tło owianemu głębokim spokojem sielskiemu mieszkaniu księdza.
Gdy zmrok zapadać zaczął, przez otwarte okna plebanii dał się słyszéć gwar kilku młodych głosów, i po chwili z sieni domu wybiegło sześciu czy siedmiu chłopaków, z książkami pod pachą i sporemi kawałkami chleba z sérem przy ustach. Rzeźwa gromadka uczniów księdza proboszcza, śmiejąc się i swawoląc wypadła za bramę i rozbiegła się po dziedzińcu, a ksiądz Stanisław stanął w otwartém oknie. Twarz jego, zawsze jednostajnie blada i łagodna, jaśniała głęboką ciszą wewnętrzną; czoło opromienione jasnemi, siwiejącemi włosami, miało gładkość i pogodę, płynącą z zadowolenia po dobrze spędzonym dniu.
Na ciemne, ale czyste niebo, zaczął wstępować księżyc w pełni; wiatr lekki rozwiewał w powietrzu woń rezedy. Wzrok księdza Stanisława wzniósł się w górę, a łagodne usta jego poruszyły się szeptem cichéj modlitwy.
Po-za nim otworzyły się zcicha drzwi pokoju i nieśmiały głos kobiecy ozwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki, amen — odpowiedział ksiądz, i odwróciwszy się, poznał stojącą w zmroku matkę Lucyana.
Gdy zbliżył się do niéj, przycisnęła milcząc do ust rękę księdza, który poczuł spływające na nią łzy.
— Co pani jest? czego płaczesz? — spytał troskliwie, prowadząc ją do kanapy.
— Księże Stanisławie — ozwała się kobieta, tłumiąc płacz z wysileniem — czy widzisz, co się dzieje z moim Lucyanem?
— Zmieniony jest i chory, ale nie należy rozpaczać: ufaj pani w Bogu…
— O tak, księże proboszczu! — przerwała Dolewska — ufam w miłosierdzie tego Boga, w którego całe życie wierzyłam gorąco. I jakiż-by On był ojciec ludzkości, gdyby się nie zlitował nad biedném sercem matki!?
— Wyroki Boże są niezbadane: należy z pokorą pochylać czoło przed niemi…
— O nie! — wybuchnęła matka — kiedy idzie o dziecko moje, ja z pokorą i poddaniem się nie mogę czekać na wyroki Bozkie. Gdyby pioruny Bożego gniewu na mnie samę spaść miały, w proch uderzyła-bym czołem i zawołała-bym: „niech się dzieje wola Twoja! ” Ale, kiedy widzę moje dziecię jedyne, mego syna, który mi szczęściem był i chlubą, zgnębionego cierpieniem, na jakie nie zasłużył, konającego z boleści w oczach moich; o, księże Stanisławie! wtedy nawet przed Bogiem nie mogę być pokorną. Mnie serce pęka z rozpaczy, bo jestem… matką!
I zaniosła się spazmatycznym, głośnym płaczem; ale po chwili wysileniem woli stłumiła gwałtowne wzruszenie i zaczęła mówić prędko, gorączkowo:
— Księże Stanisławie, ja chcę go ratować! Wiész, że powodem wszystkiego złego jest ta kobieta… ta piękna pani, co to bierze ludzi na zabawkę i zabija ich, jak muchy. Ona Lucyana uwiodła swemi oczyma jaszczurki, swemi słodkiemi słówkami, które wiszą ciągle u jéj ust, jak robaki na wędce; ona ciągnęła go do siebie, uśmiechała się, zapraszała… Myślał-by kto, że to anioł, który zstąpił z nieba, a to żmija, co kąsa serce człowieka, aby uschło…
— Kobieto, zatrzymaj się! — przerwał ksiądz Stanisław — nie sądź…
— Przebacz, księże Stanisławie — przerwała Dolewska — żal rozwagi nie ma; a żal matki, o! to taki żal, że podobnego chyba na świecie niéma, jak niéma miłości podobnéj do miłości matki.
— Nie poddawaj się temu żalowi — rzekł ksiądz łagodnie — a raczéj użyj całéj energii, jaką cię natchnąć może miłość macierzyńska, aby syna z toni ratować. Mówiłaś, że chcesz go ratować; czy myślałaś już o środku jakim?
— Tak, księże proboszczu. Dziś z rana, gdy Lucyan wyszedł ze swego pokoju, patrzyłam na niego długo i uważnie, i serce mi pękało. Gdzie jego dawny uśmiech? gdzie jego zdrowie? gdzie jego żywość i spokojność? Nie jest on smutny, ale gorzéj jeszcze, jest martwy; nic nie mówi, niczego nie chce, nic go nie zajmuje. Milcząc, pocałował mnie w rękę, milcząc, usiadł przy oknie, z książką w ręku; ale widziałam dobrze, że nie czytał, bo przez pół godziny trzymał oczy na jednéj karcie i miał wzrok człowieka, który patrzy a nie widzi. Wytrzymać nie mogłam i poszłam do swego pokoju, aby łez moich nie zobaczył. Padłam na kolana przed ukrzyżowanym Chrystusem i, płacząc krwawemi łzami, w imię Jego bolesnéj męki, błagałam, aby natchnął mnie myślą, jak mam wyratować z tego nieszczęśliwego stanu moje biedne dziecko. A kiedy wstałam, zdawało mi się, że mi kto w ucho szepce: wyjedźcie z N.! Usiadłam i zaczęłam nad tém rozmyślać, i przypomniałam sobie, że ludzie mawiają, iż w wielkich smutkach trzeba niekiedy człowiekowi zmiany miejsca, trzeba, aby się oddalił od tego, co mu boleść sprawiło. I pomyślałam sobie: pójdę do księdza Stanisława i poradzę się: jeżeli on powié, że to będzie dobrze, to zaraz, za kilka dni, wyjedziemy z N. gdziekolwiek…
— Macierzyńskie serce twoje szczęśliwe miało natchnienie — odrzekł po chwili milczenia proboszcz. — Nie mogę i nie powinienem taić tego przed tobą, że z Lucyanem źle jest bardzo. Gdyby to było tylko cierpienie moralne, zwyciężył-by je czas i jego własna wola; ale ja śledzę pilnie wszystkie oznaki, malujące się na twarzy jego, i widzę, że chory jest fizycznie, a chory taką chorobą, że każde silne wzruszenie zabić go może. Wzruszenie takie musiało-by tu przyjść koniecznie, boć przecie dziś narzeczony pani Warskiéj pojechał do Jodłowéj i ślub ich odbędzie się pewno wkrótce. Szczęśliwie-by było bardzo, gdyby Lucyan przed dniem tym fatalnym dla niego N. opuścił. Gdzież pani myślisz wyjechać?
— Gdzie on sam zechce.
— Wątpię, aby on, w dzisiejszym stanie swoim, miał jakąkolwiek wolą w tym względzie. Sądzę, że tymczasem najlepiéj będzie do Wilna…
— Pomyślę o tém…
— A środki pieniężne na wyjazd i osiedlenie się i inném miejscu, czy macie?
— Nie wielkie wprawdzie, ale mamy. Toć Lucyś wyprocesował mi jesienią w Warszawie kilka tysięcy złotych; zresztą, byle się uspokoił i wyzdrowiał, on pracą swoją i rozumem wszędzie kawałek chleba znajdzie, a może… toć już niedługo mi na tym świecie przebywać…
— I nie żal pani będzie opuszczać N.? Wszak całe życie tu spędziłaś.
— Dolewska pochyliła głowę i milczała długo, a potém odrzekła:
— I jakiż żal dorównać może temu, który czuję, patrząc na boleść jego? Prawda, żem tu sercem i duszą całą przyrosła, że dawniéj ani pomyśleć nie mogłam o wędrówce w świat nieznajomy, na stare lata moje. Ale dla niego czegoż-bym nie zrobiła? czegoż-bym nie oddała? Zbawienie duszy mojéj złożyła-bym u nóg Boga za jeden dzień szczęścia jego…
— O bohaterska siło macierzyństwa! — rzekł ksiądz Stanisław z cicha, i głośniéj dodał: — Więc przygotuj się pani do podróży, a jeślibyś spotkała opór w Lucyanie, czego się nie spodziewam, bo dziś wszystko dla niego jest obojętne, zawiadom mnie; postaram się wpłynąć na niego. Najważniejsza rzecz, aby wyjechał z N., nie widząc już pani Warskiéj. O ile mi się zdaje, rozwinęła się w nim groźna choroba serca i wrażenia każdego bardzo się dla niego lękam.
Wkrótce pani Dolewska dążyła do mieszkania swego, a ksiądz, stojąc przy otwartém oknie, wpadł w głębokie rozmyślanie.
Patrzył długo na ciemne sklepienie niebios, powleczone siecią księżycowych promieni i białych chmur, słuchając szelestu lekkim wiatrem poruszanych akacyi. Smutek, jakim go natchnęła rozmowa z Dolewską, pierzchał stopniowo, a na twarz jego wracał zwykły łagodny spokój.
Po chwili wzniósł wzrok i ręce splecione ku niebu i zamodlił się cichą modlitwą: „Szczęśliwy, o Panie, komu w piersi umilkły burze i walki żywota, kto oderwał serce swoje od samolubnych miłości, a utonął cały w tém wielkiém, cichém uczuciu, które ogarnia świat cały, od Ciebie aż do robaczka. Albowiem, cóż spokojniejszego, jak człowiek, który ma serce proste? I cóż swobodniejszego, jak ten, który już niczego nie pożąda na ziemi?!”
IX. Syn i matka
Ranek był wczesny. We dworze jodłowskim zupełna panowała cisza; tylko z folwarcznego dziedzińca kiedy niekiedy dochodziły głosy wstających do pracy ludzi. W samym domu wszyscy spali jeszcze; zapylone krzesła i stoły czekały ręki Ignacego, aby z nich starła warstwę kurzu, a koronkowy peignoir pani Warskiéj spoczywał niedbale rzucony na krześle, obok łóżka śpiącéj Marylki, czekając, rychło się garderobiana obudzi i prasować go zacznie. Ale, mimo tak wczesnéj godziny, pani domu już nie spała; bielą okryta, uchyliła ciężką roletę, u okna swéj sypialni. Różane promienie wschodzącego słońca wdarły się przez odsłonięte szyby i zabarwiły przezroczystą na ścianach draperyą. Twarz Madonny, tym samym rozjaśniona promieniem, zaróżowiała lekko i wychyliła się plastycznie z pomiędzy białych fałd.
Dlaczego Klotylda w tak niezwykłéj dla siebie porze odsłaniała okno swéj sypialni? Czemu tak rano już niecierpliwą stopą deptała miękki kobierzec pokoju? Czy obudziło ją dotkliwe cierpienie jakie? czy tajemny jaki niepokój wybił ją ze snu o niezwykłéj godzinie? I mogłoż to być właśnie wtedy, gdy przed dwoma dniami powitała w domu swym narzeczonego o wesołém oku, pogodném, myślącém czole, ze śmiejącemi się swobodnie ustami?
Cały dwór jodłowski częścią domyślał się, częścią był uwiadomiony, że piękny i grzeczny pan, o jasnych kędziorach i uprzejmém słowie, był narzeczonym dziedziczki Jodłowéj. Dembowski nie posiadał się z radości, że pani Warska „raz już, mosanie tego, wybrała sobie dozgonnego przyjaciela”, Ignacy uśmiechał się pod siwym wąsem, z rozczuleniem spoglądając na piękną parę.
A Klotylda?… Klotylda nie była tak wesołą, jakby się spodziewać można było…
Silne pociągnięcie dzwonka zbudziło ze snu Marylkę. Zeskoczyła z łóżka zaspana dziewczyna, a zobaczywszy przez okno, że słońce wschodzi dopiéro, przeżegnała się ze zdziwienia.
— Święty Boże! — zawołała — a co to się pani stało? Drugi już dzień budzi się o wschodzie słońca!
I pochwyciwszy peignoir, subretka pobiegła żywo do sypialni swéj pani. Po chwili, Klotylda, owinięta w biały muślin i koronki, przebiegała aleje ogrodu.
Szczyty ciemnych jodeł, ozłocone słońcem, zginały się lekko pod powiewem rannego wiatru; w głębiach gajów ptastwo zaczynało świergotać; nieruchoma szyba stawu błyskała srebrem i mieniła się różowemi smugami.
Klotylda stanęła nad wodą, oparła się o podstawę jednego z posągów i stała w zamyśleniu, nieruchoma.
Nagle, między zielenią jednego z gajów, zamigotało przed jéj oczyma coś białego i dał się słyszéć odgłos lekkich kroków. Rozchyliły się gałęzie zamykające wejście do cienistéj altany i na ścieżkę, obok któréj stała Klotylda, wyszła Magdzia.
Snać nie spodziewała się o tak rannéj porze kogokolwiek znaleźć w ogrodzie, bo ubrana była w ranny kaftanik z białego perkalu i wpółrozplecione włosy opadały jéj na szyję i ramiona.
— To ty, Magdziu, tak rano? — rzekła Klotylda i wnet dodała, biorąc za rękę dziewczynę: — Co to tobie jest? płakałaś?
W istocie, Magdzia miała oczy zaczerwienione od płaczu.
— Tak, trochę — odpowiedziała.
— Cóż ci jest? Czy masz zmartwienie? — nalegała Klotylda.
Magdzia wysunęła rękę z jéj dłoni i milcząc patrzyła w wodę; nagle podniosła głowę i, patrząc na panią Warską, spytała:
— Czy to prawda, pani, że ten pan, który zawczoraj przyjechał do Jodłowéj, jest twoim narzeczonym?
Uśmiechnęła się Klotylda.
— Tak, dziecię — odpowiedziała — to prawda; ale cóż to ma wspólnego z twemi zapłakanemi oczkami?
To mówiąc, zaczęła pieszczotliwie muskać rozpleciony warkocz dziewczyny. Ale Magdzia usunęła się z lekka z pod pieszczącéj ją dłoni i, patrząc znowu w wodę, mówiła:
— W istocie, panią dziwić to musi, że ja się pytam o to, bo i cóż to do mnie należy? Przebacz, pani, jeśli pytanie moje było zbyt śmiałe. Jam prosta wiejska dziewczyna, i przyzwyczaiłaś mnie zresztą do swéj dobroci. Ludzie od dwóch dni mówią wkoło mnie, żeś zaręczona z tym bogatym i miłym panem; ja dotąd wierzyć w to nie mogłam. Ale kiedy sama tak mówisz, toć musi być prawdą.
Gdy Magdzia to mówiła, Klotylda postrzegła w niéj wielką zmianę. Twarz młodziuchnéj dziewczyny straciła niedawny wyraz dziecięcéj prawie naiwności i nieświadoméj prostoty, i powlokła się dojrzałą myślą; sam głos jéj pełniejszy był, niż wprzódy, stanowczy. Klotylda patrzyła na nią ze zdziwieniem i miała coś mówić, gdy Magdzia ozwała się znowu:
— To wszystko, pani, nie ma żadnego związku ze mną. Tyś piękna, bogata, wolna; miałaś prawo wybrać tego, kogo chciałaś i pojedziesz z nim w świat daleki, szczęśliwa, a mnie zostanie na całe życie słodkie wspomnienie chwil, które pozwoliłaś mi z sobą przepędzić. Więc związku to wszystko nie ma ani ze mną, ani z mojemi łzami, ale…
— Ale cóż? — spytała Klotylda, biorąc rękę Magdzi.
Magdzia zwolna wysunęła znowu rękę z jéj dłoni i mówiła daléj:
— Ale ja, pani, dziwną mam naturę, mnie serce boli za innych… ja za innych cierpię… Pamiętam, że kiedym była małém dzieckiem, płakałam, patrząc na ubogich. Ojciec gniewał się za to i nazywał mię mazgajem; więc kryłam się ze smutkiem, jakiego doświadczałam na widok nieszczęśliwych, ale cierpiéć z nimi i nad nimi nie przestawałam. Jam, pani, dla siebie nigdy niczego bardzo nie pragnęła; całe szczęście moje, to szczęście tych, których kocham… tak mię Bóg już stworzył!…
— Więc czegóż teraz płaczesz?
Magdzia milczała chwilę, aż szybkim ruchem ujęła obie ręce Klotyldy i zaczęła mówić prędko, a z cicha:
— Pamiętasz pani, jak mówiłam ci kiedyś, że jest na świecie człowiek, którego kocham. Miłość ta powstała mi w sercu, nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale z nią razem poczułam, że za niego oddała-bym życie i zarazem, że on mnie kochać nie może, tak jak nie może zstąpić ku mnie żadna z gwiazd niebieskich. Od téj pory spokój jego stał się moim spokojem, jego cierpienie — mojém cierpieniem. Przez czas długi widywałam go rzadko i tylko, słysząc od wszystkich wkoło, że zacny jest i rozumny, dziękowałam za to Bogu i aniołom stróżom, i modliłam się do nich, aby był szczęśliwy. Ale z tém wszystkiém czuję teraz, żem była wtedy jeszcze dzieckiem. Potém, zobaczywszy ciebie, pani, piękną, dobrą, rozumną, przeczułam, że on ciebie pokocha. I tak się stało; a ja, patrząc codziennie prawie na was oboje, zaczęłam wysnuwać z siebie całe światy, nieznane mi dotąd, zaczęłam cierpiéć tak, jak nigdy nie cierpiałam. Raz przeczytałam w jednéj z twoich książek wyrazy: „z dziecka stała się kobietą”. Myślałam nad niemi i poczułam, że przestałam być dzieckiem. Niekiedy, patrząc jak oboje chodziliście po alejach ogrodu, czułam taki ból serca, żem uciekała, abyś nie zobaczyła mnie wtedy, bom była bardzo zmieniona. I tak, jak oto nad nami świeci teraz słońce pogodne, tak prawdą jest, że wszystkie te myśli i cierpienia jedną nicią pociągały moje serce ku wam obojgu, a rano i wieczorem zmieniały się w modlitwę za was… za szczęście wasze… Patrząc na niego, *przeczułam,* pojęłam, jak bardzo cię kocha, i życie-bym moje oddała za to, abyś ty go kochała także… i… sądziłam… zdawało mi się, że tak było.
Umilkła na chwilę, pokonana wzruszeniem; twarz jéj, wprzód blada, zabarwiła się rumieńcem, oczy, utkwione w twarz Klotyldy, błyszczały łzą i energią naprzemian.
— A teraz, pani — mówiła znowu — przyjechał twój narzeczony, macie wziąć ślub ze sobą i pojechać daleko. To dobrze… masz pani prawo robić, co się tobie podoba… życzę ci szczęścia… Ale może to jeszcze zabytek niedawnego dzieciństwa mego, może prostota wiejskiéj dziewczyny… ja tego wszystkiego nie rozumiem. Nie pytam cię, pani, o nic, bo wiem, że nie mam na to prawa, ale umysł mój gubi się w nierozwikłanéj dla mnie zagadce… Co to było? co się stało? Czym ja się myliła? czy ty, pani, masz dwa serca? — nie wiem i nie rozumiem… Wczoraj byłam z ojcem w N. i widziałam *jego*…
Oczy Klotyldy błysnęły; ścisnęła silnie rękę Magdzi i zawołała:
— Widziałaś go? mów-że, mów! co się z nim dzieje?
Magdzia smutnie się uśmiechnęła i odpowiedziała głosem, w którym był ból i wyrzut:
— On, pani, umiera z boleści!…
Klotylda jęknęła i opuściła twarz na obie dłonie.
Magdzia z goryczą patrzyła na nią przez chwilę, potém dotknęła lekko jéj ręki i rzekła:
— Teraz, pani, nie będziesz mię pytała, czego ja płaczę; a jak zobaczysz jego, tak jak ja go wczoraj widziałam, sama zapłaczesz… i daj Boże, abyś kiedykolwiek potém płakać przestała; bo są rzeczy, których przez życie całe wypłakać nie można…
Klotylda długo stała, oparta o posąg, nieruchoma, a gdy podniosła głowę, Magdzi nie było już przy niéj.
— Pojadę tam dziś — rzekła z gestem rozpaczliwéj energii; — muszę go zobaczyć, bądź co bądź, choć raz jeszcze widziéć go będę…
Około południa, Klotylda siedziała we wschodnim gabinecie, ubrana tak zupełnie, jak gdy po-raz piérwszy przyjmowała w Jodłowéj Lucyana. Przy otwartych na ganek drzwiach siedział Cypryan, patrząc na nią, pół żartobliwym, pół rozkochanym wzrokiem.
— Ma belle fiancée złe sny dziś miéć musiała, bo w tak posępnym humorze nigdym jéj jeszcze nie widział — rzekł, powstając i zbliżając się ku niéj.
Klotylda nic nie odpowiedziała; oczy jéj były spuszczone i utkwione w kobierzec, pokrywający posadzkę.
— Na seryo, Klotyldo — rzekł znowu Cypryan, siadając obok niéj — blada dziś jesteś i smutna. Nie mogę-ż wiedziéć powodu?
— Lekkie niezdrowie… — odpowiedziała z cicha.
— To niedobrze; ale jeżeli lekkie, mam nadzieję, że prędko przejdzie. Nie uwierzysz, Klotyldo, jak miłe wrażenie wywiera na mnie Jodłowa. Mało podobnie pięknych miejsc widziałem. Patrząc na te stare drzewa, śród téj ciszy głębokiéj, mimowoli człowiek poważnieje i myślą wznosi się nad błahe drobnostki naszego światowego, salonowego życia. Nie dziwię się, że to śliczne i poważne rodzinne miejsce twoje wykołysało ciebie, tak piękną i dobrą.
Ostatnie słowa wymówił ze wzruszeniem i ujął rękę narzeczonéj; ale po chwili wypuścił ją z dłoni i rzekł z niepokojem:
— Jaką zimną masz rękę, Klotyldo! Możeś bardzo chora?
— O nie! — odrzekła, przesuwając rękę po czole, jakby myśli czarne odpędzić chciała.
— Nie dziw się moim natrętnym może pytaniom — rzekł Cypryan — bo widzisz, każda oznaka jakiegokolwiek twego cierpienia niepokoi mię i martwi.
Klotylda milczała.
— Czy wiész, Klotyldo — mówił dalej Cypryan — że chwilami czuję się tak szczęśliwym, tak uzacnionym mojém głębokiém uczuciem dla ciebie, że pytam samego siebie: czém zasłużyłem na szczęście takie? Byłem zawsze zepsutém dzieckiem, motylem mnie zwano; dobre serce stanowiło całą zaletę moję. Dziś stanął przy mnie anioł i podniósł mię na wyżyny człowieczeństwa…
Klotylda ciągle milczała, nie odrywając wzroku od kobierca; Cypryan mówił daléj:
— Żeby to już prędzéj ten dzień stanowczy przyszedł, w którym oddasz się mnie bezwarunkowo i bezpowrotnie! Chociaż tu pięknie jest i miło, pragnę jednak uwieźć cię w świat, bo to mi da jakby przeświadczenie, żeś już zupełnie, nazawsze moja. Chciałbym, abyśmy prędzéj oboje stanęli na tém polu, na którém rozwinąć mamy wspólną działalność naszę… abyśmy prędzéj nietylko już ślub miłości, ale wzięli ze sobą ślub wspólnéj pracy i czynu. Jak myślisz, Klotyldo — mówił daléj — żebyśmy dziś zawiadomili tutejszego proboszcza, iż chcemy, aby ślub nasz odbył się w przyszłą niedzielę? Wszak indult przywiozłem.
Klotylda po raz piérwszy przez cały czas rozmowy spojrzała na Cypryana, ale takiém dziwném spojrzeniem, tyle w niém było cierpienia i jakby niewytłómaczonéj obawy, że Cypryan zawołał:
— Klotyldo! ty musisz być bardzo chora!
A gdy nie odpowiedziała, powtórzył, tuląc jéj ręce w swoich:
— Droga moja! tobie może trzeba doktora. Ja zaraz poślę po Lucyana…
Nie dokończył, bo Klotylda gwałtownie wysunęła ręce z jego gorącego uścisku i, żywo powstając, rzekła:
— Nic, nic mi nie jest! potrzebuję być sama.
I nim Cypryan zdołał odpowiedziéć, zamknęły się już za nią drzwi jéj sypialni.
W kilka godzin potém, na ganku od ogrodu, oboje narzeczeni siedzieli przy obiedzie. Klotylda wydawała się spokojniejszą, całkiem nawet spokojną, tylko miała ślady łez na oczach. Cypryan, trochę stroskany, spoglądał na nią, niemniéj jednak rozmowa między nimi toczyła się żywa.
— A propos dzisiejszego niezdrowia twego, droga Klotyldo, przychodzi mi na myśl, żem zapomniał opowiedziéć mojéj pięknéj pani o widzeniu się mojém w N. z Lucyanem Dolewskim. Co to za poczciwy i rozsądny człowiek! Nie prawdaż? Jest to jeden z najlepszych moich przyjaciół. Błagam cię o przebaczenie, alem mu wszystko, co między nami zachodzi, powiedział, a on mi mówił, że zna moję cudną narzeczoną. Czy bywał często w Jodłowéj?
— Przez czas jakiś bywał dość często — odparła Klotylda, niosąc szklankę z wodą do ust.
— Ale żal mi tylko, żem go znalazł dziwnie jakoś zmienionym. Blady jest strasznie i bardzo, bardzo źle wygląda. Dał mi do zrozumienia, że się w nim rozwija choroba sercowa. A zła to zaprawdę choroba. Szkoda go!…
Szklanka z napojem zadzwoniła w ząbkach pięknéj narzeczonéj.
— Dobrze-by było — rzekła Klotylda — abyś pan odwiedził swego przyjaciela… tém bardziéj, jeśli chory…
— Myślałem o tém, i dziś jeszcze pojadę do N., a jeśli mi dasz pozwolenie na to, Klotyldo droga, będę zarazem i u proboszcza… Wszak w N, mieszka ów ksiądz Stanisław, o którym tyle pochwał słyszałem wczoraj z pewnych pięknych ustek?
— Tak, proboszcz nasz mieszka w N. i pojedziemy tam dziś oboje.
— Wyborna myśl. Wieczór będzie prześliczny; bardzo miłą rokuję sobie przejażdżkę, a ty, Klotyldo, będziesz moim cicerone w stolicy tych stron, których jesteś sama królową.
Klotylda blado się uśmiechnęła i zapadła w milczące, długie zamyślenie.
— O czém moja pani tak się zamyśla? — zagadnął po kilku chwilach Cypryan.
— Myślałam o tém — odpowiedziała Klotylda, nie podnosząc spuszczonych oczu — czy téż mężczyzna może umrzéć przez nieszczęśliwą miłość dla kobiety?
— Quelle idée lugubre! — wesoło zawołał Cypryan. — Mojém zdaniem, jest to zapewne rzecz możebna, ale zdarzająca się niezmiernie rzadko. Trzeba na to odrębnych cech charakteru i wyjątkowych okoliczności… W każdym razie, mnie to niebezpieczeństwo nie grozi; nie prawdaż, pani?
I śmiejąc się, pocałował rękę narzeczonéj; ale wypuszczając ją z dłoni, rzekł z niepokojem:
— Strasznie masz zimną rękę, Klotyldo. Boję się, doprawdy, o zdrowie twoje…
— O, nic mi już nie jest! Zresztą, zobaczę dziśdoktora, to go poproszę o radę — rzekła Klotylda z dziwnym uśmiechem i wstała od stołu.
*
Tegoż dnia, w mieszkaniu pani Dolewskiéj panował ruch wielki; pokoje smutno wyglądały, odarte ze wszystkich mniejszéj objętości sprzętów; paki i tłomoki jedne na drugich stały pod ścianami, a między niemi, z pomocą Owsickiéj i Marysi, krzątała się Dolewska. Gorączkowy rumieniec ożywiał twarz staruszki; ręce jéj drżały, kiedy małe, w żółtych ramkach obrazki zdejmowała ze ścian, na których wisiały przed jéj oczyma więcéj niż ćwierć wieku. Zdawało się, że chciała-by wywieźć z sobą wszystko, co się znajdowało w domu, że serce jéj ściskało się na myśl o rozstaniu z najmniejszym drobiazgiem, towarzyszącym jéj przez ciąg długiéj wędrówki życia.
Około południa wszystko już było spakowane i gotowe. Pani Dolewska stanęła na środku bawialnego pokoju, z którego zniknęły obrazki, lusterko z nad kanapy i bukiet włóczkowy ze szklanym kloszem.
Kukawka zegaru oznajmiła dwunastą godzinę południową.
— Ot, wiész co, pani Wincentowo — rzekła matka Lucyana — że chce mi się wziąć z sobą i ten zegar. Na co ma tu zostać?
— Ależ, pani Józefowo! po cóż tam, panie mój kochany, będziesz tyle gratów z sobą woziła? A toć w wielkiém mieście, dostaniesz zegar i nowy, i za tanie pieniądze. Zresztą nie na wieczność przecie wyjeżdżasz, i wróciwszy, znajdziesz wszystko, co zostawisz.
Dolewska pokiwała smutnie głową.
— Oj, moja pani Wincentowo — odrzekła — człowiek wié, kiedy wyjeżdża, ale kiedy wróci i czy wróci, wiedziéć nie może. To tylko w Bozkich ręku, a ja już stara! Ot, wiész co, serce mi się kraje, patrząc na te kąty, których już może nigdy nie zobaczę, a w których tyle lat przebiedowałam. Ja myślę, pani Wincentowo, że bogaci ludzie jeżdżą tak z kąta w kąt po świecie całym, nie przywykając, jak biedni, do jednego miejsca, dlatego, że mało cierpią; bo kiedy człowiekowi ciężko na sercu i nie ma z kim biédy podzielić, to płacze sobie po cichu w kątku, a potém już jemu ten kątek drogi i miły, jak przyjaciel serdeczny, co patrzył na łzy jego i przytulił go wtedy, gdy cały świat był dla niego zimny i nieludzki.
I ze łzą w oku oglądała się staruszka po spustoszałych kątach swego domu.
— Ot, choćby i ten zegar — mówiła daléj, łzawo patrząc na cyferblat z wielkim u góry bukietem — jak ja miałam nie przywyknąć do niego? Pamiętam, że w rok po ślubie naszym, nieboszczyk mój Józef przywiózł go z Wilna. Ja, moja pani Wincentowo, byłam wtedy bardzo młoda i śmiechulska straszna, zwyczajnie, nie znałam jeszcze, co to bieda. To bywało, jak kukawka się odezwie, mnie taki śmiech bierze, że aż do łez się śmieję, i długo nie mogłam się przyzwyczaić do tego, żeby zegar zupełnie taki głos miał, jak ptak w lesie. A jak zacznę śmiać się, to nieboszczyk mój Józef z początku gniewa się na mnie za to, a potém i jego śmiech ogarnia, i oboje śmiejemy się tak, że ludzie, słysząc to przez otwarte okna, mówią: to szczęśliwa para! I prawda, prawda, że szczęście było wtedy w naszym domku, i chleba dobry kawał, i miłość, i zgoda domowa.
Westchnęła i po chwilce milczenia mówiła daléj:
— A potém, pamiętam, jak Lucyś mój się urodził i piérwszy raz zapłakał; zegar zakukał dziesięć razy, bo to była dziesiąta godzina wieczorem, i zaraz w téjże chwili zaśpiewał pod oknem słowik, co w krzakach bzu się gnieździł. A mnie wydało się to wróżbą i zaczęłam modlić się, prosząc Boga, aby życie mego dziecka było tak wesołe i swobodne, jak oto życie tych ptaków, których głosy na urodziny mu śpiewały. I pamiętam, że choć byłam bardzo słaba, modliłam się tak długo, że kiedym skończyła, kukawka odezwała się dwanaście razy, bo była już północ.
— Jak to pani Józefowa wszystko akuratnie pamięta! — ozwała się Owsicka.
— Oj, moja pani Wincentowo! Kiedy człowiek doświadczy czegoś dobrego w życiu, to dłużéj je pamięta, niż złe, bo złe częściéj się zdarza. Ale dla mnie i ono przyszło wkrótce. Mój Józef umarł, aptekę musiałam sprzedać za bezcen, bieda zajrzała do nas, a z nią i potrzeba bardzo ciężkiéj pracy, boć i dziecko jedyne trzeba było wychować na ludzi. Bogate panie, co wtedy mieszkały blizko N., dawały mi wiele do szycia i do haftowania, bo, nie chwaląc się, haftowałam lepiéj, niż ich wszystkie panny służące. Potém, kiedy Lucyś był w szkołach, to jak kukawka zakukała szóstą z rana, myślę sobie: mój chłopiec wstaje! Jak dziesiątą, myślę sobie: uczy się moje dziecko! A jak dziesiątą wieczorem, myślę sobie: śpi już mój syn jedyny! I zdawało mi się, że to kukawka opowiada mi, co on tam robi daleko ode mnie. A potém, kiedy Lucyś wrócił do domu, to jak wyjdzie do chorych, kukawka mi przypomina, kiedy mu przygotować obiad albo kawę, a jak wyjedzie z miasteczka, a kukawka wybije dziesiątą wieczorną, to już słucham, czy nie wraca do domu i spać nie idę, ażeby moje dziecko pobłogosławić na noc i krzyżem świętym złe sny od niego odżegnać. Ot, widzisz, pani Wincentowo, dla czego żałość mię bierze, kiedy myślę, że zostawię tu ten zegar…. toć to towarzysz i przyjaciel całego mego żywota.
I, stojąc na środku pokoju, patrzyła na zegar i dwa strumienie grubych łez, szeregiem wspomnień wywołanych, staczały się po jéj zmarszczonéj twarzy.
— Pan Lucyan idzie — rzekła Owsicka, patrząc w okno.
Dolewska żywo się poruszyła, szybko otarła łzy i, z młodzieńczą prawie żywością, skoczyła na krzesło, majstrując cóś koło zegara, aby syn jej łez nie dostrzegł.
— Żeby on tylko nie zobaczył, że ja płakałam — szepnęła z krzesła już do Owsickiéj i zaczęła raźnie nucić starą piosenkę.
Lucyan przeszedł, milcząc, bawialny pokój i wszedł do swojego. Piérwszy przedmiot, który uderzył jego oczy, był stojący na oknie świeży bukiet z niezapominajek. Lucyan popatrzył na kwiaty i rzekł do siebie:
— To dziecię stawia tu te kwiaty, aby mi niebo przypominały! Jest-że ono dla tych, którzy tak nędznie, jak ja, giną?…
I pogrążył się w smutném, gorzkiém dumaniu.
Była to może ta sama chwila, w któréj Cypryan Karłowski, we wschodnim gabinecie Klotyldy, mówił jéj gorące słowa miłości i wysnuwał przed nią złotą nić swoich nadziei.
*
Czerwona tarcza słoneczna spuszczała się zwolna za nizkie dachy domowstw miasteczka; ulice i plac różowiały pod jéj blaskiem; po błękitném niebie przepływały obłoki białe i z po-za nich wychylał się srebrną nicią zarysowany półksiężyc. Cisza w naturze panowała wielka, ale w miasteczku gwar, bo był to dzień świąteczny, więc wszystko, co żyło, oprócz żydów, wyroiło się na ulicę, a kto został, otwartém oknem przynajmniéj wyglądał na piękny o téj wieczornéj dobie świat Boży.
Lucyan wyszedł z domu kowala, którego chorą żonę po raz ostatni przed wyjazdem z N. odwiedzał, i szedł ulicą. Z ganku mieszkania Grodzickiéj zbiegła Walerka, ubrana w swój różowy muślinek.
— Panie Lucjanie, niech pan zajdzie do nas — prosiła — jest u nas i pan Dembowski z Jodłowéj.
Lucyan zwrócił się ku gankowi.
— Ho, ho, ho! jak się masz, kochany Eskulapie! — ozwał się we drzwiach od ganku stentorowy głos Dembowskiego. — Widzę, że nieosobliwie; cóś zmizerniałeś dyabelnie. Słyszę, wyjeżdżasz; dokąd? dla czego? Czy ci tu już, mosanie tego, nasz chleb nie miły?
Lucyan miał cóś odpowiedzieć, ale szlachcic mu przerwał:
— Spodziewam się, mosanie tego, że przynajmniej na ślub pani Warskiéj poczekasz. Bo u nas w Jodłowéj wielka nowina. Pani Warska za mąż idzie; w niedzielę przyszłą ksiądz Stanisław ma im podobno pobłogosławić. Ot, jak z pistoleta wystrzeliła siurpryzę, mosanie tego. Ale narzeczony, co się zowie, grzeczny człowiek, przyzwoity i choć widać po wszystkiém, że bogaty, pańskich, za pozwoleniem, głupich fumów za grosz nie ma, rychtyk jak ona. Zobaczysz ich zaraz, mosanie tego, bo dziś przyjadą oboje do księdza Stanisława. Jak wyjeżdżałem, zaszedłem do nich i mówili mi, że za godzinę do N. jadą.
Na te słowa usta Lucjana zadrżały i skronie zapulsowały mu silnie. Dembowski prawił daléj:
— A kochają się, mosanie tego, jak gołąbki! Dalibóg, staremu ślina do gęby idzie, patrząc na nich. Dziś, kiedy tam przyszedłem, Ignacy tylko co zdjął ze stołu i powiedział, że pani i gość w ogrodzie. Poszedłem do ogrodu i z daleka przez gałęzie zobaczyłem, jak on, mosanie tego, ściskał i całował jéj rączkę, a ona, jakby nic, siedziała sobie na ławeczce, nad stawem, i nie na niego filutka patrzyła, tylko niby na wodę. Ho, ho, ho! a pewnie tam z pod oczka zerkała na niego, tak jak to ona umié, ho, bo, ho!
Przy tém opowiadaniu Lucyan oparł się o słup ganku i parę razy poniósł rękę do skroni.
Ale Dembowski, nie zwracając na to uwagi, zawołał:
— Otóż i jadą, mosanie tego!…
Z daleka, na końcu ulicy, ukazały się cztery siwe konie i dał się słyszeć głuchy turkot powozu i lekkie brzękanie szorów. Wszystko to było tak otoczone kłębami kurzawy, że z dala wyglądało, jak wielki, szary punkt.
Lucyan z wytężeniem w punkt ten się wpatrzył; twarz jego nabiegła nagle gwałtownym rumieńcem i w mgnieniu oka pokryła się znowu straszną bladością.
Ale nikt na niego nie patrzył.
Walerka, Dembowski i na ulicy znajdujący się ludzie, zwrócili ciekawie oczy ku nadjeżdżającemu powozowi.
W małym odkrytym koczyku siedziała Klotylda, w białéj sukni i białym kapelusiku. Wiatr unosił końce jéj błękitnéj przepaski po-za drzwiczki powozu i igrał z niemi w powietrzu. Obok niéj, z rozpromienioną twarzą, siedział Cypryan Karłowski.
— Śliczna para — mówiło na ulicy kilka głosów.
— Bogaci! szczęśliwi! — odpowiadali inni.
A powóz toczył się szybko ulicą i dojeżdżał do domu Grodzickiéj.
Nagle Cypryan zerwał się z siedzenia, gwałtownie pochwycił ramię furmana i krzyknął:
— Stój!…
Klotylda zwróciła spojrzenie ku gankowi Grodzickiéj, na który patrzył Cypryan, i z piersi jéj wydobył się głuchy jęk.
Dziwny widok uderzył ich oczy.
We drzwiach domu stał Dembowski, obu rękoma obejmując opartego na nim Lucyana. Oczy młodego człowieka były zamknięte, usta sine, trupia bladość twarz mu zalała.
— Co to jest? co to się stało? — zawołał Cypryan, w mgnieniu oka wyskakując z powozu.
— Zemdlał, czy co? mosanie tego — niespokojnie mówił Dembowski, podtrzymując opartą na jego piersi głowę Lucyana. — Tylko co rozmawiał ze mną.
— Ależ on jak bez życia! — zawołał Cypryan, dotykając ręki przyjaciela. — To nie jest zemdlenie, to cóś gorszego! Czy niéma w N. drugiego doktora?
— Księdza proboszcza! księdza proboszcza! — zawołało kilka osób, które, na widok zatrzymującego się powozu, w jednéj chwili pod gankiem zbiegły się dość tłumnie.
— Walerko, biegnij po księdza proboszcza! — rzekła do córki Grodzicka, — a potém zajdziesz do pani Dolewskiéj i powiész jéj, żeby tu przyszła, bo syn jéj zachorował.
— Jakże to było? jak się to stało? — pytał Cypryan, pomagając Dembowskiemu złożyć bezwładne ciało Lucyana na jednéj z ławek, stojących na ganku. — Każ pani przynieść wody — rzekł do Grodzickiéj — trzeba próbować trzeźwić go, nim proboszcz przyjdzie. Ale na miłość Boga, panie Dembowski, jakże to było?
— Ot jak było. Rozmawialiśmy z sobą najpiękniéj tu na ganku; prawda, że był mizerny, ale zdawało się, że nic tak strasznego. Raptem, jak państwo podjeżdżali pod ganek, kiedy ja spojrzę na niego, a on wpatrzył się w państwa tak dziwnemi oczyma, jakich ja, mosanie tego, w życiu mojém nie widziałem; schwycił się za serce, jęknął i upadł-by na ziemię, gdybym ja nie stał za nim i nie podtrzymał go, mosanie tego!
— A czy ksiądz proboszcz zna się cokolwiek na medycynie? — zapytał Cypryan.
— Oho! Podobnoć sam uczył się kiedyś na doktora, a póki pana Lucyana w N. nie było, leczył często a dobrze.
Lucyan leżał na ławce, martwy i piękny w nieruchomości swojéj. Długie rzęsy jego zamkniętych oczu rzucały cień na bladą twarz; usta bez krwi nie zamknęły się całkiem po ostatnim jęku; czoło przysłaniały rozrzucone czarne włosy. Jedna ręka jego leżała na piersi, druga zwisła ku ziemi.
Obok niego stali: Grodzicka ze szklanką wody w ręku, Cypryan z serdeczną troską na twarzy i Dembowski, tarmoszący niespokojnie swoje siwe wąsy.
Za jeden ze słupów gankowych napół ukryła się Klotylda i, jak skamieniała, stanęła z załamanemi i konwulsyjnie zaciśniętemi rękoma.
Wkoło ganku coraz więcéj zbierało się ludzi; pożałowania, westchnienia, pytania rozlegały się coraz gwarniejsze.
Po chwili od strony plebanii ujrzano idącego spiesznie księdza proboszcza. Tłum się rozstąpił i ksiądz, ze wzruszoną twarzą, stanął nad Lucyanem.
Głuche milczenie ogarnęło obecnych. Oczy wszystkich utkwiły w twarzy księdza, we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Proboszcz ujął rękę Lucyana, położył dłoń na jego sercu i skroniach, pochylił ucho ku piersi i wpatrzył się w twarz nieruchomo. A im więcéj patrzył, tém większy smutek pokrywał mu czoło i mglił się w łagodnych oczach.
Nareszcie z rodzajem uszanowania złożył na piersi obie ręce Lucyana, pochylił głowę i długo milczał, a dwa strumienie łez cicho spłynęły mu po twarzy. Otarł je, a podnosząc głowę i zwracając się do obecnych, rzekł wyraźnie, choć stłumionym głosem:
— Nie żyje!…
Z piersi wszystkich obecnych wydarło się jedno głuche westchnienie, ale zapanował nad niém straszny, przeraźliwy, rozdzierający krzyk.
Pani Dolewska, z siwemi włosami, rozwianemi od wiatru i biegu, z rozpłomienioną twarzą, z obłąkanym wzrokiem, wbiegła z tym krzykiem na ganek i rzuciła się na martwe ciało syna.
— Kto powiedział, że mój syn nie żyje? — wołała, obejmując go drżącemi ramionami i tuląc jego bezwładną głowę do piersi. — Kto powiedział, że mój syn nie żyje, ten skłamał! skłamał! On nie może umrzéć, bo Bóg jest dobry, bo jeśli on umrze, to chyba niéma Boga na niebie…
— Kobiéto! — zaczął mówić proboszcz łagodnie, biorąc ją za rękę.
Ale wyrwała ją gwałtownie i, zwracając się do księdza, krzyknęła:
— Ty powiedziałeś, że mój Lucyś umarł, a więc mi go oddaj teraz! Ale ty skłamałeś! Czy słyszysz? skłamałeś! To prawda, że on leży jak trup, bez życia, ale nie umarł, nie! Ten, kto to powiedział, zapomniał, żem ja nie po to kołysała go i hodowała, żeby teraz umarł. Kłamstwo! kłamstwo! Ot, zaraz zobaczycie!
I rzuciła się znowu na ciało syna i zaczęła twarz jego okrywać konwulsyjnemi pocałunkami. Potém uklękła przy nim i cicho, łagodnie mówić zaczęła:
— Lucysiu! dziecko ty moje najdroższe! Odezwij się do mnie, moje ty szczęście! Spójrz na mnie, jam przecie matka twoja!… Lucysiu! Lucysiu! Ludzie mówią, żeś ty umarł. Dziecko moje jedyne, spójrz na mnie, pokaż im, że kłamią, że ty żyjesz i żyć będziesz, dumo i radości ty moja! Lucysiu!… Lucysiu!… Lucysiu!…
Nagle umilkła, szklanym wzrokiem wpatrzyła się w twarz syna, zerwała się z kolan i krzyknęła przeraźliwie:
— Tak, to prawda, on nie żyje!…
W téj saméj chwili, wpiła się palcami w ramię stojącego obok niéj księdza, oczy jéj otworzyły się szeroko, krwią nabiegły i poczęły szybko krążyć pod powiekami; zaciśnięte usta otwierały się stopniowo, aż wydarł się z nich długi, głośny i ostry śmiech obłąkania.
Ksiądz Stanisław wpatrzył się w nią i po chwili zawołał z najwyższém przerażeniem:
— Wielki Boże! ta kobieta dostała pomieszania zmysłów!
Odpowiedzią na te słowa jego był głuchy jęk kobiecy. Wszystkie oczy zwróciły się na Klotyldę, która stała oparta o słup, strasznie blada i drżąca konwulsyjnie.
Ksiądz Stanisław patrzył na nią przez chwilę w milczeniu; potém wyciągnął rękę i wskazując jéj martwe ciało Lucyana, wyrzekł z uniesieniem i goryczą:
— Igrałaś jak z cackami, z sercami ludzkiemi, aż jedno z nich pękło i krwią obryzgało białą sukienkę twoję!…
Klotylda zachwiała się i upadła zemdlona na ręce Cypryana, który przez tłumy przecisnął się do niéj.
— A! to ty! — krzyknęła, spostrzegając ją, matka Lucyana. — To ty, czarownico, coś mi syna urzekła!…
I wydarła się z rąk wstrzymującego ją księdza i, biegnąc za Klotyldą, którą narzeczony do powozu unosił, krzyczała:
— Ty zabiłaś mego syna, żmijo o złotych słowach! Tyś go oczarowała, a potém mu serce wydarła! Bodajeś nigdy matką nie była! Bodajeś nigdy płakać nie przestała! Bądź przeklęta! przeklęta! przeklęta!…
Cypryan położył zemdloną w powozie i, sam wskoczywszy, krzyknął na furmana:
— Jedź!…
X. Narzeczeni
Nad Jodłową chmurnie weszło jasne wczoraj słońce. Szare chmury włóczyły się pod białém sklepieniem, a jodły szumiały i pochylały się jedna ku drugiéj, jakby opowiadając sobie o czémś bardzo, bardzo smutném.
Wewnątrz jodłowskiego domu cisza panowała, głębsza niż kiedykolwiek i, chociaż było już dobrze po południu, pani Warska nie opuściła jeszcze sypialni swojéj.
W mniejszym salonie, z dziennikiem w ręku, siedział Cypryan. Patrzył na drukowaną kartę papieru, ale od godziny już przeszło wzrok jego utkwiony był w jednéj szpalcie, w jednym wyrazie dziennika. Czoło jego, tak pogodne wczoraj jeszcze, zarysowało się zmarszczką smutku i troski. Przez salon parę razy przebiegała Marylka i przechodził Ignacy. Za każdém ich wejściem Cypryan żywo podnosił głowę, jakby się spodziewał kogo innego, a ujrzawszy służących, zapytywał, czy pani Warska śpi jeszcze.
— Nie dzwoniła dotąd — odpowiadała Marylka.
— Nie piła jeszcze herbaty — odpowiadał Ignacy.
Cypryan patrzył na zegarek i szybko przebiegał salon; potém znowu brał dziennik do ręki, całą godzinę czytając jeden wiersz jego.
Bronzowy zegar, ostrym, metalicznym dźwiękiem, ogłosił trzecią po południu.
Zerwał się z krzesła Cypryan, odrzucił dziennik daleko od siebie i szarpnął taśmę od dzwonka.
Wszedł Ignacy.
— Poproś tu do mnie Maryanny — rzekł Cypryan.
Po chwili przybiegła Marylka.
— Pani Warska spać tak długo nie może, musi być chora. Trzeba, żeby panna Maryanna sprobowała wejść do sypialni.
— Probowałam już, proszę pana, ale drzwi wewnątrz zamknięte.
— I żadnego ruchu w pokoju panna Maryanna nie słyszała?
— Żadnego.
Na twarzy Cypryana odmalował się straszny niepokój. Począł znowu przebiegać salon. Marylka wyszła.
Czarne wskazówki zegara zwolna przesuwały się na tle białém z minuty na minutę; o każdym upłynionym kwadransie oznajmiał ostry dźwięk, przeciągle rozchodzący się po cichych, jak grób, salonach. Za oknami drobny deszcz zawisł między niebem i ziemią; gałęzie jodeł, stojących blizko domu, z brzękiem uderzały o szyby.
Cypryan, drżącą z niepokoju ręką, rozrzucał gęste kędziory swoich włosów; blady był i coraz głębsza zmarszczka brwi mu zsuwała.
Upłynęła jeszcze godzina, zegar zajęczał cztery razy. W téj saméj chwili podjęła się portyera wschodniego gabinetu i w drzwiach salonu stanęła Klotylda.
Cypryan rzucił się ku niéj i wyciągnął obie dłonie, chcąc pochwycić jéj ręce, ale wnet cofnął się przerażony.
Czarna, niedbale zarzucona, suknia, ciężkiemi fałdami opływała chwiejącą się postać Klotyldy; pół-rozplecione, wymykające się z więzów warkocze, opływały stan jéj, szyję i drobnemi kędziorami spadały na blade czoło. Oczy jéj zapadłe, podkrążone, świeciły suchym, ostrym blaskiem; usta zbladły i otoczył je wyraz bólu. Postępowała zwolna na środek pokoju, z głową schyloną i ze zwisłemi na suknią rękoma.
— Klotyldo, najdroższa moja! co tobie? Na miłość Boga, co tobie? — zawołał Cypryan, i chciał ująć jéj ręce.
Ale ona cofnęła się parę kroków i jedną dłonią oparta na poręczy fotelu, drugą wyciągnęła milcząc ku niemu, jakby dawała znak, aby się do niéj nie zbliżał.
Przez chwilę, trwała ta niema, pełna boleści scena.
Cypryan z wyrazem przerażenia i rozpaczy spoglądał na narzeczoną; jéj wyciągnięta ręka, która go usuwała, opadła między fałdy jedwabne, a usta drżały i otwierały się kilka razy, nie wydając żadnego dźwięku.
W końcu szeptem prawie wyrzekła:
— Nie zbliżaj się ku mnie, Cypryanie, bo razem ze mną ogarnie cię przekleństwo i zbrodnia!
— Klotyldo! — zawołał Cypryan i znowu postąpił ku niéj; ale ona cofnęła się jeszcze parę kroków i głośniéj już rzekła:
— Czy wiész, kto winien śmierci tego człowieka, który skonał wczoraj?
Cypryan pobladł, lecz milczał.
— Ja! — rzekła Klotylda podniesionym głosem i wpatrzyła się w niego suchym, błyszczącym wzrokiem.
— Boże mój! — jęknął Cypryan.
— Tak — ozwała się znowu Klotylda — jam go zabiła i na moję głowę spada przekleństwo jego matki. Do téj chwili, Cypryanie, jestem jeszcze narzeczoną twoją; winnam ci spowiedź. Posłuchaj!
Cypryan oparł się o konsolę, patrzył w ziemię i milczał. Klotylda mówiła daléj:
— Pamiętasz pewno, że w dzień ów, w którym powiedziałeś mi po raz piérwszy, iż pragniesz, abym została twoją żoną, opowiedziałam ci całą przeszłość moję. Nie chciałam uwodzić cię, oszukiwać; nic nie zataiłam przed tobą. Dowiedziałeś się więc, żem przez lat kilka była igraszką wrażeń i sama czyniłam igraszkę z tego, co w głębi serca uważałam za świętość. Tyś wtedy ujął moję rękę w swoje gorące dłonie i powiedziałeś mi, że każdy człowiek ma w życiu swojém błędy i winy, lecz kiedy szlachetny jest i mądry, zmazać je może cnotami; że nakoniec, jeśli cię tylko kocham, przyjmujesz mię taką, jaką jestem. A mówiąc to, byłeś sam tak szlachetny, tak głęboką i prawdziwą miłość czytałam w twojéj twarzy, że serce mi uderzyło wzruszeniem silném, i przyrzekłam być twoją wyłącznie, twoją tylko i nigdy już niczyją więcéj. Pamiętasz pewno tę chwilę… nie prawdaż?
Cypryan milczał, nie zmieniając postawy, a Klotylda mówiła daléj:
— W owéj właśnie porze, gdym poznała ciebie, Cypryanie, znajdowałam się w stanowczéj epoce życia. Wszystko, co dobrego zostało we mnie, oburzało się przeciwko próżni mojéj exystencyi. Poczułam się strasznie samotną na świecie, pomimo otaczających mnie tłumów i hołdów, w których na dnie ujrzałam nędzę moralną. Ze strachem obejrzałam się wkoło siebie; sumienie pytało mnie: com uczyniła z moją przeszłością? a ja pytałam losu, co z moją przyszłością uczyni? Położyłam rękę na sercu i zdało mi się, że zostały w niém nietknięte jeszcze skarby słodyczy, włożone tam ręką mojéj świętéj matki, i zasób prawości, który na mnie z krwią spłynął ojcowską. Zapragnęłam podnieść się i udoskonalić przez miłość wyłączną i trwałą, zapragnęłam rodzinnego ciepła, rodzinnych radości i obowiązków. Wtedy właśnie tyś mi podał rękę… przyjęłam ją. I nie kłamałam, mówiąc, że cię kocham, bo sama sobie w głębi serca mówiłam to samo.
Umilkła na chwilę i zdawała się zbierać siły do dalszego mówienia; oddech jéj stawał się szybkim, gorączkowym, rumieniec zalewał stopniowo bladą wprzódy twarz.
— Potém — mówiła daléj — przyjechałam tu z myślą o tobie, sercem i pragnieniami czystsza i zacniejsza. Zobaczyłam *jego*… i poczułam odzywające się we mnie demony zgubnych uniesień. Walczyłam… nie chciałam uledz… O walkach moich i cierpieniach wié obraz święty, przed którym codzień płakałam łzami krwawemi, o siłę Boga błagając… I widziałam, że *on* mnie pokochał… i zamiast odsunąć od siebie, pociągałam go coraz bardziéj, własnemi rękoma tworzyłam między nim a sobą łańcuch nierozerwany. Przyszła chwila, że jego twarz, jego słowa stały mi się tak potrzebnemi do życia, iż gdy mi ich brakło, nie czułam, że żyję, a kiedym pomyślała o tobie, zadrżałam, ujrzawszy, że w pamięci mojéj twoja postać wobec niego zasunęła się w cień głęboki. Pamiętałam jednak, żem ci przyrzekła nie należéć już do nikogo więcéj, a prawość moja tak silnie oburzała się na myśl złamania danego słowa, że pod nią cichła porywająca mnie namiętność. Aż przyszedł pewien wieczór… wieczór bardzo piękny… cichy, wonny… Byliśmy sami, jak zwykle; uczucie jego, długo tłumione, wybuchnęło w słowach gorących… Cypryanie! poczułam się otoczona jego ramieniem… i całował moje czoło i włosy…
Nie mogła mówić daléj, bo głos i oddech zamarł w jéj piersi, rumieniec upokorzenia zalał pochylone czoło. Ale podniosła je po chwili i rzekła:
— Odtąd już go nie widziałam. Cierpiałam jak potępiona… ale miałam nadzieję… Myślałam, że ten poryw mój ku niemu minie… że był on silniejszém od innych wrażeniem… że gdy zobaczę ciebie, zapomnę o nim i będę mogła zostać czystą i prawą twoją żoną. O jakże pragnęłam tego!… Lecz inaczéj się stało… I od téj chwili, Cypryanie, nie jestem już narzeczoną twoją.
Cypryan przez cały ciąg opowiadania Klotyldy stał nieruchomy. Na twarzy jego odbijały się wrażeń tysiące, ale panował nad niemi wyraz boleści.
Po ostatnich wyrazach Klotyldy podniósł głowę i, milcząc, długo wpatrywał się w twarz jéj. Ale w oczach jego nie było gniewu i goryczy, owszem, malował się w nich żal głęboki, litość. Im więcéj wpatrywał się w zmęczoną twarz i złamaną upokorzeniem postać kobiety, którą kochał, tém więcéj wzrok jego stawał się pełnym miłości i spółczucia. Nareszcie błysnęła w nim energia silnego postanowienia. Zbliżył się o kilka kroków i, stanąwszy przed Klotyldą, rzekł:
— Wszystko, coś mi powiedziała, Klotyldo, przeczuwałem, a raczéj domyśliłem się wszystkiego ze strasznych słów księdza i matki jego, rzuconych wczoraj na ciebie. Nie taję przed tobą, że w pojęciu mojém winna jesteś śmierci człowieka tego i nieszczęścia jego matki. Myślałem nad tém długo; dziś jeszcze, gdym w śmiertelnym niepokoju oczekiwał chwili ujrzenia ciebie, badałem się ściśle i czuję, iż, mimo to wszystko, kocham cię jak dawniéj i, w miarę nieszczęścia twego, miłość potęguje się we mnie. Klotyldo! Bóg ci przebaczy, jam ci już przebaczył… Raz jeszcze uległaś popędowi wrażenia, będzie to raz ostatni. Ze wszystkiemi skarbami twéj duszy możesz jeszcze zostać zacną i czystą, cnotami zmazać winy, a nawet zbrodnie przeszłości. Ja podaję ci dłoń pomocy… przyjm ją i bądź moją, jak być miałaś… Na mojéj kochającéj cię piersi spłaczesz łzy grzechów; uwiozę cię ztąd… wspierać cię będę… upaść ci nie dam…
Wyciągnął ku niéj ręce i chciał ją pociągnąć ku sobie.
Ale Klotylda szybkim ruchem usunęła się od niego i twarz obu dłońmi zakryła.
— Klotyldo! — mówił daléj — uniosłaś się wrażeniem chwili, nie myśląc, że tém zabijasz człowieka. Ale śmierć ofiar swych nie oddaje, nie ubłagać jéj żadną rozpaczą ni łzami. On umarł, pokój jemu wieczny, a ty, Klotyldo, powinnaś powstać mężnie z upadku i zatrzéć przeszłość życiem wytrwałéj cnoty i pracy. Ja chcę ci w zadaniu tém dopomagać. Wesprzyj się na mnie z wiarą, nie rozpaczaj, działaj i kochaj, a Bóg przebaczy, i on, jeśli z innych światów ujrzy cię zacną i czystą… — przebaczy.
Klotylda podniosła głowę, gorzko się uśmiechnęła i odrzekła:
— Cypryanie! szlachetny jesteś, jak nie wielu na świecie ludzi, ale ja… ja twoją nie będę… być nie mogę!… Mówisz, żem się uniosła wrażeniem chwili… Gdyby tak było… ale nie, Cypryanie, jam się omyliła dwa razy, dwa razy nie zrozumiałam saméj siebie. To co czułam *dla ciebie* było wrażeniem; to co czułam dla *dla niego* — miłością. Całe życie moje było gonitwą za uczuciem takiém. Przez lat kilka chciwie chwytałam wrażenia, myśląc, że one są tém, czego pragnęłam. Zawiedziona, własną ręką tłukłam cacka mojéj wyobraźni i biegłam daléj, coraz daléj, ciągle szukając, ciągle się zawodząc, nigdy nie znajdując owéj przeczutéj a niedościgniętéj gwiazdy serca… I w téj szalonéj gonitwie straciłam ster własnych uczuć; rozszalała się wyobraźnia moja, zapomniałam rachować się z sobą. Nareszcie dosięgłam gwiazdy i odrzuciłam ją, myśląc, że ona jest taką blaszką, jakich zniszczyłam już tyle. Nie zrozumiałam saméj siebie. W imię wrażenia, któremu chciałam być wierną, miłością je mieniąc, zwichnęłam… zabiłam… straciłam miłość prawdziwą!
Załamała ręce i zawołała w nagłym przystępie gwałtownéj boleści:
— Tak, ja go kochałam, czuję to po tém straszném ściśnieniu serca, po tym wirze w głowie, który w nierozwikłany zda się chaos plącze nerwy mojego mózgu. Tak, ja go kochałam i zabiłam go — sama go zabiłam…
Spazmatyczne łkanie pierś jéj podniosło, ani jedna łza nie popłynęła z oczu.
— A teraz — ciągnęła daléj — mówisz mi, abym wróciła w świat mój dawny… abym zapomniała, abym może była szczęśliwa!…
Rozśmiała się z goryczą.
— Nie, to być nie może. Zabijając jego, zabiłam i siebie; dla wszystkich radości życia jam już umarła. Gdzie zbrodnia moja była, tam będzie pokuta — zostaną tutaj! U stóp mogiły matki mojéj, w tém miejscu, gdzie znałam i kochałam *jego*, zostanę na zawsze. A gdy na śmiecie spytają się kiedy o Klotyldę Warską, powiedz, że umarła. Ty, Cypryanie — kończyła spokojniéj nieco — zostaniesz na zawsze w pamięci mojéj, jako zacny i szlachetny człowiek.
Zdjęła z palca pierścień z brylantem i podała go Karłowskiemu.
— Weź ten pierścionek na pamiątkę ode mnie; gdy spojrzysz nań, przypomni ci kobietę, któréj już nigdy nie zobaczysz.
— Jest-że to nieodwołalna twoja wola, Klotyldo? — spytał Cypryan.
— Jak śmierć, jak grób — odrzekła stanowczo.
Karłowski wziął pierścionek i zatrzymał jéj rękę w swych dłoniach.
— Więc szanuję twoję wolą. Dziękuję ci za chwile szczęścia, jakieś mi dała. Kiedym cię spotkał, byłem lekkim, samolubnym, moralnie dzieckiem prawie. Odchodzę od ciebie podniesiony uczuciem, dojrzały cierpieniem, odchodzę bez urazy, bez złéj o tobie myśli… z żalem tylko, że cię opuścić muszę… z przywiązaniem. W pamięci mojéj pozostaniesz zawsze piękną i słodką Klotyldą, która jak sen przeszła przez drogę mego życia… A w przyszłe życie czy ty wierzysz? Ja wierzę w nie… Spotkamy się kiedyś może tam, gdzie nie będzie grzechów, rozpaczy ani rozstania.
Żal głos mu stłumił, pochylił się, długim pocałunkiem przycisnął rękę Klotyldy i wyszedł szybko z salonu.
W godzinę potém na dziedzińcu jodłowskiego dworu ozwał się turkot odjeżdżającego powozu, trwał przez chwilę i za bramą umilkł stopniowo w oddali.
A dom jodłowski grobowa zaległa cisza. Mgła drobnego i gęstego deszczu owinęła go w szarą oponę, jakby od reszty świata oddzielić chciała mieszkanie pokutnicy.
Epilog
Od śmierci Lucyana Dolewskiego upłynęło lat kilka.
W okolicy Jodłowéj rozszerzył się dobrobyt; na każdym kroku znać tam było opiekuńczą rękę. Szkółki, ochronki, szpitale się rozwijały, a gdy kto ciekawy spytał, czyjém dziełem to wszystko, pokazywano mu dwór piękny i duży, staremi otoczony jodłami i wymawiano imię Klotyldy Warskiéj.
Dziedziczka Jodłowéj żyła samotnie; jedynym gościem jéj bywał ksiądz Stanisław, którego rady wzywała w dobrych swych czynach. Piękna była jeszcze, ale całkiem inną niż przedtém, pięknością. Wielbiona jéj świeżość zniknęła, a zastapiła ją martwa bladość; oczy straciły gorący i wabny blask, a patrzyły często z wyrazem pokory i żalu. Po salonach przechadzał się, jak zwykle, stary Ignacy, opylając starannie konsole i lustra, w których mało przeglądało się ludzkich twarzy, a po domu całym, z kluczami w ręku, krzątała się pani sędzina Grodzicka, pełniąc u pani Warskiéj obowiązki zarządzającéj gospodarstwem kobiecém. Nosiła zawsze filutki, lubiła mówić o swoim budoarze i z upragnieniem czekała wakacyjnych miesięcy, w czasie których przyjeżdżali do Jodłowéj Mieczek i Walerka z warszawskiéj pensyi, na którą oddała ją pani Warska.
Mieszkanie Dembowskich opustoszało także; Elżunia pogodziła się na koniec ze staremi jak świat pieśniami pana Onufrego Harasimowicza i została jego żoną; Antosia znalazła sobie męża, bawiąc w Wilnie u ciotki Kaczyńskiéj. Magdzia nie była już tą dawną, naiwną i rumianą Magdzią. Twarz jéj zbladła, wydelikatniała i powlokła się wyrazem dojrzałości i spokojnego smutku. Konkurentów nie brakło dobréj i ładnéj dziewczynie, ale ona stanowczo powiedziała, że nigdy za mąż nie wyjdzie i została przy rodzicach, niekiedy tylko wydalając się na dni kilka do domu obłąkanéj matki człowieka, którego niegdyś tak poświęconą kochała miłością.
Cisza w Jodłowéj panowała ciągle głęboka, niekiedy tylko przerywał ją dźwięk fortepianu, płynący z głębi domu, a niekiedy także przejeżdżający drogą pocztową ludzie widzieli na szczycie obrośniętéj jodłami góry, obok marmurowego pomnika, biało ubraną postać kobiecą, i o zmroku żegnali się krzyżem świętym, myśląc, że to duch, z mogiły wstający.
A w N. żyli i biedowali ludziska jak dawniéj. Pani Owsicka i panna Zuzanna przeniosły się na mieszkanie do domu Dolewskiéj, aby pielęgnować obłąkaną staruszkę, z którą życie spędziły. W wieczory zimowe w sypialni Dolewskiéj palił się ogień na kominie, a przed nim Owsicka przędła na kołowrotku, słuchając opowiadań o snach Szeherezady. W najciemniejszym kątku pokoju, na nizkiéj pod ścinaną ławeczce, siadywała obłąkana. Przed nią stała kołyska próżna, a ona zwolna poruszając ją ręką, śpiewała pół-głosem pieśń, jaką matki usypiają swoje dzieci. Niekiedy obok staruszki siadała pod światłem lampy blade, jasnowłosa dziewczyna i łagodnym głosem czytała książkę pociechy.
„Niestety! czémże jest to życie, w którém utrapienia i nędze nigdy nie ustają, w którém zewsząd jest pełno sideł i smutków?”
„Nad wszystko i we wszystkiém zawsze, duszo moja, spoczywaj w Panu, bo on sam jest wiecznym odpoczynkiem twoim.”
Czytała tak Magdzia, a Dolewska, kołysząc próżną kolebkę, słuchała jéj z wytężeniem. Gdy słodki głos dziewczyny przestawał rozlegać się po izdebce, obłąkana podnosiła głowę i wołała nagle ostrym krzykiem:
— Lucysiu! Lucysiu! gdzie mój Lucyś, gdzie moje dziecko?
— Lucyś śpi, nie budź go — łagodnie odpowiadała Magdzia, a słowem tém uspokajona staruszka zaczynała znowu kołysać kolebkę, nucąc pół-głosem.
Wkoło domu wiatr szumiał zimowy, przed kominkiem turkotał kołowrotek Owsickiéj, a zbłąkany duch nieszczęśliwéj matki snuł piosenki ciche, niby rzewne do nieba modlitwy, o spokojny sen syna w mogile.
Mieszkańców okolicy N. różne spotykały losy. Pan Rodryg Wierciński przestał być panem na Wiercinie, bo unikając *rekluzyi* i *trawersując* Europę, tyle zaciągnął długów, że Wiercin z przyległościami sprzedano z publicznéj licytacyi, a zdetronizowany panicz został ekonomem u nowego swoich dóbr dziedzica. Niedługo jednak cieszył się tą swoją godnością, bo pokazało się, że nawet ekonomem dobrym być nie potrafił, umiejąc gruntownie tylko dwie rzeczy: zawiązywać krawat i wkładać na nos pince-nez.
Barszcz, utraciwszy możność zjadania w Wiercinie baranich kotletów, pomyślał o tém, jak-by je miéć zawsze u siebie. Sposobny ku temu celowi wydał mu się posażek panny Jęczmionkowskiéj, w skutek czego Elfryda wionęła ku ołtarzowi ślubnemu, furkając falbanami. Odtąd Barszcz miał zawsze u siebie baranie kotlety, a jedyną zgryzotą jego było to, iż brat Elfrydy, Jęczmionkowski młody, ożenił się z garderobianą pani Warskiéj, Marylką, co wielce bodło szlachecką dumę Barszcza, przyzwyczajonego do *porządnych* stosunków.
Zenobia Jęczmionkowska dotychczas wspiera czoło na dłoni; nie wyszła za mąż i narzeka na niewdzięczność mężczyzn, a w romansowo-sentymentalnym nastroju swoim wtedy tylko znajduje pociechę, gdy na stole pojawi się półmisek kołdunów.
Harasimowicz starszy padł ofiarą miłości dla swéj szklanéj kochanki, umierając z delirium tremens, a Harasimowicz młodszy, ożeniwszy się z młodą i dobrą Elżunią, przestał śpiewać przy gitarze i smolić cholewki do panien, a pozbywszy się tych dwóch śmieszności, został wcale przyzwoitym człowiekiem, rządnym i poczciwym gospodarzem.
Raz ksiądz Stanisław, wróciwszy z dość dalekiéj podróży, pojechał do Jodłowéj.
— Przywożę pani wieść o jéj znajomym — rzekł do pani Warskiéj.
— O kim? — spytała Klotylda, podnosząc wzrok od roboty.
— Między Warszawą a Krakowem spotkałem się w wagonie z jakimś młodym człowiekiem, który jechał na ślub pana Cypryana Karłowskiego. Młody ów człowiek — ciągnął daléj proboszcz — widocznie wielki gaduła, lubiący opowiadać historye swoich przyjaciół, mówił, że pan Karłowski przed kilku laty przyjechał bardzo smutny. Powodów smutku nikt nie wiedział. Utrzymywano wprawdzie, że miał się żenić z kimś, i że narzeczona zdradziła go, czy umarła; ale były to tylko pogłoski i domysły, bo on sam nigdy nikomu ani słowa o tém nie powiedział. Nie mógł jednak wysiedziéć w Warszawie ani na wsi, lecz pojechał w podróż. Był w Stanach Zjednoczonych, na wyspie Kubie, bił się z Beduinami w Afryce, polował na lwy i tygrysy i powrócił do kraju z ogorzałą twarzą, hartowny, poważny, ale już zupełnie spokojny. Ojciec mu umarł, odziedziczył więc wielki majątek, którego zacnie i rozumnie używa, a teraz żeni się z młodą jakąś i pełną zalet osobą.
— Wieści te — rzekła Klotylda — są mi bardzo miłe i pocieszające, bo dla pana Karłowskiego zachowałam na zawsze wdzięczność serdeczną i prawdziwy szacunek.
— W tym samym wagonie — mówił daléj ksiądz Stanisław — jechał jeszcze dziwny jakiś człowiek. Exemplarz podobny pierwszy raz w życiu widziałem.
— Któż taki?
— Był to człowiek średniego wieku, o ściągłéj, bladej twarzy i długich włosach. Obecni, znajomi snać jego, nazywali go Konwaliusem Konwaliorum.
Uśmiechnęła się na to przypomnienie Klotylda.
— Znałam go kiedyś — rzekła. — Jakże mu się powodzi? dokąd jechał?
— Mówił nam, że jedzie do Krakowa, i że opuścił dla tego Warszawę, że tameczni wydawcy nie chcieli wydrukować trzydziestu tysięcy wierszy, przez niego ułożonych. A mówiąc to, co chwila powtarzał: — ród ludzki biegnie ku upadkowi, bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką…
Uśmiech zagościł znów przez chwilę na ustach Klotyldy, ale zniknął wkrótce. Zamyśliła się długo i smutnie, a potém podniosła spuszczone oczy i rzekła:
— Kiedy mówię o ludziach, których znałam niegdyś, i o całéj przeszłości mojéj, wszystko wydaje mi się snem jakimś, tak dalekim… tak dalekim, że mogła-bym sądzić, iż raz już umarłam, i że to są wspomnienia z przedgrobowego istnienia. O! księże Stanisławie — dodała po chwili milczenia — biada tym, którzy nie przywykają badać samych siebie i nie uczą się rozumiéć uderzeń własnego serca. Biada tym, którzy, straciwszy ster własnych uczuć, dają się unosić ślepo każdéj zachciance, każdemu wrażeniu! Prędzéj czy późniéj, obejrzą się oni po-za siebie i w przeszłości ujrzą tylko szaleństwa, błędy, a niekiedy i… zbrodnie.
— Tak — odrzekł ksiądz Stanisław — w twojém, pani, życiu uwydatniła się ta prawda. Nie zrozumiałaś własnego serca, a przez to złamałaś inne serce, szlachetne i gorące. Ale winę tę odkupujesz cierpieniem i tém dobrem, które w około siebie rozlewasz. Matka twoja, jeśli cię widzi z nieba, błogosławi cię pewnie i Bóg ci przebacza. A Lucyan biedny niech śpi w spokoju! Nie tylko ty, pani, winna jesteś śmierci jego, bo biada wszystkim, którzy mają za szerokie tchnienie dla obrębu, w jakim są zamknięci. Brak im będzie powietrza, a jeśli nie przełamią zapór i nie ulecą w przestrzeń szeroką, muszą długo i boleśnie targać się i łamać, aż się zmęczą i skonają… *w klatce.*